środa, 29 marca 2017
[172].
marcowe uzależnienia:
trampki z Batmanem, pesto z rukoli, wiosenna kurtałka, czyli czerwony kapturek, pogawędki nocną porą, Ted Chiang, wegańskie spaghetti bolognese, zapętlony Filous i Dusk, picie piwa nad Wartą, True Detective, łikendowe gry i zabawy towarzyskie, tosty francuskie, wiooosna!
piątek, 24 marca 2017
[171].
nie wierzę w przeznaczenie, znaki, dobre i złe wróżby, rzeczy w niebie i na ziemi, o których nie śniło się filozofom, filologom i paru innym szemranym postaciom rozmaitej proweniencji. daleka jestem od myślenia, że coś w tym musi być, bo jestem urodzoną sceptyczką i doskonale wiem, że nie musi. nie szukam drugich den, ukrytych znaczeń, nie czytam między wierszami. plwam na wszechświat i na to, czy sprzyja potajemnie cudzym pragnieniom – to skurwiel, nie sprzyja.
moim ulubionym pisarzem nadal pozostaje jednak Matt Ruff, a ukochaną książką – stale, niezmiennie i na zawsze – Głupiec na Wzgórzu. głęboko wierzę więc w Pana Słonecznego, który w zaciszu swojej Biblioteki snuje najbardziej nieprawdopodobne Opowieści, w które – z sobie tylko znanych powodów i głównie ku własnej uciesze – od czasu do czasu Wtrąca Się, tylko po to, aby sprawdzić, jakie interesujące formy chaosu może to przynieść. a przed Opowieścią nie ma ucieczki, nie ma sensu nawet próbować.
więc niech się dzieje.
moim ulubionym pisarzem nadal pozostaje jednak Matt Ruff, a ukochaną książką – stale, niezmiennie i na zawsze – Głupiec na Wzgórzu. głęboko wierzę więc w Pana Słonecznego, który w zaciszu swojej Biblioteki snuje najbardziej nieprawdopodobne Opowieści, w które – z sobie tylko znanych powodów i głównie ku własnej uciesze – od czasu do czasu Wtrąca Się, tylko po to, aby sprawdzić, jakie interesujące formy chaosu może to przynieść. a przed Opowieścią nie ma ucieczki, nie ma sensu nawet próbować.
więc niech się dzieje.
poniedziałek, 13 marca 2017
[170].
ponieważ regularnie wypisuję tu kompromitujące idiotyzmy (które, dzięki bogom, czytają tylko nieliczni, jeśli przypadkiem tu zabłądzą), pora na kolejne wyznanie: otóż jestem włosowym zboczeńcem. nie, że snuję na ten temat jakieś niezdrowe fantazje albo że włosy jakoś szczególnie mnie – nomen omen – kręcą, nic z tych rzeczy. po prostu nie cierpię mieć nieświeżych włosów. od kiedy tylko sięgam pamięcią, myję je codziennie, w przeciwnym wypadku czuję się jakaś taka przybrudzona i maślunowata. to nic, że mój łeb wygląda najzupełniej w porządku i tylko ja wiem o tym, że go nie umyłam – właśnie na tym polega problem. ja o tym WIEM i strasznie mnie to wkurza.
moja paranoja sięga zresztą dużo głębiej. nawet nosząc dready, nie byłam w stanie powstrzymać się dłużej niż tydzień przed praniem ich, i to z trudem, w związku z czym moi Chłopcy byli najprawdopodobniej najczystszymi dreadziochami w kosmosie, wliczając w to kilka alternatywnych wszechświatów. nic na to nie poradzę, to silniejsze ode mnie.
ponieważ jednak codzienne mycie głowy mimo wszystko wydaje mi się lekkim dziwactwem, w dodatku strasznie kłopotliwym, jakiś czas temu postanowiłam zainwestować w suchy szampon. i co? działa! ha!
nie, nie znaczy to bynajmniej, że go używam. to by było za proste. pokrętne zasady jego skuteczności w moim przypadku są bowiem następujące: beztrosko decyduję się nie umyć włosów, gdyż wiem, że w razie czego mam na podorędziu suchy szampon. wstaję rano, zerkam w lustro i dochodzę do wniosku, że moja fryzura wygląda całkiem nieźle. szampon dalej stoi sobie na półce, a ja tanecznym krokiem opuszczam chałupę, zachwycona faktem, że moje włosy (dzięki suchemu szamponowi, bo czemuż by innemu?) są takie ładne i świeże – pomimo tego, że wcale ich nie umyłam! ha!
nie jestem wprawdzie pewna, czy producent przewidział, że jego produkt będzie miał takie właśnie zastosowanie, ale w sumie to chyba mam to gdzieś. działa? działa. i jakie to ekonomiczne!
moja paranoja sięga zresztą dużo głębiej. nawet nosząc dready, nie byłam w stanie powstrzymać się dłużej niż tydzień przed praniem ich, i to z trudem, w związku z czym moi Chłopcy byli najprawdopodobniej najczystszymi dreadziochami w kosmosie, wliczając w to kilka alternatywnych wszechświatów. nic na to nie poradzę, to silniejsze ode mnie.
ponieważ jednak codzienne mycie głowy mimo wszystko wydaje mi się lekkim dziwactwem, w dodatku strasznie kłopotliwym, jakiś czas temu postanowiłam zainwestować w suchy szampon. i co? działa! ha!
nie, nie znaczy to bynajmniej, że go używam. to by było za proste. pokrętne zasady jego skuteczności w moim przypadku są bowiem następujące: beztrosko decyduję się nie umyć włosów, gdyż wiem, że w razie czego mam na podorędziu suchy szampon. wstaję rano, zerkam w lustro i dochodzę do wniosku, że moja fryzura wygląda całkiem nieźle. szampon dalej stoi sobie na półce, a ja tanecznym krokiem opuszczam chałupę, zachwycona faktem, że moje włosy (dzięki suchemu szamponowi, bo czemuż by innemu?) są takie ładne i świeże – pomimo tego, że wcale ich nie umyłam! ha!
nie jestem wprawdzie pewna, czy producent przewidział, że jego produkt będzie miał takie właśnie zastosowanie, ale w sumie to chyba mam to gdzieś. działa? działa. i jakie to ekonomiczne!
czwartek, 2 marca 2017
[169].
zachwycające odkrycie: niewykorzystane marzenia wcale nie przepadają gdzieś w otchłani. zdarza się, że przechodzą na kolejne życie.
– pierwszą rzeczą, jaką zrobię, kiedy wreszcie uda mi się wynająć zupełnie własne mieszkanie, będzie przygarnięcie kota.
– tak, pamiętam. będzie gruby, rudy i będzie miał na imię Tuńczyk.
no pewnie!
– pierwszą rzeczą, jaką zrobię, kiedy wreszcie uda mi się wynająć zupełnie własne mieszkanie, będzie przygarnięcie kota.
– tak, pamiętam. będzie gruby, rudy i będzie miał na imię Tuńczyk.
no pewnie!
Subskrybuj:
Posty (Atom)