środa, 30 sierpnia 2017

[190].


sierpniowe uzależnienia:

ajwar, szukanie chałupy (swojej, cudzej, bez różnicy), panikowanie z powodu jej braku i dzika euforia, kiedy wreszcie udało się ją znaleźć, fasolka szparagowa, Gra o tron, sudoku, radosna pisanina, wegańskie lody, opowiadania pana Pratchetta, wenlafaksyna z pierdyliardem skutków ubocznych (działa? działa!), zimne piwko, popołudniowe drzemki i drzemki w ogóle, lato!

sobota, 19 sierpnia 2017

[189].

mieszkaniowego spaghetti westernu ciąg dalszy. oczywiście z wyjątkowo durnym scenariuszem:

znalazłyśmy lokum idealne. to była miłość od pierwszego wejrzenia i nic dziwnego: śliczne, przestronne, częściowo umeblowane, w standardzie, na jakim nam zależało, przyjemnie poniżej zakładanego budżetu i w fajnej lokalizacji (na Winogradach jeszcze nie mieszkałam, a zawsze chciałam). i do tego zwierzolubne!

jeśli wierzyć agentce o wdzięcznym imieniu Paula – prawdopodobnie jakąś dekadę młodszej od nas i wyjątkowo niezainteresowanej swoją pracą – mieszkanie mamy zaklepane. musimy tylko je obejrzeć, sprawdzić, czy nie skrywa aby jakichś mrocznych sekretów, o których przez nieuwagę zapomniano napomknąć w ogłoszeniu – jak tajemne przejście do sąsiadów z dołu przez dziurę w podłodze, pentagram na suficie albo przenośne meth lab na balkonie – i możemy podpisywać umowę.

jak na poważne, dorosłe, niezależne dziewczyny przystało, jesteśmy całkowicie wypłacalne. w związku z czym w każdej chwili możemy wyskoczyć z kasy na kaucję, zapłacić z góry czynsz, zainwestować w brakujące meble, wyposażenie i co tam jeszcze. w dodatku bez oszukiwania i wpisywania kodu motherlode jak w Simsach.

więc w czym problem?
otóż nasz nowy dom wciąż pozostaje jedynie wirtualny i mniej realny niż nieruchomości w rzeczonych Simsach, obecnej lokatorce bez przerwy bowiem coś wypada, w związku z czym ciągle bezskutecznie usiłujemy spotkać się z Paulą i go obejrzeć, a następnie dobić targu. od dwóch tygodni. innymi słowy, mamy chatę, ale jednak jej nie mamy, co się fatalnie składa, gdyż:

1. naprawdę chciałybyśmy już otworzyć wino i napruć się ze szczęścia.
2. do końca sierpnia musimy się wyprowadzić, a czasu coraz mniej.

po kolejnej zmianie planów jesteśmy umówione na poniedziałek, przyznam jednak, że robię się coraz bardziej sceptyczna i coraz mocniej nadżarta przez stres, bo jeśli coś się po drodze wypieprzy, zostaniemy bez dachu nad głową i w wesołej dupie. a wtedy przysięgam, że kogoś zabiję – obecną lokatorkę, Paulę, jeszcze nie zdecydowałam, grunt, że skończy się mój problem z lokum, bo zamieszkam w celi na koszt podatnika. jakoś się tam urządzę, umebluję se ładnie, będzie miło i swojsko, może nawet pozwolą mi zawiesić światełka? chociaż pewnie bez kabla, żeby zminimalizować ryzyko samobójstwa osadzonej.

chyba gotowa jestem nawet regularnie wdawać się w bójki ze współwięźniami i trudnić się kontrabandą, żeby siedzieć jak najdłużej. w końcu co przyoszczędzę na czynszu, to moje, nie?

wtorek, 15 sierpnia 2017

[188].

dawno się nie przeprowadzałam, uznałam więc, że czas najwyższy to nadrobić. rok siedzenia w jednym miejscu to i tak nadto dla takiej powsinogi jak ja. a ponieważ lubię utrudniać sobie życie, tym razem postanowiłam podnieść nieco poprzeczkę i, dla odmiany, zamiast tymczasowego lokum poszukać sobie domu. najwyższy czas.

cały quest z początku wydawał się całkiem wykonalny, zwłaszcza że nie mam zbyt wygórowanych wymagań. preferowany fyrtel to mój ukochany Grunwald, Rataje, które też bardzo polubiłam, Jeżyce, Winogrady, Wilda, ewentualnie Łazarz, ale w grę wchodzi właściwie każda lokalizacja, o ile nie wymaga teleportu, żeby dostać się do cywilizacji. a specjalne życzenie mam tylko jedno: niech to mieszkanie nie będzie szkaradne. błagam. mówcie sobie, co chcecie, ale Ikea naprawdę jest zupełnie spoko – dużo bardziej niż czeczeńskie dywany, odrażające meblościanki, które pamiętają dawno miniony ustrój, i upiorne wersalki, na których żywota niechybnie dokonał czyjś dziadunio. w zasadzie potrzebna mi jeno kuchnia i łazienka, całą resztę mogę swobodnie umeblować sobie sama. i z ochotą to uczynię, słowo, najpierw potrzebuję jednak wynająć jakiś kąt, żeby mieć co meblować!

niestety tu właśnie zaczynają się schody. nie wiem, być może ostatnie lata spędzone na wynajmowanym-swoim wraz z Ongiś Współtwórcą mocno mnie rozpieściły, ale odkrywam właśnie ze zgrozą, że ludzie naprawdę nie mają wstydu. szczerze mówiąc, właścicielom większości oferowanych mieszkań miałabym ochotę zalecić, aby wzięli potężny rozbieg i walnęli łbem o ścianę – najlepiej o ścianę nory, którą chcą komuś wcisnąć – a potem czynność powtórzyli. tak długo, dopóki do nich nie dotrze, że mamy XXI wiek i to nie jest pieprzona nowela pozytywistyczna, więc fakt, że mieszkanie jest „ciepłe” i „czyste”, to żaden luksus wart ekstra miliona monet (bo za normalną cenę byłoby brudne i zimne??). i nie, mikroskopijny składzik rupieci po szwagierce ciotecznej siostry babki, która wyzionęła ducha u schyłku lat siedemdziesiątych, to NIE JEST całkiem akceptowalne mieszkanie pod wynajem. bądźmy poważni.

tym oto sposobem na pozór całkiem nietrudne zadanie okazało się wyzwaniem o mocno podwyższonym współczynniku skomplikowania, o ile nie chcę mieszkać w muzeum PRL-u skrzyżowanym z wysypiskiem odpadów biologicznych. ogłoszeń, które mówią, że „mieszkanko jest małe i przytulne”, już nawet nie otwieram – prawdopodobnie będzie mieć kilkanaście metrów z kiblem, piwnicą i balkonem. i to nie żart. naprawdę widziałam kawalerkę, której powierzchnia łącznie wynosiła czternaście metrów kwadratowych. CZTERNAŚCIE kurwa METRÓW. i było w niej wszystko: rozkładana dwuosobowa kanapa, szafa, regał, stół, krzesła i aneks kuchenny, tyle tylko, że kiedy rozłożyło się wyro, swobodnie można było sięgnąć do lodówki. ależ wygoda! pożytek z wynajęcia tego arcydzieła ergonomii, przy którym japońskie modułowe cuda mieszkaniowej kompresji to rozległe włości, mógłby być zresztą znacznie większy, co słusznie wypunktowała moja przyjaciółka, z którą podzieliłam się tym bezcennym znaleziskiem: na przykład drzemiesz sobie rano i w tym samym czasie robisz owsiankę. jeśli dobrze wyciągniesz łapę, to przed pójściem spać pozmywasz, żeby nie zostawiać brudnych garów w zlewie. bzykasz się i jednocześnie smażysz kotlety. genialne! właściwie poważnie rozważałam, czy go nie wziąć, skoro takie zmyślne, ale tylko pod warunkiem, że kibel znajdowałby się w nogach łóżka. ale nie, niestety na tych czternastu metrach była i „malutka łazienka” (pół metra na metr?), więc takiego niefunkcjonalnego to nie chciałam. co za okropne marnotrawstwo przestrzeni.

na całe szczęście nasze obecne wesołe simsowe mieszkanie zaowocowało całkiem miłymi przyjaźniami i kiedy już straciłam wszelką nadzieję na znalezienie lokum, które choć w znikomym stopniu odpowiadałoby moim oczekiwaniom i nie doprowadziłoby mnie przy tym do konieczności ogłoszenia upadłości konsumenckiej (choć mój obecny stan konta sugeruje, że zamiast wybrzydzać i szukać apartamentów, powinnam raczej rozważyć mieszkanie na skłocie), z pomocą pospieszyła mi M. toteż wyprowadzamy się razem, doszedłszy do wniosku, że dwupokojowe mieszkanie w przyjemnym standardzie to doskonały kompromis między kawalerką a chałupą, po której przewalają się tabuny ludzi. nawiasem mówiąc, na podobny pomysł wpadli też współzamieszkujący z nami chłopcy, obawiają się tylko, że zginą bez nas marnie. gdyby nie M., która odpowiada w naszym domu również za wszystkie prace hydrauliczne, już dawno zaroślibyśmy bowiem brudem, ja natomiast jestem naszym głównym zaopatrzeniowcem w papier toaletowy, podejrzewam więc, że trochę będą za nami tęsknić.

my tymczasem wytrwale szukamy. i liczymy na to, że już wkrótce się uda, bo poza determinacją spotęgowaną wizją rychłej bezdomności posiadamy też całe mnóstwo zalet idealnych najemców: jesteśmy miłe, spokojne i zupełnie niekłopotliwe, nie robimy dzikich imprez, nie sprowadzamy latynoskich kochanków, nie gramy na tubie, nie prowadzimy pokątnie domowego przedszkola, nie mamy wiertarki udarowej, ja dużo siedzę w domu, bo w nim pracuję, a ponieważ czasem zarabiam nawet jakieś pieniądze, jestem wypłacalna, a M. ma dorosłą, poważną pracę, więc jest wypłacalna tym bardziej. i obie lubimy sprzątać – nic, tylko nas przygarnąć! ja bym przygarnęła.

niedziela, 13 sierpnia 2017

[187].

wpłynęłam na suchego przestwór oceanu. i odkryłam – ku swemu niemałemu zdziwieniu, bo przecież miało być tak wesoło, ekscytująco, mnóstwo przygód i w ogóle – że posucha panuje tam straszna. znaczy, od jakiegoś czasu buszuję po Tinderze. utwierdzając się tylko w przekonaniu, że jest straszliwie przereklamowany.

no dobra, prawdopodobnie cała ta radosna aplikacja miałaby spore szanse sprawdzić się nieco lepiej, gdybym od czasu do czasu przesuwała kciukiem w prawo. tymczasem – z zupełnie nieuzasadnionych przyczyn, biorąc pod uwagę fakt, że sama wyglądam jak zadowolona z siebie quokka skrzyżowana z prowincjonalną bibliotekarką, nie mam szczególnie porywających zainteresowań ni zalet i generalnie umiarkowanie dobra ze mnie partia (fakt, że smażę niezłe placki, mam fajne nogi i znam dużo trudnych słów, to dość nędzna zachęta) – zachowuję się jak grymaśna królewna, kręcę noskiem i wybrzydzam.

ten mi się nie podoba, ten jakiś taki glapciowaty, ten wygląda jak mój wujek, tamten z kolei jak swój dziadek (poważnie! nie wiem, jak to działa, ale panowie pod czterdziestkę w większości prezentują się dużo lepiej niż moi rówieśnicy – co jest z wami nie tak, chłopaki?). ten nie umie w przecinki, sadzi takie orty, że grozi to krwawieniem z oczodołów, i stawia spację przed kropką (argh!). tego skreślam na dzień dobry, bo nawet nie dodał zdjęcia, więc pewnie jest woźnym-psychopatą, trzymającym w piwnicy porcelanowe lalki, kolekcję kołowrotków dla chomików i wielkie słoje z formaliną, w których pływają przypadkowe części ciała poćwiartowanych przedszkolaków. ten na starcie proponuje anal, więc dzięki, ale może niekoniecznie. tamten ma tak niewyraźne zdjęcie, że równie dobrze mógłby być Chewbaccą. ten jest stanowczo zbyt fit – rower, maratony, wspinaczka, nurkowanie, tenis, wszystko super, ale tylko wzbudzałby we mnie paskudne wyrzuty sumienia, że sama regularnie żłopię wino, mam słabość do makaronu i od wieków nie biegałam. tamten jakiś taki nijaki. ten – zamiast pokazać normalnie kawałek swojej paszczy – raczy świat zdjęciem pleców, oka, imponującego bicka, skrzyni biegów, psa, landszafcikiem albo portretem Homera Simpsona. tamten cytuje Coelho, więc niech zjedzą go koty. ten motywujące, kołczingowe brednie, żywcem zerżnięte z podręcznika obowiązującego na łikendowym kursie dla smutnych trenerów rozwoju osobistego, czyli jeszcze gorzej. tamten na profilowym radośnie wpieprza barani udziec, więc nie, nie, po trzykroć nie! ten jakoś tak za blisko żołnierzy wyklętych czy innych chłopców-oenerowców. tamten ma potomstwo – albo porywa dzieci dla okupu. ten świeci gołą klatą i furą, więc bądźmy poważni. tamten jest bałwanem, bo nawet nie zdjął obrączki do zdjęcia. ten jest jeszcze większym bałwanem – kto, u diabła, na portalu randkowym wstawia focie ze swoją dziewczyną? ten podrywał mnie w liceum, śląc na raty w esemesach tekst łacińskiego wiersza Nunc est bibendum Horacego i na jednej z imprez pospiesznie mył zęby mydłem o zapachu zielonej herbaty, bo może będziemy się całować (true story!), toteż trza czmychać czym prędzej. tamten elegancki, poważny i ułożony – co ja bym z nim robiła? ten na dzień dobry strzela szowinistycznym żarcikiem – serio? o tym nie wiem nic, poza tym, że 18 centymetrów – eee, winszuję. ten z kolei wygląda na naprawdę dobrego, miłego faceta. takiego, co to kwiatki przyniesie, po bułeczki rano skoczy, kran naprawi, spędzi z tobą przyjemną, leniwą niedzielę, nie będzie ci fundował dram, zostanie z miejsca pokochany przez babcię i wszystkie cioteczki, a do tego przełknie z godnością nawet czerwone bojówki, krzywą grzywkę, antydepresanty i potencjalną teściową z premedytacją składującą na swoim balkonie buraczki z wigilijnego barszczu, by sprawdzić, czy przez zimę wymyślą koło, i pozbywającą się ich dopiero przed Wielkanocą. tak, to na pewno bardzo miły gość. więc dalej, w lewo go, niech przepadnie, hejże ha!

tym oto sposobem liczba potencjalnych kandydatów na choćby niezobowiązującą randeczkę kurczy mi się dramatycznie już na starcie, a ja regularnie docieram na rubieże Tindera. co rodzi poważną obawę, że w którymś momencie doswipuję się do samego końca – tego, za którym nie ma już ludzkości, a jak się wychylisz, zauważysz, że woda z hukiem przelewa się przez krawędź, zaś całe to wesołe miasteczko opiera się na czterech słoniach stojących na grzbiecie żółwia A’Tuina (to trochę jak przejście Simsów, nie?). na placu boju zostają mi bowiem jeno długowłosi chłopcy z gitarami, czarujący kucharze (uhm), błyskotliwi, acz rozmemłani humaniści, którzy lubią se bezproduktywnie podumać i nic z tego nie wynika (takich wyczuwam najwyraźniej prywatnym odpowiednikiem gejradaru), wydziarani popaprani artyści, Włosi, Australijczycy i Hiszpanie (wiadomo!), najpewniej przejazdem i najpewniej w poszukiwaniu one-night standów, faceci, którzy w garażu na bank trzymają motor, a w telefonie nagie fotki zachwycająco pięknych byłych dziewczyn, z którymi przerobili Kamasutrę w tydzień, oraz paru innych gości – a wszyscy z gatunku tych, przed którymi ostrzegała cię mama. i którzy w dodatku wcale nie chcą ze mną gadać (no dobra, od kiedy dorzuciłam w opisie, że piśmienni faceci są sexy, przynajmniej zaczęli się witać – i piszą mi na przykład good morning, Polish princess). doskonale.

wnioski:
  • nigdy dotąd nie czułam takiej więzi z Bridget Jones. nie sądziłam, że w ogóle kiedykolwiek ją poczuję – wszak przez całe dorosłe życie byłam ustatkowana jak, nie przymierzając, flota Daenerys. i skończyło się podobnie.
  • chociaż Bridget miała zdecydowanie łatwiej. nie groziła jej na przykład kontuzja kciuka, bo nie miała Tindera.
  • poza tym Colin, heloooł!
  • może to kwestia tych wielkich majtasów? wszystko wskazuje na to, że frymuśne koronki albo nerdowskie gacie z Batmanem przydadzą mi się głównie w razie nagłej katastrofy komunikacyjnej, w wyniku której doznam skomplikowanego złamania otwartego kości udowej – przynajmniej nie będzie wstydu przed ratownikami medycznymi. może więc babcine galoty naprawdę mają przyszłość i zwiększają szanse na dobre bzykanie?
  • posiadanie grubego rudego kota Tuńczyka to już nie marzenie – to moje przeznaczenie. a przeznaczenia nie oszukasz, gdyż zginiesz w radośnie idiotyczny sposób, przykro mi.
  • przykro mi też, bo nie mam nawet paprotki – mam tylko głupią roślinkę o imieniu Palemkje, która siedzi w durszlaku. durszlak był próbą przekupstwa – od jakiegoś czasu żyję w strachu, że któregoś dnia Palemkje okaże się być rosiczką i mnie zeżre, więc mam nadzieję, że tym wygodnym durszlakiem trochę ją udobrucham.
  • chociaż wcale się nie zdziwię, jeśli na kolejne urodziny ktoś ze złośliwych znajomych kupi mi jednak tę paprotkę. gdybym miała zgadywać, stawiałabym na mojego prywatnego ducha minionych świąt Bożego Narodzenia, który zresztą już od dawna zwraca się do mnie per „silna, niezależna kobieto”.
  • ale jest dobrym kompanem na wyprawę do kina, nawet jeśli potem psioczy, karmi mnie i na urodziny dał mi pluszową płaszczunię, więc mu wybaczam.
  • o co chodzi z tym podawaniem wzrostu przez tinderowych facetów? wszyscy to robią! to jakaś zachęta, by przybyć na randkę z taśmą mierniczą, bo w dobrym tonie jest sprawdzać, czy to aby na pewno 189?
  • chociaż z drugiej strony to może być całkiem niezłe zagajenie rozmowy: cześć, mogę sprawdzić, ile masz wzrostu? mam taki specjalny kajecik, w którym zapisuję wzrost wszystkich przypadkowych osób poznanych w internecie, sam rozumiesz. i pierwsze lody przełamane.
  • tak właściwie to co się robi na randkach w świecie dorosłych ludzi i jak to w ogóle działa? podejrzewam, że picie taniego wina nad rzeką albo tańczenie wolnych do One Metalliki (true story!) może być już trochę passé, nie?

innymi słowy, czas spojrzeć prawdzie w oczy. wszystko wskazuje na to, że moje szanse na znalezienie chłopaka – a na początek na jakąkolwiek randkę czy nawet pogawędkę, która nie skończy się na kurtuazyjnej wymianie uprzejmości – są mniej więcej takie jak na to, że jutro rano obudzę się z doktoratem z fizyki, dwoma milionami na koncie i Lamborghini w garażu. chociaż ostatnio pracuję tyle, że te dwa miliony mogą być nawet nieco bardziej prawdopodobne.

idę podlać Palemkje.

sobota, 12 sierpnia 2017

[186].

protip: jeśli masz kaca i/lub od trzech tygodni cierpisz na bezsenność, nie rób zakupów w Lidlu w godzinach szczytu. możesz się bowiem natknąć na Najgłośniejsze i Najbardziej Rozwydrzone Dzieciary Świata (w liczbie sztuk dwie) oraz niewiele starszą od nich mamusię (tatuś też gdzieś się tam pałętał), która – zamiast zebrać towarzystwo i wsadzić w kołowrotek dla chomika, przynajmniej generowałoby prąd i byłby z niego jakiś pożytek – uśmiecha się w rozanieleniu i przemawia do nich z intonacją wznoszącą, jak do szympansów na zajęciach rewalidacyjnych, zmiękczając i przeciągając przy tym wszystkie możliwe i niemożliwe głoski: nieee bieeegaj, syneeeczku, bo stłuuuczesz kolaaankooo. mamuuusiaaa włożyyy arbuuuzaaa do wózeeeczka i juuuż idzieeemy.

argh!

środa, 2 sierpnia 2017

[185].

ściga mnie jeden ze znanych salonów optycznych. kilka miesięcy temu, w przypływie jakiejś pomroczności, bo normalnie takich rzeczy nie robię, podpisałam z nimi cyrograf na szkła kontaktowe. w ofercie stały rabat na wybrane soczewki plus kontrolne badanie wzroku, problem tylko w tym, że zamówienie jest u nich gotowe do odebrania z przerażającą terminowością, dokładnie co trzy miesiące. co, jak się okazało, jest mi kompletnie niepotrzebne, głównie dlatego, że nie wierzę w zabobony – takie jak na przykład ten, że miesięcznych soczewek nie można nosić dłużej niż miesiąc.

powinnam była zjawić się u nich już dawno temu, ale jakoś się nie złożyło. najwyraźniej nie bardzo im się to spodobało, bo zaczęli nękać mnie telefonami, aż wreszcie przysłali polecony. skruszona zamierzam ich więc w końcu odwiedzić, zastanawiam się tylko, jak wytłumaczyć się z tej haniebnej niesubordynacji. na szczęście mam kilka pomysłów.

otóż nie mogłam odebrać szkieł wcześniej, gdyż:
  • zupełnie straciłam poczucie czasu (taaak, to kwiecień już się skończył? mamy sierpień? naprawdę? jak ten czas leci, kiedy jest przyjemnie!),
  • leżałam w śpiączce,
  • byłam na pokojowej misji na Bliskim Wschodzie,
  • kopałam studnie w Sudanie,
  • pracowałam na platformie wiertniczej na Morzu Północnym,
  • tkwiłam przykuta do drzewa w obronie Puszczy Białowieskiej,
  • ratowałam orangutany na Sumatrze,
  • wsadzili mnie za rozbój i wymuszenia, więc spędziłam kilka miesięcy w zakładzie karnym,
  • wzięłam udział w tajnej ekspedycji w celu skolonizowania Marsa,
  • zostałam zesłana na Syberię,
  • byłam świadkiem koronnym i musiałam się ukrywać pod fałszywym nazwiskiem w małej wiosce w województwie świętokrzyskim,
  • przebywałam w klasztorze Shaolin, gdzie uczyłam się walki śmiercionośną techniką sapiącego borsuka,
  • zostałam porwana i przetrzymywano mnie w stodole gdzieś pod Giżyckiem, ale ponieważ moja rodzina odmówiła wpłacenia za mnie okupu, ostatecznie puszczono mnie wolno, bo i tak nie było ze mnie pożytku.

nie mogę się tylko zdecydować, które wyjaśnienie brzmi najbardziej wiarygodnie.