niedziela, 29 października 2017

[198].


październikowe uzależnienia:

Tuniś (dlaczego nikt mi wcześniej nie powiedział, że życie z kotem jest takie zabawne?), dynia – duszona, pieczona, smażona, na kanapce, w owsiance, w hummusie, z kaszą, z ryżem, z ziemniakami i makaronem, sobotnie nasiadówki z przyjaciółmi, kawa z ekspresu przelewowego, Lorde i Melodrama, Dirty Elegance, bo jesień, cienie do powiek i kredka do brwi (dobry wpływ M.), piżama, gruszki.

wtorek, 24 października 2017

[197].

życie bywa przewrotne. w jednej chwili hasasz sobie wesoło po zieloniutkiej Nowej Zelandii, moczysz włochate stopy w strumyku i troskliwie doglądasz pomidorów, fasolki czy co ci tam w ogródku wyrosło, a w następnej zjawia się u ciebie jakiś szurnięty stary domokrążca na wiecznym haju i plecie trzy po trzy coś o jakiejś biżuterii, którą trzeba przetopić w obawie przed dementorami i Nedem Starkiem. albo banda kurduplowatych, pozbawionych manier skłotersów znienacka pakuje ci się na chatę, bezpardonowo wyżera wszystkie zapasy ze spiżarni i urządza musical podczas mycia twoich własnych garów, a potem usiłuje wyciągnąć cię diabli wiedzą dokąd, żeby sprowadzić cię na drogę występku, snuć się po jaskiniach i bawić się w zagadki z brzydalem cierpiącym na zaburzenie dysocjacyjne tożsamości. a w dodatku cały ten podejrzany element oczekuje najwyraźniej, że w wolnym czasie zgłębiasz hobbystycznie podstawy wiedźmińskiego fachu, i liczy na to, że przydasz się do ubijania potworów.

czasem bywa jeszcze gorzej. zdarza się, że potwór zalęga się pod twoim dachem, śpi w twoim własnym łóżku, je w twojej własnej kuchni i urządza burze piaskowe w twojej własnej łazience. a ponieważ zamiast specjalizacji wiedźmińskiej wybrałeś na studiach specjalność komparatystyczną o profilu środkowo-wschodnio-europejskim, krytycznoliteracką, dokumentalistyczną albo jakąś inną, jeszcze głupszą, w takiej sytuacji nie pozostaje ci nic innego, jak tylko zwołać drużynę i mieć nadzieję, że ktokolwiek w tej zbieraninie umie posługiwać się ostrymi narzędziami bez realnego ryzyka przypadkowego zrobienia sobie krzywdy.

drużynę zwołałam zatem i ja.
no dobrze, tak naprawdę to udało mi się zwerbować zaledwie jednego ochotnika, ale nie bądźmy tacy drobiazgowi. poza tym doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że misja, na którą się porywam, jest pieruńsko niebezpieczna, by nie rzec: beznadziejna, więc i tak nie spodziewałam się, że zgłosi się jakikolwiek śmiałek, który zechciałby mi towarzyszyć. tylko ktoś z uporczywymi myślami samobójczymi mógłby zapragnąć wziąć w niej udział. a jednak znalazł się człowiek wystarczająco szalony, by przystać na moją propozycję.

zanim jeszcze zwróciłam się do niego z prośbą o pomoc, przez chwilę łudziłam się, że zdołamy poradzić sobie z tym questem wraz z M. we własnym zakresie. wszak odwagi nigdy nam nie brakowało, sprytu też nie, a skoro kreatura, której należy stawić czoło, rozpanoszyła się w naszej własnej chałupie, jakoś tak głupio mieszać w to niewinnych ludzi i narażać ich na śmiertelne niebezpieczeństwo. niestety już pierwsza próba choćby nieznacznego zbliżenia się do naszego przeciwnika pokazała, że choć M. jest najwspanialszą kompanką, jaką można sobie wymarzyć, i ochoczo mogłabym przedzierać się z nią przez Mroczną Puszczę, Morze Dothraków i masywy Mahakamu, to jednak prawdziwa z niej elfka – prześliczna, delikatna i eteryczna, niesłychanie skuteczna na odległość, ale niezbyt użyteczna w bezpośrednim starciu z demonem z otchłani piekielnych*. widząc jej błyskawicznie kurczący się pasek życia oraz dramatycznie topniejącą manę, zgodziłam się więc, że strategiczny odwrót to jedyne rozsądne wyjście. i postanowiłam wynająć profesjonalistę.

nie ulegało wątpliwości, że potrzebny był nam zawodowiec – napakowany testosteronem i mięśniami najemnik, maszyna do zabijania, doświadczony rębajło, co to niejedną walkę stoczył, niejedną ranę lizał i niejedno widział. przypuszczam, że udział w tej straceńczej misji będzie najniebezpieczniejszym zleceniem w jego karierze, niewykluczone też, że będzie to zlecenie ostatnie, ale ryzyko jest przecież wpisane w jego profesję. poza tym – jak na nieustraszoną bohaterkę przystało – najtrudniejszą część zadania zamierzam wziąć na siebie. on ma mnie tylko ubezpieczać i służyć mi wsparciem, natomiast cięcia zadawać będę ja. to w końcu moja walka.

jaka to misja, zapytacie?

cóż.

najważniejsza.
od niej zależą losy świata.
od niej zależy przyszłość całej ludzkości.

dlatego, nawet jeśli się nie powiedzie, trzeba podjąć wyzwanie.

trzeba





obciąć
Tuńczykowi
pazury.

nie śmiem wyrokować, jak skończy się ostateczna bitwa. wiem natomiast, że ten, kto wyjdzie z niej zwycięsko, bez wątpienia godzien będzie tego, by dostać konia z rzędem, królestwo i pół księżniczki, a przede wszystkim – by zasiąść na Żelaznym Tronie.

chociaż bez względu na wynik Tron pewnie i tak zgarnie Tuńczyk.
po prostu się na niego wpakuje i utnie sobie na nim drzemkę.


* wyyybacz, M.! wiesz, że Cię uwielbiam, ale hiperbola to moja ulubiona figura stylistyczna ;)

czwartek, 12 października 2017

[196].

wieczór. siedzimy w kuchni, ja przygotowuję żarcie dla kota.

nawiasem mówiąc, o ile wcześniej nie zdradzałam jakichś szczególnych predyspozycji do macierzyńskiego pierdolca, o tyle z chwilą przygarnięcia Tuńczyka okazało się, że jestem podręcznikowym wręcz przykładem absolutnie beznadziejnej matki-kwoki. dzióbię widelcem karmę, żeby księciunio nie musiał się nadmiernie wytężać przy paśniku, podrzucam mu kocie łakocie, obserwuję z niepokojem, kiedy jakoś tak niemrawo je, czy aby nie chory (mimo że brak apetytu w zasadzie mu się nie zdarza; kot je jak dorodny owczarek i ciągle mu mało), reaguję na każde podejrzane miauknięcie (a że zwierz jest dość gadatliwy, podejrzanych miauknięć wydaje z siebie całkiem sporo) i generalnie rozpuszczam go do granic przyzwoitości.

stawiam przed kotem michę, jak zwykle życząc mu smacznego. dłuższą chwilę obserwujemy, jak je. nie wiem, kto wymyślił, że koty spożywają posiłki spokojnie i z gracją, ale musiał być niezłym kłamczuszkiem i bezwstydnym konfabulantem, a już z całą pewnością nie widział Tuńczyka w porze karmienia. futrzak stanowi bowiem kompletne zaprzeczenie tej idiotycznej teorii – wsadza mordę w miskę po same uszy, rąbie, jakby nadal mieszkał na dworcu, a do tego chrumka, ciamka i mlaszcze. zero manier.

– Tuńczyk – strofuję niewychowanego drapichrusta, który zeżarł już caluteńką kolację, poprawił kocimi chrupkami, a teraz zerka, czy może da się jeszcze naciągnąć którąś z matek na jakiś deser. – jak będziesz tak jadł, będziesz gruby i wszystkie dzieci będą się z ciebie śmiały.
– przechodziłam przez to – wzdycha ciężko M.
– ja też.
kontemplujemy w milczeniu niewesołe wspomnienia z grubawej młodości.
– nie, Tuńczyk, nie zrobimy ci tego – deklaruje nagle z mocą M. – bo potem dorośniesz i kupisz sobie kota...

dokładnie tak, kocie. spójrz tylko na nas. nie idź tą drogą.