czwartek, 24 lutego 2011

czwartek, 24 lutego 2011

Uwaga! Żeby nie było, że nie uprzedzałam: poniższy wpis będzie moją pierwszą słit nocią o modzie, urodzie, inspiracjach i stylizacjach.

Zaczynamy - oto krótki przegląd najświeższych trendów na sezon wiosna/lato 2011 dla posiadaczek zepsutego oka.

Pierwsza i podstawowa zasada, o której powinnyście pamiętać, drogie panie: klasyka jest wiecznie żywa. Jeśli więc los ukrzywdził was zepsutym okiem i trochę wam wstyd, że wyglądacie jak Hogata, nie obawiajcie się sięgać po sprawdzone stylizacje. Doskonałym rozwiązaniem, które nigdy, przenigdy się nie zestarzeje, jest oczywiście piracki look.


Dla zyskania większej wiarygodności powinnyście jednak zadbać o staranny dobór dodatków. Hak, drewniana noga, złota biżuteria, stara, nieco wyłysiała papuga i kufel grogu to absolutne minimum, bez którego żadna szanująca się kobieta zrobiona "na pirata" nie powinna w ogóle ruszać się z domu.
Lepiej usytuowane Hogaty powinny również rozważyć pomysł zaopatrzenia się we własny statek, skrzynię skarbów oraz prywatnego Johnny'ego Deppa.


Jeśli jednak nudzi was klasyka i macie ochotę na nieco śmielsze stylizacje, niestraszne wam odważne łączenie stylów i nie stronicie od drobnych ekstrawagancji, waszą inspiracją powinien stać się Szalonooki Moody. Modnie, pomysłowo, z pazurem.



Jeśli natomiast jesteście zdecydowanymi zwolenniczkami bezpretensjonalnej elegancji oraz niewymuszonego seksapilu, ciocia Elle zdradzi wam kilka sztuczek, które sprawią, że mężczyźni stracą dla was głowy. Niewykluczone, że dosłownie.


I pamiętajcie, drogie panie. Zepsute oko wcale nie oznacza, że musicie prezentować jak Igor. Najwięksi projektanci w tym sezonie zadbali i o was!

wtorek, 22 lutego 2011

wtorek, 22 lutego 2011

Zupełnie nie rozumiem szału na faworki/chruściki. Ani to jakoś nadzwyczaj smaczne, ani nie sprawia jakiejś szczególnej przyjemności przy robieniu. A do tego najlepsze wychodzą ponoć smażone na smalcu, co z mojego punktu widzenia dyskwalifikuje je całkowicie już na wstępie.

W ogóle pod względem kulinarnym chyba mało karnawałowa ze mnie dziewczyna. Za pączkami też nie przepadam. Może dlatego, że smażone + obrzydliwie słodkie + tłuste to kombinacja przerastająca nawet mnie, miłośniczkę masy krówowej wyżeranej łyżką prosto z puszki.

Ta niechęć może mieć również pewien związek z moją prywatną, całkowicie subiektywną i nieco osobliwą klasyfikacją większości wypieków, w myśl której to, co pozbawione jest kremu, masy, bitej śmietany i tym podobnych, diablo kalorycznych atrakcji, nie zasługuje na zainteresowanie.

Kategoria pierwsza - torty. Wiadomo, jak mawiał Osioł, wszyscy lubią tort. Ciasto przekładane kremem, dużą ilością kremu, z milionem pysznych rzeczy na wierzchu, stanowi absolutny szczyt cukierniczych rozkoszy. Zwłaszcza, jeśli prezentuje się jak w "Ultimate Cake Off" (mniejsza z tym, że wyczarowywane tam cuda w rzeczywistości pewnie nawet w połowie nie smakują tak nieziemsko, jak wyglądają).
Kategoria miłości raczej niespełnionej, bo rzadko mam okazję zażerać się tortami, za co w sumie dziękuję niebiosom, w przeciwnym wypadku mój tyłek już dawno temu zostałby wciągnięty na listę zabytków UNESCO. Nieco mniej natomiast raduje mnie fakt istnienia galaretki, dodawanej do wielu tortów, która, jak powszechnie wiadomo, zawiera żelatynę, co się bardzo źle składa.

Kategoria druga - ciasta. Karpatka, biszkopty z okrasą, wszystkie przekładańce świata oraz cała reszta wypieków zawierających krem, masę krówkową, bitą śmietanę i tym podobne przyjemności. Głównie przez wzgląd na owe atrakcje je spożywam, bo kto przejmowałby się samym ciastem. Moja ulubiona kategoria.

Kategoria trzecia - placki. Czyli wszystko to, co nie zawiera kremu, więc nie zasługuje na miano ciasta. Drożdżowe, babki, mazurki (lukier nie ratuje sprawy, to nadal jest placek!), keksy, zebry, murzynki. Zasadniczo nie jadam. Tu właśnie umieściłabym chruściki i pączki - nie ma kremu, nie ma zabawy.

Poza trzema wymienionymi wyżej funkcjonuje również kategoria mieszana, do której należą wypieki szemrane, podszywające się pod nie swoje kategorie. Na przykład udające placek brownies - widział kto kiedy placek z mokrą, gliniastą masą czekoladową? Wiadomo, że to ciasto. Albo sernik, który, choć kremu nie posiada, z racji swojej pysznej masy serowej również jest ciastem, a nie plackiem. Odwrotnie niż makowiec, który plackiem jest bez wątpienia. Jeszcze bardziej zdradziecka jest szarlotka, która ze swoim - skądinąd całkiem smacznym - jabłkowym wierzchem całkiem skutecznie usiłuje udawać ciasto. Ale nic z tego, to nadal placek. No chyba, że - wzorem mojej pomysłowej Rodzicielki - nawali sie na nią kremu do karpatki albo masy krówkowej (a najlepiej: obu), wówczas automatycznie zmieni ona kategorię.

Hmm. W sumie po namyśle stwierdzam, że profilaktycznie należałoby na wszystkie wypieki świata aplikować masę krówkową albo krem do karpatki. Przynajmniej nie byłoby wątpliwości, że:

a) to na bank ciasta,
b) są pyszne.

sobota, 12 lutego 2011

sobota, 12 lutego 2011

Konkubent nieoczekiwanie wpadł w wyjątkowo nasilony sprzątaczy amok. Nie jestem pewna, czy powinnam się z tego cieszyć. Zwłaszcza jego nagła potrzeba robienia prania - licznych prań - wydaje mi się z lekka niepokojąca.

Doskonale pamiętam bowiem zeszłoroczną sesję zimową. Mojemu chłopcu coś się musiało wówczas dość dotkliwie poprzestawiać, co zaowocowało tym, że biedak począł nagle chwytać się przeróżnych zajęć w celu rozładowania nagromadzonego napięcia. Ostateczne ukojenie odnajdując w kompulsywnym praniu - w żadnej tam pospiesznej, radosnej przepierce dwóch par skarpet i osamotnionych gatek, ale w dzikim, zwierzęcym, obłąkańczym pakowaniu do bębna pralki wszystkiego, co tylko do umieszczenia w nim się nadaje.

Najpierw chwycił więc rzeczy czarne, tuż po nich białe, potem kolorowe - do tego na trzy raty. Następnie, owładnięty dziką żądzą smagania Bogu ducha winnych tkanin mydlinami, jednym susem dopadł okien, zdarł z nich zasłony i dawaj! Program nastawiać! Podobny los spotkał koce, prześcieradła, wszystkie poszwy i poszewki oraz pledzik - nie uchował się nawet mój biedny, wymemłany jasiek. Resztki instynktu samozachowawczego kazały mi pierzchnąć, nim rozwój wypadków dosięgnął punktu, w którym opętany kompulsywnym practwem Konkubent zacząłby wypełniać pralkę częściami garderoby, zdartymi mi wprost z grzbietu, nie zostawiając mi nawet skarpetek.

W związku z tym, że w pierwotnych planach Konkubenta był łikend z magisterką, obawiam się, że te zaburzenia mogą mieć charakter nawracający. Uhm.