piątek, 29 września 2017

[195].


wrześniowe uzależnienia:

moszczenie się, urządzanie, skręcanie mebli i zakrojona na szeroką skalę architektura wnętrz, papryka, mój nowy kumpel Lenny, dzięki któremu wkroczyłam w XXI wiek, Simsy, zażeranie przedrozwodowego stresu (niestety), nowa płyta Tori Amos Native Invader, leczo, picie wina i kuchenne nasiadówki, domuś, a przede wszystkim Tuńczyk! <3

niedziela, 24 września 2017

[194].

w jesień wkroczyłam z przytupem i hołubcem. nie wiem, może to jakiś czas zbierania plonów, czy czegoś, ale chwilami naprawdę mam ochotę splunąć na szczęście, bo dawno nie działo się tak wiele w tak krótkim czasie. głównie dobrego.

po pierwsze: mam dom. ten, na którym razem z M. tak nam zależało, wynajmowany-własny, prawdziwy, niebędący tylko zajmowaną chwilowo chałupą, którą prędzej czy później opuszcza się bez żalu, aby poszukać sobie kolejnego tymczasowego lokum. chyba wreszcie znalazłam miejsce, w którym naprawdę chciałabym zapuścić korzenie. z dziką radością rzuciłam się więc w wir meblowania i dekorowania, tu i ówdzie dodając od siebie radosne akcenciki, jak uroczo szkaradne rękawice kuchenne z kogutkiem, które M. przyjęła z pełnym zrozumieniem. kupiłam szafę, komodę, regał, biurko, krzesło, lampę, stolik nocny i samodzielnie zmontowałam całe to ustrojstwo, po raz kolejny dochodząc do wniosku, że składanie mebli z Ikei uszczęśliwia, a gra w Simsy to w gruncie rzeczy zabawa na wskroś edukacyjna – po tylu latach budowania wirtualnych domów urządzenie własnego pokoju to zupełna drobnostka. udało mi się nawet zrobić to tak zmyślnie, że nie stoję jak głupek na środku pomieszczenia i nie pokrzykuję rozpaczliwie, wymachując rękami, zamiast ominąć przeszkodę. ha! po raz pierwszy w życiu mam też kuchnię, w której naprawdę chce się gotować i w której jest swojsko i przytulnie: można usiąść przy stole albo umościć się wygodnie na siedzisku pod oknem, niespiesznie pić kawę lub wino, śmiać się, plotkować i rozmawiać godzinami. jest dokładnie tak, jak chciałam.

kupiłam nowy komputer. najdroższa, sterana życiem i pracą Tosia na zawsze pozostanie w mojej wdzięcznej pamięci, ale dzięki Lenny’emu, który szturmem podbił moje umiarkowanie podatne na technologiczne uniesienia serce, nareszcie przeniosłam się w dwudziesty pierwszy wiek. to laptopa można trzymać na kolanach? można wylegiwać się z nim w pościeli? nie musi wiecznie wisieć na kablu, może pracować ciszej niż wiertara, istnieją nowsze systemy niż Vista? naprawdę?? ten nieoczekiwany, bo wymuszony nagłym zgonem Tosi zakup dodatkowo dał mi też nieprawdopodobne poczucie sprawstwa i mocy, ponieważ dzięki niemu uświadomiłam sobie, że niepostrzeżenie znalazłam się w takim punkcie życia zawodowego – i życia w ogóle – kiedy tak po prostu mogę pójść do sklepu i od ręki zaopatrzyć się w nowy osprzęt, który w dodatku sama wybiorę. i nie, nie ma to nic wspólnego z kwestiami finansowymi, chodzi o coś więcej – o totalną niezależność. wspaniałe uczucie.

rozwiodłam się. nie jest to życiowe osiągnięcie, które umieściłabym w czołówce sukcesów w swojej biografii, i gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, nie poleciłabym tej akurat formy przepieprzania czasu, energii i pieniędzy jako doskonałej rozrywki, bo znam dużo lepsze, nieco mniej wykańczające emocjonalnie, ale i tak należało to zrobić, aby na dobre domknąć pewien etap i nieodwołalnie zakończyć tamto życie. i udało się, zrobiłam to, żyję i czuję się świetnie.

a jakby tego było mało, od czterech dni mam kota. nie, nie tego w głowie. kot jest żywy, prawdziwy i z całą pewnością nie jest wytworem mojej rączej wyobraźni, chociaż sama go wymyśliłam na długo przed tym, zanim stał się realny. od zawsze wiedziałam, że któregoś dnia w moim życiu pojawi się rudy kot, którego nazwę Tuńczyk. i jest! rudo-biały, przepięknie pręgowany, ma na imię Tuńczyk, a ja od pierwszej chwili zupełnie straciłam dla niego głowę. w nocy śpi w moim łóżku, przyjemnie grzejąc mi stopy (lub na nie polując, jeśli nieopatrznie którąś z nich odkryję) i mrucząc na dobranoc, głośno miauczy, domagając się żarcia, kocich przysmaków lub po prostu uwagi, i wita mnie od progu z entuzjazmem, o jaki nie podejrzewałabym nawet psa, a co dopiero kota po przejściach, niemającego zbyt wielu powodów, by darzyć ludzi czymkolwiek poza silną niechęcią i najgłębszą pogardą. ociera się o nogi, ogląda z M. seriale, tarmosi jej dywanik, próbuje podgryzać Palemkje, usypuje kopce ze żwirku, udaje kocią bułkę, zamienił mój śliczny pokój w koci plac zabaw skrzyżowany z pokojem dziecinnym i późnym wieczorem urządza gonitwy za najgłośniejszymi, najbardziej świecącymi zabawkami, jakie posiada w swojej imponującej wyprawce, by w połowie polowania zastygnąć w bezruchu i zacząć się myć (albo kontemplować ścianę. albo zainteresować się własną łapą. lub przyglądać się z uwagą paproszkowi na podłodze… wygląda na to, że trafił nam się ciut głupkowaty łowca z deficytem uwagi; na wolności musiałby się chyba żywić hummusem i jarmużem, bo sam w życiu by niczego nie upolował). a przy tym jest cudownie niedotykalski i tylko od czasu do czasu, jakby od niechcenia, pozwala delikatnie się pogładzić, co sprawia mu wyraźną przyjemność – dopóki zniecierpliwiony nie pacnie głaszczącego łapą. nie nalegam na bliższy kontakt, a Tuńczyk chyba to docenia; pod tym względem jesteśmy do siebie bardzo podobni. i wiem jedno: w życiu nie pozwolę mu już wrócić do domu tymczasowego, z którego przybył, mowy nie ma. mam tylko nadzieję, że ostatecznie polubią się z Palemkje, kot będzie uprzejmy jednak jej nie zeżreć, a ona powstrzyma się przed zeżarciem jego, bo takie ryzyko również istnieje.

chyba jest dobrze. tak po prostu.

wtorek, 19 września 2017

[193].

sąd mnie zawezwał. przeczuwając, że to jedno z tych zaproszeń, których się nie odrzuca – jak wtedy, kiedy Anna Wintour proponuje ci udział w gali MET, brytyjska królowa chce wypić z tobą popołudniową herbatkę i kieliszeczek brandy albo gdy posępni panowie w ciemnych okularach zabierają cię na wycieczkę do lasu na grzybobranie, połączone na ogół z kopaniem głębokiego dołu, w którym wylądujesz, jeśli nie udzielisz im stosownych informacji; właściwie ostatecznie i tak w nim wylądujesz, tyle że przynajmniej nie przestrzelą ci kolan – uznałam, że we wtorek o 14:00 w sumie i tak nie mam nic lepszego do roboty, więc mogę się stawić, skoro tak grzecznie proszą. czemu nie.

w zaproszeniu stało, że wystąpię w charakterze inicjatorki i głównej gwiazdy całej imprezy; zamiast pozwanego partnerować miał mi bliżej niezidentyfikowany pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam. w cichości ducha liczyłam na to, że gość nie jest żonaty, a do tego wygląda jak Robert Downey Jr. w Ally McBeal, toteż postanowiłam dołożyć wszelkich starań, aby olśnić zgromadzonych – a przede wszystkim pana pełnomocnika dwojga imion, nazwisk czy czego tam – swą zapierającą dech w piersiach urodą. nad walorem intelektualnym trudzić się nie musiałam, wszak po tylu latach owocnej współpracy z wydawnictwem prawniczym jestem tak wszechstronnie wyedukowana, że z powodzeniem sama mogłabym zostać ministrem sprawiedliwości. i to prawdopodobnie najlepszym w historii. prawo karne? sprawy cywilne? prawo pracy, podatki, umowy międzynarodowe? żaden problem. oto ja, panie i panowie: Doogie Howser polskiego sądownictwa.

z tak imponującym przygotowaniem merytorycznym przystąpiłam zatem do zabiegów upiększających. w pierwszej kolejności umówiłam się do fryzjera, bo przecież nie wypada występować przed wymiarem sprawiedliwości jak ostatnie czupiradło. następnie starannie wybrałam przyodziewek. nic ekstrawaganckiego – miało być szykownie i poważnie, a w takich sytuacjach, jak powszechnie wiadomo, najlepiej sprawdza się klasyka i subtelna elegancja. wiecie: garsonka od Chanel, dyskretny sznur pereł, szpileczka, te sprawy. jeszcze tylko delikatny makijaż i, emanując spokojną pewnością siebie, mogłam wyruszyć na spotkanie z wysokim sądem.

rozprawę poprowadziła sędzia Anna Maria Wesołowska, pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam nie dość, że wyglądał jak Robert Downey Jr. (z małą różnicą – był wyższy i odrobinę przystojniejszy niż pierwowzór), to jeszcze cierpiał, biedaczysko, na niezaleczony mutyzm wybiórczy, ja zaś, błyszcząc intelektem niczym gwiazda zaranna, dałam tak brawurowy popis krasomówstwa, że Demostenes brzmiałaby przy mnie jak pierwszoklasista niemrawo dukający wierszyk podczas akademii z okazji zakończenia roku szkolnego w prowincjonalnej podstawówce. rozprawa wprawdzie odrobinę się przez to przeciągnęła, ponieważ, wiedziona oratorskim szałem, w ramach grande finale popisałam się brawurową interpretacją Filipik Cycerona w łacińskim oryginale, wnioskując jednak po owacjach na stojąco i kwiatach, które otrzymałam, był to chyba całkiem udany występ.

sąd wydał wyrok po naradzie – jak można się było spodziewać, dokładnie taki, jak wnioskowałam w pozwie – i przy akompaniamencie wiwatów wszystkich osób obecnych na sali małomówny pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam, kompletnie zauroczony całokształtem mojej osoby, porwał mnie w ramiona i złożył na mych ustach długi, namiętny pocałunek. następnie tanecznym krokiem opuściliśmy razem budynek sądu, a pan Darek, wręczywszy mi na do widzenia odznakę „dzielna powódka”, odprowadzał nas tęsknym spojrzeniem, ukradkiem ocierając łzy wzruszenia. i wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

no dobra, trochę kłamię.

sąd rzeczywiście mnie zawezwał. faktem jest również, że zrezygnowałam z przygotowań merytorycznych, ale bynajmniej nie ze względu na mój ostry jak brzytwa umysł. po prostu doszłam do wniosku, że i owszem, Dwunastu gniewnych ludzi, Czas zabijania czy Filadelfia to doskonałe filmy, aczkolwiek oglądanie amerykańskich dramatów sądowych w celach edukacyjnych przed polską rozprawą i powoływanie się na pierwszą poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych w mojej sytuacji może okazać się cokolwiek nieprzydatne. a odświeżanie sobie Świętych z Bostonu było dość ryzykowne – niby wiedziałabym, co zrobić i jaką modlitwę odmówić, w razie gdyby sprawy przybrały niekorzystny obrót, ale bez sensu byłoby gdzieś w trakcie procesu z powódki stać się oskarżoną i pójść siedzieć. toteż uznałam, że trudno, pójdę do sądu głupia.

wizyta u fryzjera także jest najprawdziwszą prawdą, ale już moja gustowna stylizacja to szyty grubymi nićmi bullshit. może kiedy dojdę do statystyk Liz Taylor, będę rozwodzić się z nieco większą klasą, tymczasem jednak musiały wystarczyć pospieszne postrzyżyny (głównie dlatego, że rozpaczliwie ich potrzebowałam, gdyż moje kłaki coraz mniej przypominały fryzurę na major Kusanagi, a właściwie jakąkolwiek fryzurę, za to niepokojąco upodabniały mnie do Chewbacki) oraz rurki, balerinki i czarna koszula – na tyle obszerna, by dało się pod nią ukryć te wszystkie obmierzłe fałdy, których się dorobiłam przy okazji długofalowego procesu przeobrażania się w silną i niezależną kobietę (zaczynam mieć wątpliwości, czy bycie miękką bułą z chudym tyłkiem rzeczywiście było takie złe), czytaj: nerwowo wpierdalając wszystko, co słodkie, tłuste i napakowane węglami. innymi słowy: powinni mnie skazać za sam wygląd.

do tego w środku wcale nie było lepiej. przynajmniej na początku. przysięgam, nie ma takiego sposobu na umoszczenie się wygodnie w postapokaliptycznej rzeczywistości, który byłyby w stanie uchronić cię przed chęcią porzygania się z nerwów w tych okolicznościach. zwłaszcza jeśli od dwóch tygodni co noc śni ci się przeszłość, we wszelkich możliwych wariacjach i konfiguracjach, oraz całe mnóstwo alternatywnych zakończeń. i co z tego, że jesteś całkowicie pogodzona z losem, że to ty wnosisz i doskonale wiesz, że – mimo pomyślnego zakończenia sprawy – happy endu nie będzie? i tak jest ci kurewsko źle. tyle dobrego, że główny bohater zrezygnował z udziału w tej imprezie, inaczej rozsypałabym się kompletnie. w tej sytuacji mogłam jednak trzymać fason i rozsypać się tylko trochę.

nie zdążyłam. poważnie, chciałam, ale cała rozprawa trwała w sumie czternaście minut, zaś pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam – mimo że w najmniejszym nawet stopniu nie przypominał Roberta – okazał się bardzo sympatycznym facetem i straszną gadułą. a do tego podobnie jak ja sprawiał wrażenie całkiem zainteresowanego definitywnym zakończeniem całego tego zawracania dupy, w tej kwestii od początku mieliśmy więc pełną zgodność. dziarska pani sędzia inicjatywie przyklasnęła (nawiasem mówiąc, w rozprawie wzięło też udział dwóch martwych panów z Komisji Kontroli Gier i Zakładów, ale nie mam pojęcia, czy mieli jakieś przemyślenia na ten temat. podejrzewam, że byli wypchani) i tym oto sposobem, zapytana o swój stan cywilny, nareszcie nie muszę zaczynać odpowiedzi od yyy. wspaniale! z tej radości udało mi się nawet jakoś przełknąć fakt, że rozprawy nie poprowadziła sędzia Anna Maria Wesołowska ani że szybkiego rozwodu – analogicznie do szybkich ślubów w Vegas – nie udzielił mi Elvis, choć powinien. rozwiodłam się? rozwiodłam. przeżyłam przygodę o całkiem niezłym potencjale literackim? przeżyłam. nic, tylko przyoblec ją w głupawą narrację i świętować, co też niniejszym czynię.

mimo to trochę mi smutno. nie dostałam odznaki „dzielna powódka”, a przecież na nią zasłużyłam. to akurat jest strasznie niesprawiedliwe!

piątek, 8 września 2017

[192].

dzisiejszej nocy, równo o północy, odeszła moja wspaniała przyjaciółka i najwierniejsza towarzyszka życia.

przemierzyła wraz ze mną lądy i oceany, napisała i poprawiła tysiące tekstów, spędziła długie godziny na buszowaniu po internetach i łupaniu w Simsy, podziwiając przy tym niejeden wschód słońca; była przy mnie zawsze, kiedy jej potrzebowałam. po dziewięciu latach jej warta się skończyła.
do końca dzielna, do końca na stanowisku; odeszła spokojnie, otoczona miłością i czule trzymana za kabelek.

miała długie, szczęśliwe życie.

spoczywaj w spokoju, Tosiu.


środa, 6 września 2017

[191].

ta historia ma już ładnych parę lat (napisałam ją w 2009 roku), ale postanowiłam ją odświeżyć – ze specjalną dedykacją dla mojego kumpla Ślurpaka, który uważa, że przedstawione w tej opowieści zabiegi onomastyczne są o tyleż zabawne, co ciut podłe.
każde słowo jest oczywiście najprawdziwszą prawdą, a wszystkie west highland white terriery od tej pory nazywają się dla mnie tak samo.
nic na to nie poradzę.




rzecz cała wydarzyła się dawno temu, jeszcze w czasach studiów, w samym epicentrum zakrojonej na szeroką skalę akcji mającej zapewnić mi upragnione literki przed nazwiskiem oraz dyplom o niewątpliwie ogromnej wartości sentymentalnej i ogromnie wątpliwej wartości na rynku pracy. a ponieważ proces twórczy – jak zwykle zresztą – przebiegał u mnie wyjątkowo opornie, moją główną rozrywką było wówczas siedzenie w domu i tępawe wgapianie się w monitor. co absorbowało mnie do tego stopnia, że domowe pielesze opuszczałam tylko pod osłoną nocy i to wyłącznie w stanie najwyższej konieczności, mniej więcej z taką częstotliwością jak Sigourney Weaver w Psychopacie. tylko bez hiperwentylacji.

oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie urozmaicała sobie jakoś tej ekscytującej formy spędzania czasu. z wielkim entuzjazmem chwytałam się więc wszelkich działań, które choć na chwilę były w stanie odciągnąć mnie od intensywnej pracy umysłowej. któregoś razu w przypływie natchnienia obcięłam sobie na przykład grzywkę. odkrywając przy okazji, że czynność ta owocuje zdecydowanie lepszą wentylacją mózgu, co z kolei bardzo sprzyja błyskotliwym przemyśleniom i tworzeniu brawurowych konstrukcji składniowych. miałam wprawdzie pewne wątpliwości, do czego ostatecznie może doprowadzić mnie ta konstatacja – przez moment istniało całkiem spore prawdopodobieństwo, że będzie to przede wszystkim żałosna łysinka gdzieś w okolicach finałowych zdań mojego wiekopomnego dzieła – w skrytości ducha liczyłam jednak na to, że taktyka obcinania sobie włosów w ramach buntu przeciw twórczej niemocy zostanie okrzyknięta prawdziwą rewolucją na gruncie współczesnej literatury i znajdzie wielu naśladowców. nie została; została natomiast grzywka, oczywiście krzywa.

ciężko pracowałam też nad podtrzymywaniem kontaktów międzyludzkich i dobrosąsiedzkich stosunków. między innymi z dziewczyną mieszkającą tuż obok, którą widywałam palącą na balkonie, kiedy sama chyłkiem wymykałam się na pierwszego porannego papierosa. oraz drugiego. i siódmego. nic tak nie łączy ludzi jak wspólne nałogi. najbardziej zaprzyjaźniona byłam jednak z jej małym, kudłatym, białym pieskiem – milutkim westie – wiecznie sterczącym na balkonie. za każdym razem, kiedy wychodziłam na fajkę, piesek porzucał swoje dotychczasowe zajęcie, polegające na ogół na kontemplowaniu koczującej na ławce przed blokiem bandy radośnie naprutych osiedlowych zdzisiów, i przyglądał mi się, pociesznie przekrzywiając przy tym łepek. ja w rewanżu dokładałam wszelkich starań, by jakoś go zabawić i wciągnąć w pogawędkę, niestety piesek nie wyglądał na szczególnie rozgarniętego i niespecjalnie chciał ze mną gadać.

umiarkowana bystrość umysłu, o którą niecnie go podejrzewałam, była zresztą źródłem mojej nieustającej uciechy. westie – mimo że ciut głupkowaty – okazał się bowiem wyjątkowo wdzięcznym słuchaczem, toteż w ramach ucieczki przed intelektualną orką na ugorze i ciężkim oddechem absolutnie nieprzekraczalnego dedlajnu na karku (oraz Woodym Allenem, który gapił się na mnie w łazience, surowo nawołując do pisania) zaczęłam spędzać w jego towarzystwie mnóstwo czasu. plotłam głupoty, snułam opowieści, wznosiłam się na wyżyny absurdalnej narracji, a mój nowy balkonowy kumpel tylko mi się przypatrywał tymi swoimi pluszakowymi oczkami.

próbowałam nawet swoich sił jako pedagog, ale – prawdę mówiąc – szło mi dość marnie. to znaczy owszem, pewne sukcesy miałam. wprawdzie nie udało mi się nauczyć pieska żadnych komend, za to po jakimś czasie zaczął wyraźnie cieszyć się na mój widok, a w odpowiedzi na imię, które mu nadałam, wesoło merdał ogonem.

obawiam się, że chyba naprawdę uwierzył, że ma na imię Skacz.

zdjęcie Skacza wygrzebane gdzieś z internetów