Po półtoramiesięcznym uchodźstwie powróciłam na swoje rozległe włości. Do radosnego pieprzniku, pełnego aromatycznych, arabskich przypraw, bakalii, tony ziół i kiełów, ale za to (klasyka!) z pustą lodówką (na co komu prostackie mleko, skoro ma olej ryżowy, świeżą kolendrę i daktyle*?) i swojskim bajzlem.
Przez chwilę miałam nawet kilka ciepłych i dość niegłupich myśli dotyczących powrotów, rzeczy istotnych i tych mniej istotnych, ważnych ludzi i priorytetów, którymi planowałam podzielić się ze światem, ale ostatecznie wymknęły się wszelkim próbom zwerbalizowania, więc zachowam je dla siebie. Może i dobrze.
Czuję się jakaś taka… miękka i rozpłynięta. Ale to stan miłego rozpłynięcia.
Oby utrzymał się jak najdłużej.
* Akcja "przez żołądek do burki" trwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.