wtorek, 19 września 2017

[193].

sąd mnie zawezwał. przeczuwając, że to jedno z tych zaproszeń, których się nie odrzuca – jak wtedy, kiedy Anna Wintour proponuje ci udział w gali MET, brytyjska królowa chce wypić z tobą popołudniową herbatkę i kieliszeczek brandy albo gdy posępni panowie w ciemnych okularach zabierają cię na wycieczkę do lasu na grzybobranie, połączone na ogół z kopaniem głębokiego dołu, w którym wylądujesz, jeśli nie udzielisz im stosownych informacji; właściwie ostatecznie i tak w nim wylądujesz, tyle że przynajmniej nie przestrzelą ci kolan – uznałam, że we wtorek o 14:00 w sumie i tak nie mam nic lepszego do roboty, więc mogę się stawić, skoro tak grzecznie proszą. czemu nie.

w zaproszeniu stało, że wystąpię w charakterze inicjatorki i głównej gwiazdy całej imprezy; zamiast pozwanego partnerować miał mi bliżej niezidentyfikowany pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam. w cichości ducha liczyłam na to, że gość nie jest żonaty, a do tego wygląda jak Robert Downey Jr. w Ally McBeal, toteż postanowiłam dołożyć wszelkich starań, aby olśnić zgromadzonych – a przede wszystkim pana pełnomocnika dwojga imion, nazwisk czy czego tam – swą zapierającą dech w piersiach urodą. nad walorem intelektualnym trudzić się nie musiałam, wszak po tylu latach owocnej współpracy z wydawnictwem prawniczym jestem tak wszechstronnie wyedukowana, że z powodzeniem sama mogłabym zostać ministrem sprawiedliwości. i to prawdopodobnie najlepszym w historii. prawo karne? sprawy cywilne? prawo pracy, podatki, umowy międzynarodowe? żaden problem. oto ja, panie i panowie: Doogie Howser polskiego sądownictwa.

z tak imponującym przygotowaniem merytorycznym przystąpiłam zatem do zabiegów upiększających. w pierwszej kolejności umówiłam się do fryzjera, bo przecież nie wypada występować przed wymiarem sprawiedliwości jak ostatnie czupiradło. następnie starannie wybrałam przyodziewek. nic ekstrawaganckiego – miało być szykownie i poważnie, a w takich sytuacjach, jak powszechnie wiadomo, najlepiej sprawdza się klasyka i subtelna elegancja. wiecie: garsonka od Chanel, dyskretny sznur pereł, szpileczka, te sprawy. jeszcze tylko delikatny makijaż i, emanując spokojną pewnością siebie, mogłam wyruszyć na spotkanie z wysokim sądem.

rozprawę poprowadziła sędzia Anna Maria Wesołowska, pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam nie dość, że wyglądał jak Robert Downey Jr. (z małą różnicą – był wyższy i odrobinę przystojniejszy niż pierwowzór), to jeszcze cierpiał, biedaczysko, na niezaleczony mutyzm wybiórczy, ja zaś, błyszcząc intelektem niczym gwiazda zaranna, dałam tak brawurowy popis krasomówstwa, że Demostenes brzmiałaby przy mnie jak pierwszoklasista niemrawo dukający wierszyk podczas akademii z okazji zakończenia roku szkolnego w prowincjonalnej podstawówce. rozprawa wprawdzie odrobinę się przez to przeciągnęła, ponieważ, wiedziona oratorskim szałem, w ramach grande finale popisałam się brawurową interpretacją Filipik Cycerona w łacińskim oryginale, wnioskując jednak po owacjach na stojąco i kwiatach, które otrzymałam, był to chyba całkiem udany występ.

sąd wydał wyrok po naradzie – jak można się było spodziewać, dokładnie taki, jak wnioskowałam w pozwie – i przy akompaniamencie wiwatów wszystkich osób obecnych na sali małomówny pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam, kompletnie zauroczony całokształtem mojej osoby, porwał mnie w ramiona i złożył na mych ustach długi, namiętny pocałunek. następnie tanecznym krokiem opuściliśmy razem budynek sądu, a pan Darek, wręczywszy mi na do widzenia odznakę „dzielna powódka”, odprowadzał nas tęsknym spojrzeniem, ukradkiem ocierając łzy wzruszenia. i wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

no dobra, trochę kłamię.

sąd rzeczywiście mnie zawezwał. faktem jest również, że zrezygnowałam z przygotowań merytorycznych, ale bynajmniej nie ze względu na mój ostry jak brzytwa umysł. po prostu doszłam do wniosku, że i owszem, Dwunastu gniewnych ludzi, Czas zabijania czy Filadelfia to doskonałe filmy, aczkolwiek oglądanie amerykańskich dramatów sądowych w celach edukacyjnych przed polską rozprawą i powoływanie się na pierwszą poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych w mojej sytuacji może okazać się cokolwiek nieprzydatne. a odświeżanie sobie Świętych z Bostonu było dość ryzykowne – niby wiedziałabym, co zrobić i jaką modlitwę odmówić, w razie gdyby sprawy przybrały niekorzystny obrót, ale bez sensu byłoby gdzieś w trakcie procesu z powódki stać się oskarżoną i pójść siedzieć. toteż uznałam, że trudno, pójdę do sądu głupia.

wizyta u fryzjera także jest najprawdziwszą prawdą, ale już moja gustowna stylizacja to szyty grubymi nićmi bullshit. może kiedy dojdę do statystyk Liz Taylor, będę rozwodzić się z nieco większą klasą, tymczasem jednak musiały wystarczyć pospieszne postrzyżyny (głównie dlatego, że rozpaczliwie ich potrzebowałam, gdyż moje kłaki coraz mniej przypominały fryzurę na major Kusanagi, a właściwie jakąkolwiek fryzurę, za to niepokojąco upodabniały mnie do Chewbacki) oraz rurki, balerinki i czarna koszula – na tyle obszerna, by dało się pod nią ukryć te wszystkie obmierzłe fałdy, których się dorobiłam przy okazji długofalowego procesu przeobrażania się w silną i niezależną kobietę (zaczynam mieć wątpliwości, czy bycie miękką bułą z chudym tyłkiem rzeczywiście było takie złe), czytaj: nerwowo wpierdalając wszystko, co słodkie, tłuste i napakowane węglami. innymi słowy: powinni mnie skazać za sam wygląd.

do tego w środku wcale nie było lepiej. przynajmniej na początku. przysięgam, nie ma takiego sposobu na umoszczenie się wygodnie w postapokaliptycznej rzeczywistości, który byłyby w stanie uchronić cię przed chęcią porzygania się z nerwów w tych okolicznościach. zwłaszcza jeśli od dwóch tygodni co noc śni ci się przeszłość, we wszelkich możliwych wariacjach i konfiguracjach, oraz całe mnóstwo alternatywnych zakończeń. i co z tego, że jesteś całkowicie pogodzona z losem, że to ty wnosisz i doskonale wiesz, że – mimo pomyślnego zakończenia sprawy – happy endu nie będzie? i tak jest ci kurewsko źle. tyle dobrego, że główny bohater zrezygnował z udziału w tej imprezie, inaczej rozsypałabym się kompletnie. w tej sytuacji mogłam jednak trzymać fason i rozsypać się tylko trochę.

nie zdążyłam. poważnie, chciałam, ale cała rozprawa trwała w sumie czternaście minut, zaś pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam – mimo że w najmniejszym nawet stopniu nie przypominał Roberta – okazał się bardzo sympatycznym facetem i straszną gadułą. a do tego podobnie jak ja sprawiał wrażenie całkiem zainteresowanego definitywnym zakończeniem całego tego zawracania dupy, w tej kwestii od początku mieliśmy więc pełną zgodność. dziarska pani sędzia inicjatywie przyklasnęła (nawiasem mówiąc, w rozprawie wzięło też udział dwóch martwych panów z Komisji Kontroli Gier i Zakładów, ale nie mam pojęcia, czy mieli jakieś przemyślenia na ten temat. podejrzewam, że byli wypchani) i tym oto sposobem, zapytana o swój stan cywilny, nareszcie nie muszę zaczynać odpowiedzi od yyy. wspaniale! z tej radości udało mi się nawet jakoś przełknąć fakt, że rozprawy nie poprowadziła sędzia Anna Maria Wesołowska ani że szybkiego rozwodu – analogicznie do szybkich ślubów w Vegas – nie udzielił mi Elvis, choć powinien. rozwiodłam się? rozwiodłam. przeżyłam przygodę o całkiem niezłym potencjale literackim? przeżyłam. nic, tylko przyoblec ją w głupawą narrację i świętować, co też niniejszym czynię.

mimo to trochę mi smutno. nie dostałam odznaki „dzielna powódka”, a przecież na nią zasłużyłam. to akurat jest strasznie niesprawiedliwe!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.