piątek, 28 kwietnia 2017

[174].


kwietniowe uzależnienia:

Wrocław i tropienie krasnali, gorzka żołądkowa z Nestea, absolutny regres do liceum, Sister Wood i Under Covers, makaron z bobikiem, ogrodniczki, łikendowy chillout i szwendactwo, kotleciki z kaszy jaglanej z suszonymi pomidorami i słonecznikiem, Wacław Zimpel (ciotka pro słucha improwizowanego jazzu, świat się kończy!), Plague Inc., fryzura na major Kusanagi, wiooosna!

wtorek, 25 kwietnia 2017

[173].

pierwszym z elementów garderoby – jednym z nielicznych – jakie kupiłam w Australii, były buty. martensopodobne, wściekle czerwone, lakierowane, w dodatku cruelty free – kiedy tylko je zobaczyłam, wiedziałam, że muszę je mieć. były przepiękne. niestety rychło okazało się, że są o tyleż cudne, co niewygodne i zupełnie nie da się w nich chodzić. każdy krok był torturą; pojęcia nie miałam, że buty mogą tak straszliwie obcierać. rozejdą się, myślałam, ale tygodnie mijały, a one za diabła nie chciały się rozejść – wręcz przeciwnie, było coraz gorzej. znienawidziłam je. ponieważ jednak nie miałam innego obuwia, które nadawałoby się na australijskie oberwania chmury, zaciskałam zęby i wskakiwałam w to piekielne narzędzie kaźni, chociaż w środku wszystko we mnie wrzeszczało, moje zmaltretowane stopy mściwie życzyły mi powolnej i bolesnej śmierci, a ja byłam na siebie tak wściekła, że miałam ochotę odgryźć sobie głowę i nasikać do szyi – próżna szczota w czerwonych trzewiczkach. tańcz, skoro zachciało ci się butów. nie rycz, głupia, skoro zachciało ci się wyprawy życia na drugi koniec świata. dobrze ci tak.



Odbudowując zniszczone instynkty, możemy sprzeciwić się nienormalnej, szkodliwej sytuacji. Wówczas powróci integralna, dzika natura. Zamiast tańczyć w czerwonych trzewikach, aż życie stanie się torturą i bezsensownym koszmarem, możemy wrócić do życia ręcznie szytego, pełnego znaczenia, uszyć buciki od nowa, iść swoją drogą, mówić po swojemu.
[Clarissa Pinkola Estés, Biegnąca z wilkami]



minął rok.
doskonale pamiętam dzień swojego powrotu do Polski. te nieznośnie wlokące się godziny, które dzieliły mnie od wylotu, nabrzmiałe czekaniem, ciszą – bo wszystko zostało już powiedziane – i niewyobrażalną rozpaczą. gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że może być jeszcze gorzej, nie uwierzyłabym mu – i słusznie. nigdy potem nie czułam się tak parszywie, już nigdy nie byłam tak bliska obłędu jak w tamtej chwili, kiedy tak strasznie brakowało mi tchu, a jedyna w miarę składna myśl w mojej głowie sprowadzała się do powtarzanego jak mantra muszęiśćpobiegaćbozwariuję. więc poszłam; wygrzebałam z walizki buty do biegania i pognałam nad rzekę. do dziś nie wiem, jakim cudem udało mi się zachować wszystkie zęby, bo przez całe osiem kilometrów zanosiłam się głośnym szlochem, nie widząc kompletnie nic przez łzy. oto i ona, panie i panowie. kupka smutków w czerwonych trzewiczkach.

wtedy myślałam, że ryczę nad tym, co za sobą zostawiam – za wspomnieniami, które już niebawem staną się czasem przeszłym definitywnie dokonanym, oraz za przyszłością, której nie będzie. byłam pewna, że płaczę za nami, za nim. potrzeba mi było kilku miesięcy okraszonych miłymi spotkaniami z panią doktor od psychicznego dobrostanu, która służy fluoksetynką i autentycznym życzliwym współczuciem, oraz panią psychololo z jej cierpką cioteczkowatością i zadziwiająco trzeźwym oglądem sytuacji, żeby dotarło do mnie, że w tamtym momencie chodziło przede wszystkim o mnie. płakałam nad sobą – nad tym żałosnym stworzeniem, które przez chwilę było mną. tak naprawdę zawsze chodziło tylko o mnie.

nie biegałam od miesięcy. najwyraźniej mój mózg stanowczo broni się przed tą aktywnością – być może za bardzo kojarzy mu się z rozpaczą, nie wiem. wierzę, że za jakiś czas zatęsknię za przebieżkami, a wtedy wskoczę w buty i po prostu wyjdę z domu, żeby pohasać. dla samej przyjemności biegania, a nie po to, żeby przed czymś uciec.

póki co sztukę ucieczek opanowałam do perfekcji. czasem udaje mi się uciszyć pluszową małpę walącą ostrzegawczo w talerze, która mieszka w mojej głowie, i powściągnąć odruchową chęć, by czmychnąć, a wtedy zasypiam – przyjemnie zmęczona, odprężona, blisko i pod jedną kołdrą, czując obok siebie drugie miarowe tętno. nic mi się nie śni i nic we mnie nie trzepocze; jest spokojnie i najzupełniej pragmatycznie. i dobrze. innym razem wymykam się rano bez pożegnania. odkładam słuchawkę i przerywam rozmowę, kiedy nie mam ochoty słuchać. odwracam się na pięcie i odchodzę, wsiadam do tramwaju, autobusu, samolotu i nie oglądam się za siebie. nigdy.

robię rzeczy, których dotąd nie robiłam: tropię wrocławskie krasnale, po szesnastu latach odkrywam, że jednak umiem jeździć na rowerze, tańczę całą noc, spędzam sobotnie popołudnie, popijając wódkę u golibrody, który okazuje się być postrzeloną kobietą, w dodatku w złotej koronie, opycham się wegańskimi burgerami, zaśmiewam się do łez z głupich historii (opowiedz mi, jak byłeś w Wietnamie), sama snuję opowieści o Tuńczyku, Palemkje, kozie, która robi „bleblblblble” jak szatan, składam żurawie origami i nie czuję żadnych ruchów tektonicznych. jestem kilkanaście tysięcy kilometrów od miejsca, w którym byłam w zeszłym roku. dosłownie i w przenośni.

nauczyłam się oddzielać przy tym sfery i porządki. tam, gdzie sytuacja tego wymaga, jestem chłodna, logiczna i opanowana, myślę jasno, błyskawicznie analizuję i podejmuję rozsądne, racjonalne decyzje. w innych sprawach miotam się jak miotacz ognia, nie mogąc dojść z sobą do ładu. mielę więc temat w samotności niczym intelektualna maszynka do mięsa, w nieskończoność rozkładam go na czynniki pierwsze, rozbrajam jak bombę, przecinam kabelki, nie wykonując gwałtownych ruchów i stąpając z ostrożnością sapera, żeby sprawdzić, gdzie ewentualnie może urwać mi nogę. a potem wkraczam z zuchwałą miną na pole minowe, przechadzam się po nim tanecznym krokiem, bo taka jestem dziarska, dzielna i nieustraszona. no risk, no fun, a ja przecież doskonale wiem, co robię. przynajmniej przez większość czasu.

i nigdy, przenigdy nie żałuję. nawet przez sekundę.