mieszkaniowego spaghetti westernu ciąg dalszy. oczywiście z wyjątkowo durnym scenariuszem:
znalazłyśmy lokum idealne. to była miłość od pierwszego wejrzenia i nic dziwnego: śliczne, przestronne, częściowo umeblowane, w standardzie, na jakim nam zależało, przyjemnie poniżej zakładanego budżetu i w fajnej lokalizacji (na Winogradach jeszcze nie mieszkałam, a zawsze chciałam). i do tego zwierzolubne!
jeśli wierzyć agentce o wdzięcznym imieniu Paula – prawdopodobnie jakąś dekadę młodszej od nas i wyjątkowo niezainteresowanej swoją pracą – mieszkanie mamy zaklepane. musimy tylko je obejrzeć, sprawdzić, czy nie skrywa aby jakichś mrocznych sekretów, o których przez nieuwagę zapomniano napomknąć w ogłoszeniu – jak tajemne przejście do sąsiadów z dołu przez dziurę w podłodze, pentagram na suficie albo przenośne meth lab na balkonie – i możemy podpisywać umowę.
jak na poważne, dorosłe, niezależne dziewczyny przystało, jesteśmy całkowicie wypłacalne. w związku z czym w każdej chwili możemy wyskoczyć z kasy na kaucję, zapłacić z góry czynsz, zainwestować w brakujące meble, wyposażenie i co tam jeszcze. w dodatku bez oszukiwania i wpisywania kodu motherlode jak w Simsach.
więc w czym problem?
otóż nasz nowy dom wciąż pozostaje jedynie wirtualny i mniej realny niż nieruchomości w rzeczonych Simsach, obecnej lokatorce bez przerwy bowiem coś wypada, w związku z czym ciągle bezskutecznie usiłujemy spotkać się z Paulą i go obejrzeć, a następnie dobić targu. od dwóch tygodni. innymi słowy, mamy chatę, ale jednak jej nie mamy, co się fatalnie składa, gdyż:
1. naprawdę chciałybyśmy już otworzyć wino i napruć się ze szczęścia.
2. do końca sierpnia musimy się wyprowadzić, a czasu coraz mniej.
po kolejnej zmianie planów jesteśmy umówione na poniedziałek, przyznam jednak, że robię się coraz bardziej sceptyczna i coraz mocniej nadżarta przez stres, bo jeśli coś się po drodze wypieprzy, zostaniemy bez dachu nad głową i w wesołej dupie. a wtedy przysięgam, że kogoś zabiję – obecną lokatorkę, Paulę, jeszcze nie zdecydowałam, grunt, że skończy się mój problem z lokum, bo zamieszkam w celi na koszt podatnika. jakoś się tam urządzę, umebluję se ładnie, będzie miło i swojsko, może nawet pozwolą mi zawiesić światełka? chociaż pewnie bez kabla, żeby zminimalizować ryzyko samobójstwa osadzonej.
chyba gotowa jestem nawet regularnie wdawać się w bójki ze współwięźniami i trudnić się kontrabandą, żeby siedzieć jak najdłużej. w końcu co przyoszczędzę na czynszu, to moje, nie?
Ale przeprowadzać się możesz jedynie do izolatki i z powrotem :(
OdpowiedzUsuńfakt :/ ale jak się zadomowię, może przejdzie mi ochota na ciągłe zmienianie miejsca zamieszkania.
UsuńDo dupy z takimi układami. Albo się, pindo aktualnie w Ciotkowym zakątku rajskiem wyprowadzasz albo nie.
OdpowiedzUsuńSerio, wqrwiłem się teraz solidnie, o.