wtorek, 15 sierpnia 2017

[188].

dawno się nie przeprowadzałam, uznałam więc, że czas najwyższy to nadrobić. rok siedzenia w jednym miejscu to i tak nadto dla takiej powsinogi jak ja. a ponieważ lubię utrudniać sobie życie, tym razem postanowiłam podnieść nieco poprzeczkę i, dla odmiany, zamiast tymczasowego lokum poszukać sobie domu. najwyższy czas.

cały quest z początku wydawał się całkiem wykonalny, zwłaszcza że nie mam zbyt wygórowanych wymagań. preferowany fyrtel to mój ukochany Grunwald, Rataje, które też bardzo polubiłam, Jeżyce, Winogrady, Wilda, ewentualnie Łazarz, ale w grę wchodzi właściwie każda lokalizacja, o ile nie wymaga teleportu, żeby dostać się do cywilizacji. a specjalne życzenie mam tylko jedno: niech to mieszkanie nie będzie szkaradne. błagam. mówcie sobie, co chcecie, ale Ikea naprawdę jest zupełnie spoko – dużo bardziej niż czeczeńskie dywany, odrażające meblościanki, które pamiętają dawno miniony ustrój, i upiorne wersalki, na których żywota niechybnie dokonał czyjś dziadunio. w zasadzie potrzebna mi jeno kuchnia i łazienka, całą resztę mogę swobodnie umeblować sobie sama. i z ochotą to uczynię, słowo, najpierw potrzebuję jednak wynająć jakiś kąt, żeby mieć co meblować!

niestety tu właśnie zaczynają się schody. nie wiem, być może ostatnie lata spędzone na wynajmowanym-swoim wraz z Ongiś Współtwórcą mocno mnie rozpieściły, ale odkrywam właśnie ze zgrozą, że ludzie naprawdę nie mają wstydu. szczerze mówiąc, właścicielom większości oferowanych mieszkań miałabym ochotę zalecić, aby wzięli potężny rozbieg i walnęli łbem o ścianę – najlepiej o ścianę nory, którą chcą komuś wcisnąć – a potem czynność powtórzyli. tak długo, dopóki do nich nie dotrze, że mamy XXI wiek i to nie jest pieprzona nowela pozytywistyczna, więc fakt, że mieszkanie jest „ciepłe” i „czyste”, to żaden luksus wart ekstra miliona monet (bo za normalną cenę byłoby brudne i zimne??). i nie, mikroskopijny składzik rupieci po szwagierce ciotecznej siostry babki, która wyzionęła ducha u schyłku lat siedemdziesiątych, to NIE JEST całkiem akceptowalne mieszkanie pod wynajem. bądźmy poważni.

tym oto sposobem na pozór całkiem nietrudne zadanie okazało się wyzwaniem o mocno podwyższonym współczynniku skomplikowania, o ile nie chcę mieszkać w muzeum PRL-u skrzyżowanym z wysypiskiem odpadów biologicznych. ogłoszeń, które mówią, że „mieszkanko jest małe i przytulne”, już nawet nie otwieram – prawdopodobnie będzie mieć kilkanaście metrów z kiblem, piwnicą i balkonem. i to nie żart. naprawdę widziałam kawalerkę, której powierzchnia łącznie wynosiła czternaście metrów kwadratowych. CZTERNAŚCIE kurwa METRÓW. i było w niej wszystko: rozkładana dwuosobowa kanapa, szafa, regał, stół, krzesła i aneks kuchenny, tyle tylko, że kiedy rozłożyło się wyro, swobodnie można było sięgnąć do lodówki. ależ wygoda! pożytek z wynajęcia tego arcydzieła ergonomii, przy którym japońskie modułowe cuda mieszkaniowej kompresji to rozległe włości, mógłby być zresztą znacznie większy, co słusznie wypunktowała moja przyjaciółka, z którą podzieliłam się tym bezcennym znaleziskiem: na przykład drzemiesz sobie rano i w tym samym czasie robisz owsiankę. jeśli dobrze wyciągniesz łapę, to przed pójściem spać pozmywasz, żeby nie zostawiać brudnych garów w zlewie. bzykasz się i jednocześnie smażysz kotlety. genialne! właściwie poważnie rozważałam, czy go nie wziąć, skoro takie zmyślne, ale tylko pod warunkiem, że kibel znajdowałby się w nogach łóżka. ale nie, niestety na tych czternastu metrach była i „malutka łazienka” (pół metra na metr?), więc takiego niefunkcjonalnego to nie chciałam. co za okropne marnotrawstwo przestrzeni.

na całe szczęście nasze obecne wesołe simsowe mieszkanie zaowocowało całkiem miłymi przyjaźniami i kiedy już straciłam wszelką nadzieję na znalezienie lokum, które choć w znikomym stopniu odpowiadałoby moim oczekiwaniom i nie doprowadziłoby mnie przy tym do konieczności ogłoszenia upadłości konsumenckiej (choć mój obecny stan konta sugeruje, że zamiast wybrzydzać i szukać apartamentów, powinnam raczej rozważyć mieszkanie na skłocie), z pomocą pospieszyła mi M. toteż wyprowadzamy się razem, doszedłszy do wniosku, że dwupokojowe mieszkanie w przyjemnym standardzie to doskonały kompromis między kawalerką a chałupą, po której przewalają się tabuny ludzi. nawiasem mówiąc, na podobny pomysł wpadli też współzamieszkujący z nami chłopcy, obawiają się tylko, że zginą bez nas marnie. gdyby nie M., która odpowiada w naszym domu również za wszystkie prace hydrauliczne, już dawno zaroślibyśmy bowiem brudem, ja natomiast jestem naszym głównym zaopatrzeniowcem w papier toaletowy, podejrzewam więc, że trochę będą za nami tęsknić.

my tymczasem wytrwale szukamy. i liczymy na to, że już wkrótce się uda, bo poza determinacją spotęgowaną wizją rychłej bezdomności posiadamy też całe mnóstwo zalet idealnych najemców: jesteśmy miłe, spokojne i zupełnie niekłopotliwe, nie robimy dzikich imprez, nie sprowadzamy latynoskich kochanków, nie gramy na tubie, nie prowadzimy pokątnie domowego przedszkola, nie mamy wiertarki udarowej, ja dużo siedzę w domu, bo w nim pracuję, a ponieważ czasem zarabiam nawet jakieś pieniądze, jestem wypłacalna, a M. ma dorosłą, poważną pracę, więc jest wypłacalna tym bardziej. i obie lubimy sprzątać – nic, tylko nas przygarnąć! ja bym przygarnęła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

czytaczu, nie traktuj poważnie wynurzeń zawartych w tym niepoważnym przybytku.