czwartek, 2 listopada 2017

[199].

gdyby ktoś kiedyś wpadł na pomysł stworzenia kampanii społecznej na wzór Faces of Meth, tyle że skierowanej do właścicieli kotów i przestrzegającej przed skutkami zażywania kocimiętki (catnip. not even once), ochoczo służę twarzą. nie swoją, rzecz jasna, chętnie udostępnię natomiast kocią mordę, którą akurat mam na stanie. tak się bowiem składa, że rzeczona kocia morda, podobnie jak cała reszta Tuńczyka, która ową mordę zawiera, ćpa. na potęgę. co w sumie w ogóle nie powinno mnie dziwić – zachciało mi się przygarniać bezdomny rudy element z dworca, to mam. ech.

co gorsza, w pakiecie z nałogowcem, który tylko kombinuje, jak by tu skołować kolejną działkę i zafundować sobie miły odlocik, dostałam też imponujący zestaw kocich akcesoriów i zabawek, a wśród nich opętane piszczące myszki, głośne jak alarm samochodowy. wcale się nie zdziwię, jeśli niebawem zacznę wyciągać spod wycieraczki listy z pogróżkami od wkurwionych do nieprzytomności i z lekka już przygłuchłych sąsiadów. uroczyście oświadczam też, że już nigdy, przenigdy nawet przez sekundę nie ośmielę się rozważać pomysłu, czy by nie uszczęśliwić któregokolwiek z dzieci moich znajomych czymkolwiek, co gra, śpiewa, wyje, dzwoni, buczy, piszczy albo generalnie wydaje jakieś dźwięki. nie miałabym serca zrobić tego ich rodzicom, bo doskonale rozumiem już, skąd bierze się ich rozpacz. wybaczcie!

wracając jednak do mojego kota z problemem narkotykowym. otóż jego myszki – poza tym, że opętane i że to jego najukochańsze zabawki (czy kogoś to dziwi?) – na domiar złego… są napakowane po brzegi kocimiętką. sen każdego przemytnika! swoją drogą, bardzo jestem ciekawa, co na ten temat miałaby do powiedzenia policja. i gdzie są służby celne? mniejsza zresztą o ten przemyt. najgorsze w tym wszystkim jest to, że Tuńczyk w swoim nałogu tkwi już na tyle głęboko, że poważnie daje się we znaki swojemu otoczeniu. to znaczy M. i mnie, czyli matkom, które nierozsądnie tolerują w domu taką kocią degrengoladę. żebyż to jego ćpanie miało charakter czysto rekreacyjny i było zupełnie nieszkodliwe! wiecie: reggae w głośnikach, trochę zioła dla rozluźnienia, dobry ridim, man, te sprawy. ale nie. drapichrust najwyraźniej nie potrafi usiąść na tyłku i zrobić sobie błogiego czilałtu, jak Jah przykazał. nie dość, że zupełnie nie zna umiaru, to jeszcze zachowuje się haniebnie – najpierw się nawali, a potem dostaje małpiego… ee, pardąsik, kociego rozumu. galopuje po chałupie jak stado mustangów, skacze po meblach, robi demolkę, morduje zabawki, oddaje kłaczka paszczą, na gastrofazie próbuje zeżreć Palemkje, atakuje dywanik M., jej pościel, jej misia, mój kocyk, moje stopy i własną piaskownicę, w której ryje nory, usiłując najwyraźniej dokopać się do jakichś warstw czarnoziemu czy czegoś. a na koniec – zapewne z powodu ponarkotykowej paranoi i stanów lękowych na zjeździe – chowa się w szafie. zachęcam go wprawdzie, żeby z niej wyszedł – niezależnie od orientacji i tak będę go przecież kochać – ale nic z tego. narkomania i depresja spowodowana nadużywaniem substancji psychoaktywnych jak nic.

a teraz łączymy fakty, aby w pełni uzmysłowić sobie ogrom patologii, w której przyszło mi żyć: Tuniak gania za pluszowymi myszkami, waląc przy okazji działkę za działką, traci kontakt z bazą, jego chęć na polowanie na napakowane kocimiętką myszki rośnie, a nasz dramat się pogłębia. zabawek mu nie zabiorę, bo będzie mu smutno i zacznie ćpać. pozwolę mu na nocne harce i libacje – tylko umocnię go w jego nałogu. i co tu począć?

czy Monar przyjmuje koty? a może Markot??

najbardziej jednak boję się tego, przed czym ostrzegają podczas wszystkich szkolnych pogadanek profilaktycznych – że od zioła tylko się zaczyna. ani się obejrzę, a będę mieć na balkonie w pełni wyposażone kocie meth lab i worki niebieskiej metamfetaminy poupychane gdzieś po kątach. cholera.
no i gdzie ja znajdę taki malutki żółty kombinezonik i maseczkę w rozmiarze na kocią mordę? hę?

niedziela, 29 października 2017

[198].


październikowe uzależnienia:

Tuniś (dlaczego nikt mi wcześniej nie powiedział, że życie z kotem jest takie zabawne?), dynia – duszona, pieczona, smażona, na kanapce, w owsiance, w hummusie, z kaszą, z ryżem, z ziemniakami i makaronem, sobotnie nasiadówki z przyjaciółmi, kawa z ekspresu przelewowego, Lorde i Melodrama, Dirty Elegance, bo jesień, cienie do powiek i kredka do brwi (dobry wpływ M.), piżama, gruszki.

wtorek, 24 października 2017

[197].

życie bywa przewrotne. w jednej chwili hasasz sobie wesoło po zieloniutkiej Nowej Zelandii, moczysz włochate stopy w strumyku i troskliwie doglądasz pomidorów, fasolki czy co ci tam w ogródku wyrosło, a w następnej zjawia się u ciebie jakiś szurnięty stary domokrążca na wiecznym haju i plecie trzy po trzy coś o jakiejś biżuterii, którą trzeba przetopić w obawie przed dementorami i Nedem Starkiem. albo banda kurduplowatych, pozbawionych manier skłotersów znienacka pakuje ci się na chatę, bezpardonowo wyżera wszystkie zapasy ze spiżarni i urządza musical podczas mycia twoich własnych garów, a potem usiłuje wyciągnąć cię diabli wiedzą dokąd, żeby sprowadzić cię na drogę występku, snuć się po jaskiniach i bawić się w zagadki z brzydalem cierpiącym na zaburzenie dysocjacyjne tożsamości. a w dodatku cały ten podejrzany element oczekuje najwyraźniej, że w wolnym czasie zgłębiasz hobbystycznie podstawy wiedźmińskiego fachu, i liczy na to, że przydasz się do ubijania potworów.

czasem bywa jeszcze gorzej. zdarza się, że potwór zalęga się pod twoim dachem, śpi w twoim własnym łóżku, je w twojej własnej kuchni i urządza burze piaskowe w twojej własnej łazience. a ponieważ zamiast specjalizacji wiedźmińskiej wybrałeś na studiach specjalność komparatystyczną o profilu środkowo-wschodnio-europejskim, krytycznoliteracką, dokumentalistyczną albo jakąś inną, jeszcze głupszą, w takiej sytuacji nie pozostaje ci nic innego, jak tylko zwołać drużynę i mieć nadzieję, że ktokolwiek w tej zbieraninie umie posługiwać się ostrymi narzędziami bez realnego ryzyka przypadkowego zrobienia sobie krzywdy.

drużynę zwołałam zatem i ja.
no dobrze, tak naprawdę to udało mi się zwerbować zaledwie jednego ochotnika, ale nie bądźmy tacy drobiazgowi. poza tym doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że misja, na którą się porywam, jest pieruńsko niebezpieczna, by nie rzec: beznadziejna, więc i tak nie spodziewałam się, że zgłosi się jakikolwiek śmiałek, który zechciałby mi towarzyszyć. tylko ktoś z uporczywymi myślami samobójczymi mógłby zapragnąć wziąć w niej udział. a jednak znalazł się człowiek wystarczająco szalony, by przystać na moją propozycję.

zanim jeszcze zwróciłam się do niego z prośbą o pomoc, przez chwilę łudziłam się, że zdołamy poradzić sobie z tym questem wraz z M. we własnym zakresie. wszak odwagi nigdy nam nie brakowało, sprytu też nie, a skoro kreatura, której należy stawić czoło, rozpanoszyła się w naszej własnej chałupie, jakoś tak głupio mieszać w to niewinnych ludzi i narażać ich na śmiertelne niebezpieczeństwo. niestety już pierwsza próba choćby nieznacznego zbliżenia się do naszego przeciwnika pokazała, że choć M. jest najwspanialszą kompanką, jaką można sobie wymarzyć, i ochoczo mogłabym przedzierać się z nią przez Mroczną Puszczę, Morze Dothraków i masywy Mahakamu, to jednak prawdziwa z niej elfka – prześliczna, delikatna i eteryczna, niesłychanie skuteczna na odległość, ale niezbyt użyteczna w bezpośrednim starciu z demonem z otchłani piekielnych*. widząc jej błyskawicznie kurczący się pasek życia oraz dramatycznie topniejącą manę, zgodziłam się więc, że strategiczny odwrót to jedyne rozsądne wyjście. i postanowiłam wynająć profesjonalistę.

nie ulegało wątpliwości, że potrzebny był nam zawodowiec – napakowany testosteronem i mięśniami najemnik, maszyna do zabijania, doświadczony rębajło, co to niejedną walkę stoczył, niejedną ranę lizał i niejedno widział. przypuszczam, że udział w tej straceńczej misji będzie najniebezpieczniejszym zleceniem w jego karierze, niewykluczone też, że będzie to zlecenie ostatnie, ale ryzyko jest przecież wpisane w jego profesję. poza tym – jak na nieustraszoną bohaterkę przystało – najtrudniejszą część zadania zamierzam wziąć na siebie. on ma mnie tylko ubezpieczać i służyć mi wsparciem, natomiast cięcia zadawać będę ja. to w końcu moja walka.

jaka to misja, zapytacie?

cóż.

najważniejsza.
od niej zależą losy świata.
od niej zależy przyszłość całej ludzkości.

dlatego, nawet jeśli się nie powiedzie, trzeba podjąć wyzwanie.

trzeba





obciąć
Tuńczykowi
pazury.

nie śmiem wyrokować, jak skończy się ostateczna bitwa. wiem natomiast, że ten, kto wyjdzie z niej zwycięsko, bez wątpienia godzien będzie tego, by dostać konia z rzędem, królestwo i pół księżniczki, a przede wszystkim – by zasiąść na Żelaznym Tronie.

chociaż bez względu na wynik Tron pewnie i tak zgarnie Tuńczyk.
po prostu się na niego wpakuje i utnie sobie na nim drzemkę.


* wyyybacz, M.! wiesz, że Cię uwielbiam, ale hiperbola to moja ulubiona figura stylistyczna ;)

czwartek, 12 października 2017

[196].

wieczór. siedzimy w kuchni, ja przygotowuję żarcie dla kota.

nawiasem mówiąc, o ile wcześniej nie zdradzałam jakichś szczególnych predyspozycji do macierzyńskiego pierdolca, o tyle z chwilą przygarnięcia Tuńczyka okazało się, że jestem podręcznikowym wręcz przykładem absolutnie beznadziejnej matki-kwoki. dzióbię widelcem karmę, żeby księciunio nie musiał się nadmiernie wytężać przy paśniku, podrzucam mu kocie łakocie, obserwuję z niepokojem, kiedy jakoś tak niemrawo je, czy aby nie chory (mimo że brak apetytu w zasadzie mu się nie zdarza; kot je jak dorodny owczarek i ciągle mu mało), reaguję na każde podejrzane miauknięcie (a że zwierz jest dość gadatliwy, podejrzanych miauknięć wydaje z siebie całkiem sporo) i generalnie rozpuszczam go do granic przyzwoitości.

stawiam przed kotem michę, jak zwykle życząc mu smacznego. dłuższą chwilę obserwujemy, jak je. nie wiem, kto wymyślił, że koty spożywają posiłki spokojnie i z gracją, ale musiał być niezłym kłamczuszkiem i bezwstydnym konfabulantem, a już z całą pewnością nie widział Tuńczyka w porze karmienia. futrzak stanowi bowiem kompletne zaprzeczenie tej idiotycznej teorii – wsadza mordę w miskę po same uszy, rąbie, jakby nadal mieszkał na dworcu, a do tego chrumka, ciamka i mlaszcze. zero manier.

– Tuńczyk – strofuję niewychowanego drapichrusta, który zeżarł już caluteńką kolację, poprawił kocimi chrupkami, a teraz zerka, czy może da się jeszcze naciągnąć którąś z matek na jakiś deser. – jak będziesz tak jadł, będziesz gruby i wszystkie dzieci będą się z ciebie śmiały.
– przechodziłam przez to – wzdycha ciężko M.
– ja też.
kontemplujemy w milczeniu niewesołe wspomnienia z grubawej młodości.
– nie, Tuńczyk, nie zrobimy ci tego – deklaruje nagle z mocą M. – bo potem dorośniesz i kupisz sobie kota...

dokładnie tak, kocie. spójrz tylko na nas. nie idź tą drogą.

piątek, 29 września 2017

[195].


wrześniowe uzależnienia:

moszczenie się, urządzanie, skręcanie mebli i zakrojona na szeroką skalę architektura wnętrz, papryka, mój nowy kumpel Lenny, dzięki któremu wkroczyłam w XXI wiek, Simsy, zażeranie przedrozwodowego stresu (niestety), nowa płyta Tori Amos Native Invader, leczo, picie wina i kuchenne nasiadówki, domuś, a przede wszystkim Tuńczyk! <3

niedziela, 24 września 2017

[194].

w jesień wkroczyłam z przytupem i hołubcem. nie wiem, może to jakiś czas zbierania plonów, czy czegoś, ale chwilami naprawdę mam ochotę splunąć na szczęście, bo dawno nie działo się tak wiele w tak krótkim czasie. głównie dobrego.

po pierwsze: mam dom. ten, na którym razem z M. tak nam zależało, wynajmowany-własny, prawdziwy, niebędący tylko zajmowaną chwilowo chałupą, którą prędzej czy później opuszcza się bez żalu, aby poszukać sobie kolejnego tymczasowego lokum. chyba wreszcie znalazłam miejsce, w którym naprawdę chciałabym zapuścić korzenie. z dziką radością rzuciłam się więc w wir meblowania i dekorowania, tu i ówdzie dodając od siebie radosne akcenciki, jak uroczo szkaradne rękawice kuchenne z kogutkiem, które M. przyjęła z pełnym zrozumieniem. kupiłam szafę, komodę, regał, biurko, krzesło, lampę, stolik nocny i samodzielnie zmontowałam całe to ustrojstwo, po raz kolejny dochodząc do wniosku, że składanie mebli z Ikei uszczęśliwia, a gra w Simsy to w gruncie rzeczy zabawa na wskroś edukacyjna – po tylu latach budowania wirtualnych domów urządzenie własnego pokoju to zupełna drobnostka. udało mi się nawet zrobić to tak zmyślnie, że nie stoję jak głupek na środku pomieszczenia i nie pokrzykuję rozpaczliwie, wymachując rękami, zamiast ominąć przeszkodę. ha! po raz pierwszy w życiu mam też kuchnię, w której naprawdę chce się gotować i w której jest swojsko i przytulnie: można usiąść przy stole albo umościć się wygodnie na siedzisku pod oknem, niespiesznie pić kawę lub wino, śmiać się, plotkować i rozmawiać godzinami. jest dokładnie tak, jak chciałam.

kupiłam nowy komputer. najdroższa, sterana życiem i pracą Tosia na zawsze pozostanie w mojej wdzięcznej pamięci, ale dzięki Lenny’emu, który szturmem podbił moje umiarkowanie podatne na technologiczne uniesienia serce, nareszcie przeniosłam się w dwudziesty pierwszy wiek. to laptopa można trzymać na kolanach? można wylegiwać się z nim w pościeli? nie musi wiecznie wisieć na kablu, może pracować ciszej niż wiertara, istnieją nowsze systemy niż Vista? naprawdę?? ten nieoczekiwany, bo wymuszony nagłym zgonem Tosi zakup dodatkowo dał mi też nieprawdopodobne poczucie sprawstwa i mocy, ponieważ dzięki niemu uświadomiłam sobie, że niepostrzeżenie znalazłam się w takim punkcie życia zawodowego – i życia w ogóle – kiedy tak po prostu mogę pójść do sklepu i od ręki zaopatrzyć się w nowy osprzęt, który w dodatku sama wybiorę. i nie, nie ma to nic wspólnego z kwestiami finansowymi, chodzi o coś więcej – o totalną niezależność. wspaniałe uczucie.

rozwiodłam się. nie jest to życiowe osiągnięcie, które umieściłabym w czołówce sukcesów w swojej biografii, i gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, nie poleciłabym tej akurat formy przepieprzania czasu, energii i pieniędzy jako doskonałej rozrywki, bo znam dużo lepsze, nieco mniej wykańczające emocjonalnie, ale i tak należało to zrobić, aby na dobre domknąć pewien etap i nieodwołalnie zakończyć tamto życie. i udało się, zrobiłam to, żyję i czuję się świetnie.

a jakby tego było mało, od czterech dni mam kota. nie, nie tego w głowie. kot jest żywy, prawdziwy i z całą pewnością nie jest wytworem mojej rączej wyobraźni, chociaż sama go wymyśliłam na długo przed tym, zanim stał się realny. od zawsze wiedziałam, że któregoś dnia w moim życiu pojawi się rudy kot, którego nazwę Tuńczyk. i jest! rudo-biały, przepięknie pręgowany, ma na imię Tuńczyk, a ja od pierwszej chwili zupełnie straciłam dla niego głowę. w nocy śpi w moim łóżku, przyjemnie grzejąc mi stopy (lub na nie polując, jeśli nieopatrznie którąś z nich odkryję) i mrucząc na dobranoc, głośno miauczy, domagając się żarcia, kocich przysmaków lub po prostu uwagi, i wita mnie od progu z entuzjazmem, o jaki nie podejrzewałabym nawet psa, a co dopiero kota po przejściach, niemającego zbyt wielu powodów, by darzyć ludzi czymkolwiek poza silną niechęcią i najgłębszą pogardą. ociera się o nogi, ogląda z M. seriale, tarmosi jej dywanik, próbuje podgryzać Palemkje, usypuje kopce ze żwirku, udaje kocią bułkę, zamienił mój śliczny pokój w koci plac zabaw skrzyżowany z pokojem dziecinnym i późnym wieczorem urządza gonitwy za najgłośniejszymi, najbardziej świecącymi zabawkami, jakie posiada w swojej imponującej wyprawce, by w połowie polowania zastygnąć w bezruchu i zacząć się myć (albo kontemplować ścianę. albo zainteresować się własną łapą. lub przyglądać się z uwagą paproszkowi na podłodze… wygląda na to, że trafił nam się ciut głupkowaty łowca z deficytem uwagi; na wolności musiałby się chyba żywić hummusem i jarmużem, bo sam w życiu by niczego nie upolował). a przy tym jest cudownie niedotykalski i tylko od czasu do czasu, jakby od niechcenia, pozwala delikatnie się pogładzić, co sprawia mu wyraźną przyjemność – dopóki zniecierpliwiony nie pacnie głaszczącego łapą. nie nalegam na bliższy kontakt, a Tuńczyk chyba to docenia; pod tym względem jesteśmy do siebie bardzo podobni. i wiem jedno: w życiu nie pozwolę mu już wrócić do domu tymczasowego, z którego przybył, mowy nie ma. mam tylko nadzieję, że ostatecznie polubią się z Palemkje, kot będzie uprzejmy jednak jej nie zeżreć, a ona powstrzyma się przed zeżarciem jego, bo takie ryzyko również istnieje.

chyba jest dobrze. tak po prostu.

wtorek, 19 września 2017

[193].

sąd mnie zawezwał. przeczuwając, że to jedno z tych zaproszeń, których się nie odrzuca – jak wtedy, kiedy Anna Wintour proponuje ci udział w gali MET, brytyjska królowa chce wypić z tobą popołudniową herbatkę i kieliszeczek brandy albo gdy posępni panowie w ciemnych okularach zabierają cię na wycieczkę do lasu na grzybobranie, połączone na ogół z kopaniem głębokiego dołu, w którym wylądujesz, jeśli nie udzielisz im stosownych informacji; właściwie ostatecznie i tak w nim wylądujesz, tyle że przynajmniej nie przestrzelą ci kolan – uznałam, że we wtorek o 14:00 w sumie i tak nie mam nic lepszego do roboty, więc mogę się stawić, skoro tak grzecznie proszą. czemu nie.

w zaproszeniu stało, że wystąpię w charakterze inicjatorki i głównej gwiazdy całej imprezy; zamiast pozwanego partnerować miał mi bliżej niezidentyfikowany pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam. w cichości ducha liczyłam na to, że gość nie jest żonaty, a do tego wygląda jak Robert Downey Jr. w Ally McBeal, toteż postanowiłam dołożyć wszelkich starań, aby olśnić zgromadzonych – a przede wszystkim pana pełnomocnika dwojga imion, nazwisk czy czego tam – swą zapierającą dech w piersiach urodą. nad walorem intelektualnym trudzić się nie musiałam, wszak po tylu latach owocnej współpracy z wydawnictwem prawniczym jestem tak wszechstronnie wyedukowana, że z powodzeniem sama mogłabym zostać ministrem sprawiedliwości. i to prawdopodobnie najlepszym w historii. prawo karne? sprawy cywilne? prawo pracy, podatki, umowy międzynarodowe? żaden problem. oto ja, panie i panowie: Doogie Howser polskiego sądownictwa.

z tak imponującym przygotowaniem merytorycznym przystąpiłam zatem do zabiegów upiększających. w pierwszej kolejności umówiłam się do fryzjera, bo przecież nie wypada występować przed wymiarem sprawiedliwości jak ostatnie czupiradło. następnie starannie wybrałam przyodziewek. nic ekstrawaganckiego – miało być szykownie i poważnie, a w takich sytuacjach, jak powszechnie wiadomo, najlepiej sprawdza się klasyka i subtelna elegancja. wiecie: garsonka od Chanel, dyskretny sznur pereł, szpileczka, te sprawy. jeszcze tylko delikatny makijaż i, emanując spokojną pewnością siebie, mogłam wyruszyć na spotkanie z wysokim sądem.

rozprawę poprowadziła sędzia Anna Maria Wesołowska, pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam nie dość, że wyglądał jak Robert Downey Jr. (z małą różnicą – był wyższy i odrobinę przystojniejszy niż pierwowzór), to jeszcze cierpiał, biedaczysko, na niezaleczony mutyzm wybiórczy, ja zaś, błyszcząc intelektem niczym gwiazda zaranna, dałam tak brawurowy popis krasomówstwa, że Demostenes brzmiałaby przy mnie jak pierwszoklasista niemrawo dukający wierszyk podczas akademii z okazji zakończenia roku szkolnego w prowincjonalnej podstawówce. rozprawa wprawdzie odrobinę się przez to przeciągnęła, ponieważ, wiedziona oratorskim szałem, w ramach grande finale popisałam się brawurową interpretacją Filipik Cycerona w łacińskim oryginale, wnioskując jednak po owacjach na stojąco i kwiatach, które otrzymałam, był to chyba całkiem udany występ.

sąd wydał wyrok po naradzie – jak można się było spodziewać, dokładnie taki, jak wnioskowałam w pozwie – i przy akompaniamencie wiwatów wszystkich osób obecnych na sali małomówny pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam, kompletnie zauroczony całokształtem mojej osoby, porwał mnie w ramiona i złożył na mych ustach długi, namiętny pocałunek. następnie tanecznym krokiem opuściliśmy razem budynek sądu, a pan Darek, wręczywszy mi na do widzenia odznakę „dzielna powódka”, odprowadzał nas tęsknym spojrzeniem, ukradkiem ocierając łzy wzruszenia. i wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

no dobra, trochę kłamię.

sąd rzeczywiście mnie zawezwał. faktem jest również, że zrezygnowałam z przygotowań merytorycznych, ale bynajmniej nie ze względu na mój ostry jak brzytwa umysł. po prostu doszłam do wniosku, że i owszem, Dwunastu gniewnych ludzi, Czas zabijania czy Filadelfia to doskonałe filmy, aczkolwiek oglądanie amerykańskich dramatów sądowych w celach edukacyjnych przed polską rozprawą i powoływanie się na pierwszą poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych w mojej sytuacji może okazać się cokolwiek nieprzydatne. a odświeżanie sobie Świętych z Bostonu było dość ryzykowne – niby wiedziałabym, co zrobić i jaką modlitwę odmówić, w razie gdyby sprawy przybrały niekorzystny obrót, ale bez sensu byłoby gdzieś w trakcie procesu z powódki stać się oskarżoną i pójść siedzieć. toteż uznałam, że trudno, pójdę do sądu głupia.

wizyta u fryzjera także jest najprawdziwszą prawdą, ale już moja gustowna stylizacja to szyty grubymi nićmi bullshit. może kiedy dojdę do statystyk Liz Taylor, będę rozwodzić się z nieco większą klasą, tymczasem jednak musiały wystarczyć pospieszne postrzyżyny (głównie dlatego, że rozpaczliwie ich potrzebowałam, gdyż moje kłaki coraz mniej przypominały fryzurę na major Kusanagi, a właściwie jakąkolwiek fryzurę, za to niepokojąco upodabniały mnie do Chewbacki) oraz rurki, balerinki i czarna koszula – na tyle obszerna, by dało się pod nią ukryć te wszystkie obmierzłe fałdy, których się dorobiłam przy okazji długofalowego procesu przeobrażania się w silną i niezależną kobietę (zaczynam mieć wątpliwości, czy bycie miękką bułą z chudym tyłkiem rzeczywiście było takie złe), czytaj: nerwowo wpierdalając wszystko, co słodkie, tłuste i napakowane węglami. innymi słowy: powinni mnie skazać za sam wygląd.

do tego w środku wcale nie było lepiej. przynajmniej na początku. przysięgam, nie ma takiego sposobu na umoszczenie się wygodnie w postapokaliptycznej rzeczywistości, który byłyby w stanie uchronić cię przed chęcią porzygania się z nerwów w tych okolicznościach. zwłaszcza jeśli od dwóch tygodni co noc śni ci się przeszłość, we wszelkich możliwych wariacjach i konfiguracjach, oraz całe mnóstwo alternatywnych zakończeń. i co z tego, że jesteś całkowicie pogodzona z losem, że to ty wnosisz i doskonale wiesz, że – mimo pomyślnego zakończenia sprawy – happy endu nie będzie? i tak jest ci kurewsko źle. tyle dobrego, że główny bohater zrezygnował z udziału w tej imprezie, inaczej rozsypałabym się kompletnie. w tej sytuacji mogłam jednak trzymać fason i rozsypać się tylko trochę.

nie zdążyłam. poważnie, chciałam, ale cała rozprawa trwała w sumie czternaście minut, zaś pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam – mimo że w najmniejszym nawet stopniu nie przypominał Roberta – okazał się bardzo sympatycznym facetem i straszną gadułą. a do tego podobnie jak ja sprawiał wrażenie całkiem zainteresowanego definitywnym zakończeniem całego tego zawracania dupy, w tej kwestii od początku mieliśmy więc pełną zgodność. dziarska pani sędzia inicjatywie przyklasnęła (nawiasem mówiąc, w rozprawie wzięło też udział dwóch martwych panów z Komisji Kontroli Gier i Zakładów, ale nie mam pojęcia, czy mieli jakieś przemyślenia na ten temat. podejrzewam, że byli wypchani) i tym oto sposobem, zapytana o swój stan cywilny, nareszcie nie muszę zaczynać odpowiedzi od yyy. wspaniale! z tej radości udało mi się nawet jakoś przełknąć fakt, że rozprawy nie poprowadziła sędzia Anna Maria Wesołowska ani że szybkiego rozwodu – analogicznie do szybkich ślubów w Vegas – nie udzielił mi Elvis, choć powinien. rozwiodłam się? rozwiodłam. przeżyłam przygodę o całkiem niezłym potencjale literackim? przeżyłam. nic, tylko przyoblec ją w głupawą narrację i świętować, co też niniejszym czynię.

mimo to trochę mi smutno. nie dostałam odznaki „dzielna powódka”, a przecież na nią zasłużyłam. to akurat jest strasznie niesprawiedliwe!

piątek, 8 września 2017

[192].

dzisiejszej nocy, równo o północy, odeszła moja wspaniała przyjaciółka i najwierniejsza towarzyszka życia.

przemierzyła wraz ze mną lądy i oceany, napisała i poprawiła tysiące tekstów, spędziła długie godziny na buszowaniu po internetach i łupaniu w Simsy, podziwiając przy tym niejeden wschód słońca; była przy mnie zawsze, kiedy jej potrzebowałam. po dziewięciu latach jej warta się skończyła.
do końca dzielna, do końca na stanowisku; odeszła spokojnie, otoczona miłością i czule trzymana za kabelek.

miała długie, szczęśliwe życie.

spoczywaj w spokoju, Tosiu.


środa, 6 września 2017

[191].

ta historia ma już ładnych parę lat (napisałam ją w 2009 roku), ale postanowiłam ją odświeżyć – ze specjalną dedykacją dla mojego kumpla Ślurpaka, który uważa, że przedstawione w tej opowieści zabiegi onomastyczne są o tyleż zabawne, co ciut podłe.
każde słowo jest oczywiście najprawdziwszą prawdą, a wszystkie west highland white terriery od tej pory nazywają się dla mnie tak samo.
nic na to nie poradzę.




rzecz cała wydarzyła się dawno temu, jeszcze w czasach studiów, w samym epicentrum zakrojonej na szeroką skalę akcji mającej zapewnić mi upragnione literki przed nazwiskiem oraz dyplom o niewątpliwie ogromnej wartości sentymentalnej i ogromnie wątpliwej wartości na rynku pracy. a ponieważ proces twórczy – jak zwykle zresztą – przebiegał u mnie wyjątkowo opornie, moją główną rozrywką było wówczas siedzenie w domu i tępawe wgapianie się w monitor. co absorbowało mnie do tego stopnia, że domowe pielesze opuszczałam tylko pod osłoną nocy i to wyłącznie w stanie najwyższej konieczności, mniej więcej z taką częstotliwością jak Sigourney Weaver w Psychopacie. tylko bez hiperwentylacji.

oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie urozmaicała sobie jakoś tej ekscytującej formy spędzania czasu. z wielkim entuzjazmem chwytałam się więc wszelkich działań, które choć na chwilę były w stanie odciągnąć mnie od intensywnej pracy umysłowej. któregoś razu w przypływie natchnienia obcięłam sobie na przykład grzywkę. odkrywając przy okazji, że czynność ta owocuje zdecydowanie lepszą wentylacją mózgu, co z kolei bardzo sprzyja błyskotliwym przemyśleniom i tworzeniu brawurowych konstrukcji składniowych. miałam wprawdzie pewne wątpliwości, do czego ostatecznie może doprowadzić mnie ta konstatacja – przez moment istniało całkiem spore prawdopodobieństwo, że będzie to przede wszystkim żałosna łysinka gdzieś w okolicach finałowych zdań mojego wiekopomnego dzieła – w skrytości ducha liczyłam jednak na to, że taktyka obcinania sobie włosów w ramach buntu przeciw twórczej niemocy zostanie okrzyknięta prawdziwą rewolucją na gruncie współczesnej literatury i znajdzie wielu naśladowców. nie została; została natomiast grzywka, oczywiście krzywa.

ciężko pracowałam też nad podtrzymywaniem kontaktów międzyludzkich i dobrosąsiedzkich stosunków. między innymi z dziewczyną mieszkającą tuż obok, którą widywałam palącą na balkonie, kiedy sama chyłkiem wymykałam się na pierwszego porannego papierosa. oraz drugiego. i siódmego. nic tak nie łączy ludzi jak wspólne nałogi. najbardziej zaprzyjaźniona byłam jednak z jej małym, kudłatym, białym pieskiem – milutkim westie – wiecznie sterczącym na balkonie. za każdym razem, kiedy wychodziłam na fajkę, piesek porzucał swoje dotychczasowe zajęcie, polegające na ogół na kontemplowaniu koczującej na ławce przed blokiem bandy radośnie naprutych osiedlowych zdzisiów, i przyglądał mi się, pociesznie przekrzywiając przy tym łepek. ja w rewanżu dokładałam wszelkich starań, by jakoś go zabawić i wciągnąć w pogawędkę, niestety piesek nie wyglądał na szczególnie rozgarniętego i niespecjalnie chciał ze mną gadać.

umiarkowana bystrość umysłu, o którą niecnie go podejrzewałam, była zresztą źródłem mojej nieustającej uciechy. westie – mimo że ciut głupkowaty – okazał się bowiem wyjątkowo wdzięcznym słuchaczem, toteż w ramach ucieczki przed intelektualną orką na ugorze i ciężkim oddechem absolutnie nieprzekraczalnego dedlajnu na karku (oraz Woodym Allenem, który gapił się na mnie w łazience, surowo nawołując do pisania) zaczęłam spędzać w jego towarzystwie mnóstwo czasu. plotłam głupoty, snułam opowieści, wznosiłam się na wyżyny absurdalnej narracji, a mój nowy balkonowy kumpel tylko mi się przypatrywał tymi swoimi pluszakowymi oczkami.

próbowałam nawet swoich sił jako pedagog, ale – prawdę mówiąc – szło mi dość marnie. to znaczy owszem, pewne sukcesy miałam. wprawdzie nie udało mi się nauczyć pieska żadnych komend, za to po jakimś czasie zaczął wyraźnie cieszyć się na mój widok, a w odpowiedzi na imię, które mu nadałam, wesoło merdał ogonem.

obawiam się, że chyba naprawdę uwierzył, że ma na imię Skacz.

zdjęcie Skacza wygrzebane gdzieś z internetów

środa, 30 sierpnia 2017

[190].


sierpniowe uzależnienia:

ajwar, szukanie chałupy (swojej, cudzej, bez różnicy), panikowanie z powodu jej braku i dzika euforia, kiedy wreszcie udało się ją znaleźć, fasolka szparagowa, Gra o tron, sudoku, radosna pisanina, wegańskie lody, opowiadania pana Pratchetta, wenlafaksyna z pierdyliardem skutków ubocznych (działa? działa!), zimne piwko, popołudniowe drzemki i drzemki w ogóle, lato!

sobota, 19 sierpnia 2017

[189].

mieszkaniowego spaghetti westernu ciąg dalszy. oczywiście z wyjątkowo durnym scenariuszem:

znalazłyśmy lokum idealne. to była miłość od pierwszego wejrzenia i nic dziwnego: śliczne, przestronne, częściowo umeblowane, w standardzie, na jakim nam zależało, przyjemnie poniżej zakładanego budżetu i w fajnej lokalizacji (na Winogradach jeszcze nie mieszkałam, a zawsze chciałam). i do tego zwierzolubne!

jeśli wierzyć agentce o wdzięcznym imieniu Paula – prawdopodobnie jakąś dekadę młodszej od nas i wyjątkowo niezainteresowanej swoją pracą – mieszkanie mamy zaklepane. musimy tylko je obejrzeć, sprawdzić, czy nie skrywa aby jakichś mrocznych sekretów, o których przez nieuwagę zapomniano napomknąć w ogłoszeniu – jak tajemne przejście do sąsiadów z dołu przez dziurę w podłodze, pentagram na suficie albo przenośne meth lab na balkonie – i możemy podpisywać umowę.

jak na poważne, dorosłe, niezależne dziewczyny przystało, jesteśmy całkowicie wypłacalne. w związku z czym w każdej chwili możemy wyskoczyć z kasy na kaucję, zapłacić z góry czynsz, zainwestować w brakujące meble, wyposażenie i co tam jeszcze. w dodatku bez oszukiwania i wpisywania kodu motherlode jak w Simsach.

więc w czym problem?
otóż nasz nowy dom wciąż pozostaje jedynie wirtualny i mniej realny niż nieruchomości w rzeczonych Simsach, obecnej lokatorce bez przerwy bowiem coś wypada, w związku z czym ciągle bezskutecznie usiłujemy spotkać się z Paulą i go obejrzeć, a następnie dobić targu. od dwóch tygodni. innymi słowy, mamy chatę, ale jednak jej nie mamy, co się fatalnie składa, gdyż:

1. naprawdę chciałybyśmy już otworzyć wino i napruć się ze szczęścia.
2. do końca sierpnia musimy się wyprowadzić, a czasu coraz mniej.

po kolejnej zmianie planów jesteśmy umówione na poniedziałek, przyznam jednak, że robię się coraz bardziej sceptyczna i coraz mocniej nadżarta przez stres, bo jeśli coś się po drodze wypieprzy, zostaniemy bez dachu nad głową i w wesołej dupie. a wtedy przysięgam, że kogoś zabiję – obecną lokatorkę, Paulę, jeszcze nie zdecydowałam, grunt, że skończy się mój problem z lokum, bo zamieszkam w celi na koszt podatnika. jakoś się tam urządzę, umebluję se ładnie, będzie miło i swojsko, może nawet pozwolą mi zawiesić światełka? chociaż pewnie bez kabla, żeby zminimalizować ryzyko samobójstwa osadzonej.

chyba gotowa jestem nawet regularnie wdawać się w bójki ze współwięźniami i trudnić się kontrabandą, żeby siedzieć jak najdłużej. w końcu co przyoszczędzę na czynszu, to moje, nie?

wtorek, 15 sierpnia 2017

[188].

dawno się nie przeprowadzałam, uznałam więc, że czas najwyższy to nadrobić. rok siedzenia w jednym miejscu to i tak nadto dla takiej powsinogi jak ja. a ponieważ lubię utrudniać sobie życie, tym razem postanowiłam podnieść nieco poprzeczkę i, dla odmiany, zamiast tymczasowego lokum poszukać sobie domu. najwyższy czas.

cały quest z początku wydawał się całkiem wykonalny, zwłaszcza że nie mam zbyt wygórowanych wymagań. preferowany fyrtel to mój ukochany Grunwald, Rataje, które też bardzo polubiłam, Jeżyce, Winogrady, Wilda, ewentualnie Łazarz, ale w grę wchodzi właściwie każda lokalizacja, o ile nie wymaga teleportu, żeby dostać się do cywilizacji. a specjalne życzenie mam tylko jedno: niech to mieszkanie nie będzie szkaradne. błagam. mówcie sobie, co chcecie, ale Ikea naprawdę jest zupełnie spoko – dużo bardziej niż czeczeńskie dywany, odrażające meblościanki, które pamiętają dawno miniony ustrój, i upiorne wersalki, na których żywota niechybnie dokonał czyjś dziadunio. w zasadzie potrzebna mi jeno kuchnia i łazienka, całą resztę mogę swobodnie umeblować sobie sama. i z ochotą to uczynię, słowo, najpierw potrzebuję jednak wynająć jakiś kąt, żeby mieć co meblować!

niestety tu właśnie zaczynają się schody. nie wiem, być może ostatnie lata spędzone na wynajmowanym-swoim wraz z Ongiś Współtwórcą mocno mnie rozpieściły, ale odkrywam właśnie ze zgrozą, że ludzie naprawdę nie mają wstydu. szczerze mówiąc, właścicielom większości oferowanych mieszkań miałabym ochotę zalecić, aby wzięli potężny rozbieg i walnęli łbem o ścianę – najlepiej o ścianę nory, którą chcą komuś wcisnąć – a potem czynność powtórzyli. tak długo, dopóki do nich nie dotrze, że mamy XXI wiek i to nie jest pieprzona nowela pozytywistyczna, więc fakt, że mieszkanie jest „ciepłe” i „czyste”, to żaden luksus wart ekstra miliona monet (bo za normalną cenę byłoby brudne i zimne??). i nie, mikroskopijny składzik rupieci po szwagierce ciotecznej siostry babki, która wyzionęła ducha u schyłku lat siedemdziesiątych, to NIE JEST całkiem akceptowalne mieszkanie pod wynajem. bądźmy poważni.

tym oto sposobem na pozór całkiem nietrudne zadanie okazało się wyzwaniem o mocno podwyższonym współczynniku skomplikowania, o ile nie chcę mieszkać w muzeum PRL-u skrzyżowanym z wysypiskiem odpadów biologicznych. ogłoszeń, które mówią, że „mieszkanko jest małe i przytulne”, już nawet nie otwieram – prawdopodobnie będzie mieć kilkanaście metrów z kiblem, piwnicą i balkonem. i to nie żart. naprawdę widziałam kawalerkę, której powierzchnia łącznie wynosiła czternaście metrów kwadratowych. CZTERNAŚCIE kurwa METRÓW. i było w niej wszystko: rozkładana dwuosobowa kanapa, szafa, regał, stół, krzesła i aneks kuchenny, tyle tylko, że kiedy rozłożyło się wyro, swobodnie można było sięgnąć do lodówki. ależ wygoda! pożytek z wynajęcia tego arcydzieła ergonomii, przy którym japońskie modułowe cuda mieszkaniowej kompresji to rozległe włości, mógłby być zresztą znacznie większy, co słusznie wypunktowała moja przyjaciółka, z którą podzieliłam się tym bezcennym znaleziskiem: na przykład drzemiesz sobie rano i w tym samym czasie robisz owsiankę. jeśli dobrze wyciągniesz łapę, to przed pójściem spać pozmywasz, żeby nie zostawiać brudnych garów w zlewie. bzykasz się i jednocześnie smażysz kotlety. genialne! właściwie poważnie rozważałam, czy go nie wziąć, skoro takie zmyślne, ale tylko pod warunkiem, że kibel znajdowałby się w nogach łóżka. ale nie, niestety na tych czternastu metrach była i „malutka łazienka” (pół metra na metr?), więc takiego niefunkcjonalnego to nie chciałam. co za okropne marnotrawstwo przestrzeni.

na całe szczęście nasze obecne wesołe simsowe mieszkanie zaowocowało całkiem miłymi przyjaźniami i kiedy już straciłam wszelką nadzieję na znalezienie lokum, które choć w znikomym stopniu odpowiadałoby moim oczekiwaniom i nie doprowadziłoby mnie przy tym do konieczności ogłoszenia upadłości konsumenckiej (choć mój obecny stan konta sugeruje, że zamiast wybrzydzać i szukać apartamentów, powinnam raczej rozważyć mieszkanie na skłocie), z pomocą pospieszyła mi M. toteż wyprowadzamy się razem, doszedłszy do wniosku, że dwupokojowe mieszkanie w przyjemnym standardzie to doskonały kompromis między kawalerką a chałupą, po której przewalają się tabuny ludzi. nawiasem mówiąc, na podobny pomysł wpadli też współzamieszkujący z nami chłopcy, obawiają się tylko, że zginą bez nas marnie. gdyby nie M., która odpowiada w naszym domu również za wszystkie prace hydrauliczne, już dawno zaroślibyśmy bowiem brudem, ja natomiast jestem naszym głównym zaopatrzeniowcem w papier toaletowy, podejrzewam więc, że trochę będą za nami tęsknić.

my tymczasem wytrwale szukamy. i liczymy na to, że już wkrótce się uda, bo poza determinacją spotęgowaną wizją rychłej bezdomności posiadamy też całe mnóstwo zalet idealnych najemców: jesteśmy miłe, spokojne i zupełnie niekłopotliwe, nie robimy dzikich imprez, nie sprowadzamy latynoskich kochanków, nie gramy na tubie, nie prowadzimy pokątnie domowego przedszkola, nie mamy wiertarki udarowej, ja dużo siedzę w domu, bo w nim pracuję, a ponieważ czasem zarabiam nawet jakieś pieniądze, jestem wypłacalna, a M. ma dorosłą, poważną pracę, więc jest wypłacalna tym bardziej. i obie lubimy sprzątać – nic, tylko nas przygarnąć! ja bym przygarnęła.

niedziela, 13 sierpnia 2017

[187].

wpłynęłam na suchego przestwór oceanu. i odkryłam – ku swemu niemałemu zdziwieniu, bo przecież miało być tak wesoło, ekscytująco, mnóstwo przygód i w ogóle – że posucha panuje tam straszna. znaczy, od jakiegoś czasu buszuję po Tinderze. utwierdzając się tylko w przekonaniu, że jest straszliwie przereklamowany.

no dobra, prawdopodobnie cała ta radosna aplikacja miałaby spore szanse sprawdzić się nieco lepiej, gdybym od czasu do czasu przesuwała kciukiem w prawo. tymczasem – z zupełnie nieuzasadnionych przyczyn, biorąc pod uwagę fakt, że sama wyglądam jak zadowolona z siebie quokka skrzyżowana z prowincjonalną bibliotekarką, nie mam szczególnie porywających zainteresowań ni zalet i generalnie umiarkowanie dobra ze mnie partia (fakt, że smażę niezłe placki, mam fajne nogi i znam dużo trudnych słów, to dość nędzna zachęta) – zachowuję się jak grymaśna królewna, kręcę noskiem i wybrzydzam.

ten mi się nie podoba, ten jakiś taki glapciowaty, ten wygląda jak mój wujek, tamten z kolei jak swój dziadek (poważnie! nie wiem, jak to działa, ale panowie pod czterdziestkę w większości prezentują się dużo lepiej niż moi rówieśnicy – co jest z wami nie tak, chłopaki?). ten nie umie w przecinki, sadzi takie orty, że grozi to krwawieniem z oczodołów, i stawia spację przed kropką (argh!). tego skreślam na dzień dobry, bo nawet nie dodał zdjęcia, więc pewnie jest woźnym-psychopatą, trzymającym w piwnicy porcelanowe lalki, kolekcję kołowrotków dla chomików i wielkie słoje z formaliną, w których pływają przypadkowe części ciała poćwiartowanych przedszkolaków. ten na starcie proponuje anal, więc dzięki, ale może niekoniecznie. tamten ma tak niewyraźne zdjęcie, że równie dobrze mógłby być Chewbaccą. ten jest stanowczo zbyt fit – rower, maratony, wspinaczka, nurkowanie, tenis, wszystko super, ale tylko wzbudzałby we mnie paskudne wyrzuty sumienia, że sama regularnie żłopię wino, mam słabość do makaronu i od wieków nie biegałam. tamten jakiś taki nijaki. ten – zamiast pokazać normalnie kawałek swojej paszczy – raczy świat zdjęciem pleców, oka, imponującego bicka, skrzyni biegów, psa, landszafcikiem albo portretem Homera Simpsona. tamten cytuje Coelho, więc niech zjedzą go koty. ten motywujące, kołczingowe brednie, żywcem zerżnięte z podręcznika obowiązującego na łikendowym kursie dla smutnych trenerów rozwoju osobistego, czyli jeszcze gorzej. tamten na profilowym radośnie wpieprza barani udziec, więc nie, nie, po trzykroć nie! ten jakoś tak za blisko żołnierzy wyklętych czy innych chłopców-oenerowców. tamten ma potomstwo – albo porywa dzieci dla okupu. ten świeci gołą klatą i furą, więc bądźmy poważni. tamten jest bałwanem, bo nawet nie zdjął obrączki do zdjęcia. ten jest jeszcze większym bałwanem – kto, u diabła, na portalu randkowym wstawia focie ze swoją dziewczyną? ten podrywał mnie w liceum, śląc na raty w esemesach tekst łacińskiego wiersza Nunc est bibendum Horacego i na jednej z imprez pospiesznie mył zęby mydłem o zapachu zielonej herbaty, bo może będziemy się całować (true story!), toteż trza czmychać czym prędzej. tamten elegancki, poważny i ułożony – co ja bym z nim robiła? ten na dzień dobry strzela szowinistycznym żarcikiem – serio? o tym nie wiem nic, poza tym, że 18 centymetrów – eee, winszuję. ten z kolei wygląda na naprawdę dobrego, miłego faceta. takiego, co to kwiatki przyniesie, po bułeczki rano skoczy, kran naprawi, spędzi z tobą przyjemną, leniwą niedzielę, nie będzie ci fundował dram, zostanie z miejsca pokochany przez babcię i wszystkie cioteczki, a do tego przełknie z godnością nawet czerwone bojówki, krzywą grzywkę, antydepresanty i potencjalną teściową z premedytacją składującą na swoim balkonie buraczki z wigilijnego barszczu, by sprawdzić, czy przez zimę wymyślą koło, i pozbywającą się ich dopiero przed Wielkanocą. tak, to na pewno bardzo miły gość. więc dalej, w lewo go, niech przepadnie, hejże ha!

tym oto sposobem liczba potencjalnych kandydatów na choćby niezobowiązującą randeczkę kurczy mi się dramatycznie już na starcie, a ja regularnie docieram na rubieże Tindera. co rodzi poważną obawę, że w którymś momencie doswipuję się do samego końca – tego, za którym nie ma już ludzkości, a jak się wychylisz, zauważysz, że woda z hukiem przelewa się przez krawędź, zaś całe to wesołe miasteczko opiera się na czterech słoniach stojących na grzbiecie żółwia A’Tuina (to trochę jak przejście Simsów, nie?). na placu boju zostają mi bowiem jeno długowłosi chłopcy z gitarami, czarujący kucharze (uhm), błyskotliwi, acz rozmemłani humaniści, którzy lubią se bezproduktywnie podumać i nic z tego nie wynika (takich wyczuwam najwyraźniej prywatnym odpowiednikiem gejradaru), wydziarani popaprani artyści, Włosi, Australijczycy i Hiszpanie (wiadomo!), najpewniej przejazdem i najpewniej w poszukiwaniu one-night standów, faceci, którzy w garażu na bank trzymają motor, a w telefonie nagie fotki zachwycająco pięknych byłych dziewczyn, z którymi przerobili Kamasutrę w tydzień, oraz paru innych gości – a wszyscy z gatunku tych, przed którymi ostrzegała cię mama. i którzy w dodatku wcale nie chcą ze mną gadać (no dobra, od kiedy dorzuciłam w opisie, że piśmienni faceci są sexy, przynajmniej zaczęli się witać – i piszą mi na przykład good morning, Polish princess). doskonale.

wnioski:
  • nigdy dotąd nie czułam takiej więzi z Bridget Jones. nie sądziłam, że w ogóle kiedykolwiek ją poczuję – wszak przez całe dorosłe życie byłam ustatkowana jak, nie przymierzając, flota Daenerys. i skończyło się podobnie.
  • chociaż Bridget miała zdecydowanie łatwiej. nie groziła jej na przykład kontuzja kciuka, bo nie miała Tindera.
  • poza tym Colin, heloooł!
  • może to kwestia tych wielkich majtasów? wszystko wskazuje na to, że frymuśne koronki albo nerdowskie gacie z Batmanem przydadzą mi się głównie w razie nagłej katastrofy komunikacyjnej, w wyniku której doznam skomplikowanego złamania otwartego kości udowej – przynajmniej nie będzie wstydu przed ratownikami medycznymi. może więc babcine galoty naprawdę mają przyszłość i zwiększają szanse na dobre bzykanie?
  • posiadanie grubego rudego kota Tuńczyka to już nie marzenie – to moje przeznaczenie. a przeznaczenia nie oszukasz, gdyż zginiesz w radośnie idiotyczny sposób, przykro mi.
  • przykro mi też, bo nie mam nawet paprotki – mam tylko głupią roślinkę o imieniu Palemkje, która siedzi w durszlaku. durszlak był próbą przekupstwa – od jakiegoś czasu żyję w strachu, że któregoś dnia Palemkje okaże się być rosiczką i mnie zeżre, więc mam nadzieję, że tym wygodnym durszlakiem trochę ją udobrucham.
  • chociaż wcale się nie zdziwię, jeśli na kolejne urodziny ktoś ze złośliwych znajomych kupi mi jednak tę paprotkę. gdybym miała zgadywać, stawiałabym na mojego prywatnego ducha minionych świąt Bożego Narodzenia, który zresztą już od dawna zwraca się do mnie per „silna, niezależna kobieto”.
  • ale jest dobrym kompanem na wyprawę do kina, nawet jeśli potem psioczy, karmi mnie i na urodziny dał mi pluszową płaszczunię, więc mu wybaczam.
  • o co chodzi z tym podawaniem wzrostu przez tinderowych facetów? wszyscy to robią! to jakaś zachęta, by przybyć na randkę z taśmą mierniczą, bo w dobrym tonie jest sprawdzać, czy to aby na pewno 189?
  • chociaż z drugiej strony to może być całkiem niezłe zagajenie rozmowy: cześć, mogę sprawdzić, ile masz wzrostu? mam taki specjalny kajecik, w którym zapisuję wzrost wszystkich przypadkowych osób poznanych w internecie, sam rozumiesz. i pierwsze lody przełamane.
  • tak właściwie to co się robi na randkach w świecie dorosłych ludzi i jak to w ogóle działa? podejrzewam, że picie taniego wina nad rzeką albo tańczenie wolnych do One Metalliki (true story!) może być już trochę passé, nie?

innymi słowy, czas spojrzeć prawdzie w oczy. wszystko wskazuje na to, że moje szanse na znalezienie chłopaka – a na początek na jakąkolwiek randkę czy nawet pogawędkę, która nie skończy się na kurtuazyjnej wymianie uprzejmości – są mniej więcej takie jak na to, że jutro rano obudzę się z doktoratem z fizyki, dwoma milionami na koncie i Lamborghini w garażu. chociaż ostatnio pracuję tyle, że te dwa miliony mogą być nawet nieco bardziej prawdopodobne.

idę podlać Palemkje.

sobota, 12 sierpnia 2017

[186].

protip: jeśli masz kaca i/lub od trzech tygodni cierpisz na bezsenność, nie rób zakupów w Lidlu w godzinach szczytu. możesz się bowiem natknąć na Najgłośniejsze i Najbardziej Rozwydrzone Dzieciary Świata (w liczbie sztuk dwie) oraz niewiele starszą od nich mamusię (tatuś też gdzieś się tam pałętał), która – zamiast zebrać towarzystwo i wsadzić w kołowrotek dla chomika, przynajmniej generowałoby prąd i byłby z niego jakiś pożytek – uśmiecha się w rozanieleniu i przemawia do nich z intonacją wznoszącą, jak do szympansów na zajęciach rewalidacyjnych, zmiękczając i przeciągając przy tym wszystkie możliwe i niemożliwe głoski: nieee bieeegaj, syneeeczku, bo stłuuuczesz kolaaankooo. mamuuusiaaa włożyyy arbuuuzaaa do wózeeeczka i juuuż idzieeemy.

argh!

środa, 2 sierpnia 2017

[185].

ściga mnie jeden ze znanych salonów optycznych. kilka miesięcy temu, w przypływie jakiejś pomroczności, bo normalnie takich rzeczy nie robię, podpisałam z nimi cyrograf na szkła kontaktowe. w ofercie stały rabat na wybrane soczewki plus kontrolne badanie wzroku, problem tylko w tym, że zamówienie jest u nich gotowe do odebrania z przerażającą terminowością, dokładnie co trzy miesiące. co, jak się okazało, jest mi kompletnie niepotrzebne, głównie dlatego, że nie wierzę w zabobony – takie jak na przykład ten, że miesięcznych soczewek nie można nosić dłużej niż miesiąc.

powinnam była zjawić się u nich już dawno temu, ale jakoś się nie złożyło. najwyraźniej nie bardzo im się to spodobało, bo zaczęli nękać mnie telefonami, aż wreszcie przysłali polecony. skruszona zamierzam ich więc w końcu odwiedzić, zastanawiam się tylko, jak wytłumaczyć się z tej haniebnej niesubordynacji. na szczęście mam kilka pomysłów.

otóż nie mogłam odebrać szkieł wcześniej, gdyż:
  • zupełnie straciłam poczucie czasu (taaak, to kwiecień już się skończył? mamy sierpień? naprawdę? jak ten czas leci, kiedy jest przyjemnie!),
  • leżałam w śpiączce,
  • byłam na pokojowej misji na Bliskim Wschodzie,
  • kopałam studnie w Sudanie,
  • pracowałam na platformie wiertniczej na Morzu Północnym,
  • tkwiłam przykuta do drzewa w obronie Puszczy Białowieskiej,
  • ratowałam orangutany na Sumatrze,
  • wsadzili mnie za rozbój i wymuszenia, więc spędziłam kilka miesięcy w zakładzie karnym,
  • wzięłam udział w tajnej ekspedycji w celu skolonizowania Marsa,
  • zostałam zesłana na Syberię,
  • byłam świadkiem koronnym i musiałam się ukrywać pod fałszywym nazwiskiem w małej wiosce w województwie świętokrzyskim,
  • przebywałam w klasztorze Shaolin, gdzie uczyłam się walki śmiercionośną techniką sapiącego borsuka,
  • zostałam porwana i przetrzymywano mnie w stodole gdzieś pod Giżyckiem, ale ponieważ moja rodzina odmówiła wpłacenia za mnie okupu, ostatecznie puszczono mnie wolno, bo i tak nie było ze mnie pożytku.

nie mogę się tylko zdecydować, które wyjaśnienie brzmi najbardziej wiarygodnie.

poniedziałek, 31 lipca 2017

[184].


lipcowe uzależnienia:

bób, bób i jeszcze raz bób, sudoku na poziomie ekstremalnym, orzechowy liquid do e-papierocha, makaron soba, protesty w słusznej sprawie, kolczyki zrobione z oczu lalki, przeglądanie ogłoszeń mieszkaniowych, brzoskwinie, Gra o tron, korekty w rytmie reggae, wegańskie burgery.

niedziela, 23 lipca 2017

[183].

a skoro o psychicznym dobrostanie mowa, moja podręczna apteka, która zapewniała mi doskonały nastrój przez całą zimę i wiosnę, najwyraźniej straciła swą moc. toteż moja wspaniała pani doktór postanowiła przepisać mi coś z większym kopem – bo w końcu jak szaleć, to po całym szalecie. zaleciła dawkowanie, kazała obserwować efekty, jeśli ich nie będzie – przywalić więcej, i zaprosiła na oględziny za dwa miesiące. dziękuję, do widzenia.

oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie poczytała ulotki rzeczonych dragów, wielkiej jak prześcieradło z Ikei. muszę przyznać, że jestem zachwycona, bo zapowiadają się naprawdę obiecująco! wśród skutków ubocznych – rzadkich, bo rzadkich, ale jednak – producent wymienia między innymi: krwotok mózgowy, napady drgawkowe, dystonię, czyli ruchy mimowolne powodujące wykręcanie i wyginanie różnych części ciała, oraz dyskinezę, czyli nieskoordynowane i niezależne od woli ruchy kończyn. może mnie wygnie jak w Egzorcyzmach Emily Rose? przynajmniej nauczę się wreszcie robić mostek!
wśród innych atrakcji mamy jeszcze: łysienie, zaburzenia erekcji, nietrzymanie moczu, omamy wzrokowe i słuchowe, reakcje maniakalne, myśli i zachowania samobójcze, krwawienie z przewodu pokarmowego, delirium, złośliwy zespół neuroleptyczny, zespół serotoninowy, jaskrę z zamykającym się kątem przesączania, migotanie komór, zapalenie trzustki, rumień wielopostaciowy, rabdomiolizę, zapalenie wątroby i martwicę toksyczno-rozpływną naskórka. oraz parę innych przyjemności. wspaniale!

niestety na razie jestem okropnie rozczarowana. po dwóch tygodniach jedyne, co mnie spotkało, to najczęstsze i najbardziej banalne objawy: źrenice jak pięciozłotówki, lekki ból głowy i wstręt do jedzenia oraz pieruńska suchość w paszczy, w związku z czym piję wodę na galony, a w konsekwencji sikam jak przedszkolak podekscytowany wizytą w zoo. do tego budzę się bladym świtem i nie ma już mowy o spaniu. co gorsza, nie jest to stan pod tytułem nie śpię, bo jestem zajęta przejmowaniem władzy nad światem, a poza tym sen jest dla mięczaków – nie śpię, bo nie mogę, a potem snuję się cały dzień niczym nadgniłe zwłoki, kombinując, jak by tu sobie uciąć drzemkę. po czym ścina mnie przed północą i o 4:45 cała zabawa zaczyna się od nowa.

już chyba wolałabym te problemy z erekcją i krwotok mózgowy – przynajmniej nie chodziłabym taka śnięta i coś by się działo.
a mówili: za hajs NFZ-u ćpaj, będzie fajnie, mówili. ech.

wtorek, 11 lipca 2017

[182].

– a jak pani sytuacja, hmm… rodzinna? coś się zmieniło od naszego ostatniego spotkania?
– tak. złożyłam w końcu pozew o rozwód.
– o, to super! przydałoby się wreszcie to uregulować, bo to wszystko jest u pani trochę pokręcone.
– no, w tej chwili mam takiego trochę męża Schrödingera…
– wyobrażam sobie, jak trudno byłoby się wytłumaczyć z męża w Australii, gdyby zaczęła się pani z kimś spotykać. „kochanie, jestem mężatką, ale to nic nie znaczy!”… biedny facet.
– „to nie tak, jak myślisz! ciebie tylko kocham!”. już widzę, jak mi wierzy, że nie mam też żadnych dzieci gdzieś na boku…
– …albo na innych kontynentach.
– dlatego chciałabym jak najszybciej to załatwić i mieć z głowy, tyle że póki co wygląda na to, że cała sprawa będzie się ciągnąć i ciągnąć. mam obawę, że wcześniej kogoś zabiję. ale liczę na to, że skoro mam tu taką ładną kartotekę, mogę zostać uznana za niepoczytalną i każdy sąd mnie uniewinni.
– w razie czego ja zaświadczę!

tak. właśnie w takich celach chodzi się do psychiatry, moi mili. między innymi po to, by poplotkować i załatwić sobie w razie czego alibi.
jestem prawie pewna, że siedzący na korytarzu pacjenci, słysząc nasze radosne kwiki, zaczęli się zastanawiać, jakie leki mi przepisuje. bo też by takie chcieli.

środa, 5 lipca 2017

[181].

z cyklu „drobne uciechy nad robotą”:

Zwieracz pęcherza jest mięśniem, który zapobiega jego wypływowi na zewnątrz i jest to funkcja odruchowa.

czytam takie bzdury od godziny i mój pęcherz jest bliski wypłynięcia, przysięgam!

wtorek, 4 lipca 2017

[180].

miły kolega, z którym regularnie urządzam sobie telefoniczne pogaduchy, zarzucił mi ostatnio, że zawsze, ale to zawsze – obojętnie, co by się nie działo – witam się z nim w dokładnie ten sam sposób. za każdym razem te same słowa, identyczny ton głosu – jak powitanie na automatycznej sekretarce. dał mi tym samym do zrozumienia, że jestem straszliwie nudna i do bólu przewidywalna, co – przyznaję – trochę mnie ubodło.

nie wziął jednak pod uwagę, że bywam również ciut złośliwa i z czystej przekory postanowię mu udowodnić, jak bardzo się myli. w rezultacie teraz, za każdym razem, kiedy do mnie dzwoni, zanim przejdzie do sedna, musi najpierw odbyć przynajmniej kilkuminutową rozmowę z gatunku mocno absurdalnych. jej temat uzależniony jest głównie od konwencji powitania i bzdur, które akurat przyszły mi do głowy. a zapewniam: dopiero się rozkręcam.

na przykład:

– wypożyczalnia łodzi podwodnych, słucham? niestety nie, nie mamy w tej chwili żółtych łodzi podwodnych, zostały tylko niebieskie i zielone w białe groszki. ach tak, interesuje pana niebieska? doskonały wybór! jaki ma odcień? indygo, proszę pana, indygo. to co, bierze pan? kiedy możemy umówić się na odbiór?

albo:

– dobry wieczór. nasza konsultantka przekazała, że chciałby pan kupić borsuka, czy to prawda? nie, nie sprzedajemy szopów, tylko borsuki. w tym miesiącu mamy nawet taką specjalną ofertę: do każdego zakupionego borsuka dodajemy gratis budę, w której borsuk będzie spał. szopę? nie, proszę pana, już mówiłam, że nie prowadzimy sprzedaży szopów. dlaczego w takim razie w naszej nazwie jest „szop”? ponieważ jesteśmy firmą międzynarodową i autoryzowanym przedstawicielem na Europę – mamy swoje sklepy w Madrycie, w Paryżu, teraz przymierzamy się do otwarcia kolejnego w Londynie. a więc jaki borsuk pana interesuje? wolałby pan młodego czy raczej dorosłego?

na marginesie warto dodać, że borsuki – a przynajmniej tak wynika z zajmującej opowieści, którą snuliśmy adhocznie wczoraj wieczorem – to naprawdę fascynujące zwierzęta. nie wszyscy wiedzą na przykład, że doskonale sprawdzają się w terapii osób starszych, szczególnie kombatantów i jeńców wojennych. Ogólnopolskie Stowarzyszenie Hodowców Borsuków od kilku lat organizuje nawet doroczny festyn dla borsuków i kombatantów, w ramach którego odbywają się liczne konkursy, gry i zabawy oraz tańce, które mają na celu zaktywizowanie seniorów. borsukoterapia jest zresztą jedną z najprężniej rozwijających się metod terapii na świecie, choć w Polsce wciąż jeszcze nie cieszy się zbyt dużą popularnością.

mało kto wie również, że zanim borsukoterapia zaczęła być szerzej stosowana, wcześniej wykorzystywano do niej bobry, ale okazały się one nieco kłopotliwe w pracy z pacjentami z drewnianą nogą. zdarzały się bowiem niefortunne przypadki okorowania protezy. w przeszłości bobry z powodzeniem używane były natomiast podczas bitew morskich, zwłaszcza w walce z piratami. w trakcie dokonywania abordażu wpuszczano na pokład wrogiego statku stadko bobrów, które skutecznie obezwładniało przeciwników, obgryzając im drewniane nogi, drewniane haki, drewniane oczy, drewniane papugi i inne elementy wyposażenia. nieco problematyczny był tylko ich transport – znane są historie brawurowych ucieczek z klatek, w których bobry były przewożone, i obgryzania masztów oraz fragmentów olinowania macierzystych jednostek. niestety bobry okazały się zupełnie bezużyteczne w walce z piratami nowoczesnymi, na przykład somalijskimi – szybko nauczyły się grać z nimi w karty na pieniądze, więc mogły przydać się jedynie w walce o charakterze ekonomicznym. o ile oczywiście nie przegrywały.

tymczasem borsuki nie wykazują absolutnie żadnych skłonności do hazardu, mają za to – z czego niewiele osób zdaje sobie sprawę – niebywałe wyczucie rytmu i chętnie tańczą. lubują się zwłaszcza w tańcach ludowych – uwielbiają polkę, nieźle tańczą krakowiaka. małe borsuki zdradzają również spore zainteresowanie tańcem flamenco, podczas gdy starsze osobniki są nieco bardziej zachowawcze. dlatego właśnie tak często wykorzystuje się je w borsukoterapii.

dorosłe borsuki z reguły są też dobrze ułożone – umieją korzystać z kuwety, zaopiekują się dzieckiem, mogą także zrobić drobne zakupy. tu jednak ważna uwaga: nie zawsze przynoszą resztę. lubią zbierać drobne pieniążki, za które później kupują lizaki – borsuki wprost przepadają za lizakami! na ogół, wylizawszy je nieco, przyklejają je sobie do futerka, a potem tak sobie z nimi paradują. z tego względu mają szczególną słabość do lizaków płaskich i okrągłych, takich z kwiatkiem i kolorową obwódką, bo dobrze się kleją. starsze borsuki mają zazwyczaj bardzo łagodne usposobienie i chętnie dzielą się lizakami, w przypadku młodszych osobników należy jednak uważać, gdyż odklejenie im lizaka może je trochę rozzłościć…
i tak dalej.

gdyby ktoś miał ochotę dowiedzieć się czegoś więcej o zwyczajach borsuków, zgłębić fascynujący temat bitew morskich z udziałem bobrów albo po prostu wypożyczyć łódź podwodną, niechaj do mnie zadzwoni. jestem w stanie zagadać was na śmierć i naprawdę sprzedać wam tego borsuka, słowo.

wtorek, 27 czerwca 2017

[178].


czerwcowe uzależnienia:

Hiszpania, pomarańcze, Kontenery, sangria, Shape of you Eda Sheerana (wstydzę się tego strasznie, ale ostatnio to jedna z moich guilty pleasures), oliwki, kuse sukienusie, silent disco, truskawki, balkonowa rekreacja ze współlokatorami (z wystawionym przez okno łbem), Emancipator nocną porą, wiosnolato.

wtorek, 20 czerwca 2017

[177].

– Małgorzata K.?
– taaak?
– czy masz przy sobie dowód osobisty?
– mam.
– a kartę do bankomatu?
– yyy… cholera.

tak. brawa dla ofiary losu, która, upchnąwszy bystrze kartę bankomatową za folijkę od paczki papierosów, żeby za jednym zamachem wyskoczyć na fajkę i w drodze powrotnej kupić przy barze piwo (drugie, więc nie ma co zwalać winy na skrajne upojenie alkoholowe), przy kolejnej wycieczce na papierosa wyrzuciła pustą paczkę do śmieci. razem z kartą, rzecz jasna.

na szczęście nieocenieni chłopcy z NaPiwku wykazali się nadzwyczajną czujnością i zapobiegli tej niefrasobliwej formie protestu przeciwko instytucjom bankowym, płatnościom bezgotówkowym i generalnie całemu systemowi finansowemu. w sumie przyklaskuję idei wymiany dóbr i usług, nie jestem tylko pewna, czy panie w Lidlu podzielałyby mój entuzjazm, gdybym następnym razem zaproponowała im kozę zamiast zapłaty. powątpiewam.
no i kto jak zwykle miał więcej szczęścia niż rozumu, no kto?

a w ogóle to po kilku chudych latach miło znowu poświętować urodziny w gronie znajomych i przyjaciół. zwłaszcza jeśli obchody kończą się powrotem do domu o trzeciej, po uprzedniej wizycie na stacji benzynowej w celu pospiesznego spożycia bagiety. mina pana stojącego przy kasie, kiedy w środku nocy znienacka zmaterializowała się przed nim kobieta dzierżąca pod pachą dorodnego ananasa* – bezcenna.


* okolicznościowy dialog:
– yyy, gdzie o tej porze kupiła pani ananasa?
– to nie jest ananas. to bukiet, którym obdarowali mnie znajomi.
– aha. wszystko jasne.

poniedziałek, 29 maja 2017

[176].


majowe uzależnienia:

sorbet mango, Totoro (to normalne, że zachwycam się własnymi plecami?), Plague Inc., vegan mac & cheese, bez i konwalie, wycieczki na Grunwald (wszystkie drogi prowadzą na Grunwald), rower, Texas Hold’em, szparagi, NaPiwek, krótkie portki (nareszcie!), wiooosna!

środa, 24 maja 2017

[175].

z cyklu „mnie śmieszy”.

pogawędka w łazience:
– o, ty też zaraz po przyjściu do domu myjesz ręce. też masz syndrom Lady Makbet?
– nie. mam syndrom Poncjusza Piłata.

piątek, 28 kwietnia 2017

[174].


kwietniowe uzależnienia:

Wrocław i tropienie krasnali, gorzka żołądkowa z Nestea, absolutny regres do liceum, Sister Wood i Under Covers, makaron z bobikiem, ogrodniczki, łikendowy chillout i szwendactwo, kotleciki z kaszy jaglanej z suszonymi pomidorami i słonecznikiem, Wacław Zimpel (ciotka pro słucha improwizowanego jazzu, świat się kończy!), Plague Inc., fryzura na major Kusanagi, wiooosna!

wtorek, 25 kwietnia 2017

[173].

pierwszym z elementów garderoby – jednym z nielicznych – jakie kupiłam w Australii, były buty. martensopodobne, wściekle czerwone, lakierowane, w dodatku cruelty free – kiedy tylko je zobaczyłam, wiedziałam, że muszę je mieć. były przepiękne. niestety rychło okazało się, że są o tyleż cudne, co niewygodne i zupełnie nie da się w nich chodzić. każdy krok był torturą; pojęcia nie miałam, że buty mogą tak straszliwie obcierać. rozejdą się, myślałam, ale tygodnie mijały, a one za diabła nie chciały się rozejść – wręcz przeciwnie, było coraz gorzej. znienawidziłam je. ponieważ jednak nie miałam innego obuwia, które nadawałoby się na australijskie oberwania chmury, zaciskałam zęby i wskakiwałam w to piekielne narzędzie kaźni, chociaż w środku wszystko we mnie wrzeszczało, moje zmaltretowane stopy mściwie życzyły mi powolnej i bolesnej śmierci, a ja byłam na siebie tak wściekła, że miałam ochotę odgryźć sobie głowę i nasikać do szyi – próżna szczota w czerwonych trzewiczkach. tańcz, skoro zachciało ci się butów. nie rycz, głupia, skoro zachciało ci się wyprawy życia na drugi koniec świata. dobrze ci tak.



Odbudowując zniszczone instynkty, możemy sprzeciwić się nienormalnej, szkodliwej sytuacji. Wówczas powróci integralna, dzika natura. Zamiast tańczyć w czerwonych trzewikach, aż życie stanie się torturą i bezsensownym koszmarem, możemy wrócić do życia ręcznie szytego, pełnego znaczenia, uszyć buciki od nowa, iść swoją drogą, mówić po swojemu.
[Clarissa Pinkola Estés, Biegnąca z wilkami]



minął rok.
doskonale pamiętam dzień swojego powrotu do Polski. te nieznośnie wlokące się godziny, które dzieliły mnie od wylotu, nabrzmiałe czekaniem, ciszą – bo wszystko zostało już powiedziane – i niewyobrażalną rozpaczą. gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że może być jeszcze gorzej, nie uwierzyłabym mu – i słusznie. nigdy potem nie czułam się tak parszywie, już nigdy nie byłam tak bliska obłędu jak w tamtej chwili, kiedy tak strasznie brakowało mi tchu, a jedyna w miarę składna myśl w mojej głowie sprowadzała się do powtarzanego jak mantra muszęiśćpobiegaćbozwariuję. więc poszłam; wygrzebałam z walizki buty do biegania i pognałam nad rzekę. do dziś nie wiem, jakim cudem udało mi się zachować wszystkie zęby, bo przez całe osiem kilometrów zanosiłam się głośnym szlochem, nie widząc kompletnie nic przez łzy. oto i ona, panie i panowie. kupka smutków w czerwonych trzewiczkach.

wtedy myślałam, że ryczę nad tym, co za sobą zostawiam – za wspomnieniami, które już niebawem staną się czasem przeszłym definitywnie dokonanym, oraz za przyszłością, której nie będzie. byłam pewna, że płaczę za nami, za nim. potrzeba mi było kilku miesięcy okraszonych miłymi spotkaniami z panią doktor od psychicznego dobrostanu, która służy fluoksetynką i autentycznym życzliwym współczuciem, oraz panią psychololo z jej cierpką cioteczkowatością i zadziwiająco trzeźwym oglądem sytuacji, żeby dotarło do mnie, że w tamtym momencie chodziło przede wszystkim o mnie. płakałam nad sobą – nad tym żałosnym stworzeniem, które przez chwilę było mną. tak naprawdę zawsze chodziło tylko o mnie.

nie biegałam od miesięcy. najwyraźniej mój mózg stanowczo broni się przed tą aktywnością – być może za bardzo kojarzy mu się z rozpaczą, nie wiem. wierzę, że za jakiś czas zatęsknię za przebieżkami, a wtedy wskoczę w buty i po prostu wyjdę z domu, żeby pohasać. dla samej przyjemności biegania, a nie po to, żeby przed czymś uciec.

póki co sztukę ucieczek opanowałam do perfekcji. czasem udaje mi się uciszyć pluszową małpę walącą ostrzegawczo w talerze, która mieszka w mojej głowie, i powściągnąć odruchową chęć, by czmychnąć, a wtedy zasypiam – przyjemnie zmęczona, odprężona, blisko i pod jedną kołdrą, czując obok siebie drugie miarowe tętno. nic mi się nie śni i nic we mnie nie trzepocze; jest spokojnie i najzupełniej pragmatycznie. i dobrze. innym razem wymykam się rano bez pożegnania. odkładam słuchawkę i przerywam rozmowę, kiedy nie mam ochoty słuchać. odwracam się na pięcie i odchodzę, wsiadam do tramwaju, autobusu, samolotu i nie oglądam się za siebie. nigdy.

robię rzeczy, których dotąd nie robiłam: tropię wrocławskie krasnale, po szesnastu latach odkrywam, że jednak umiem jeździć na rowerze, tańczę całą noc, spędzam sobotnie popołudnie, popijając wódkę u golibrody, który okazuje się być postrzeloną kobietą, w dodatku w złotej koronie, opycham się wegańskimi burgerami, zaśmiewam się do łez z głupich historii (opowiedz mi, jak byłeś w Wietnamie), sama snuję opowieści o Tuńczyku, Palemkje, kozie, która robi „bleblblblble” jak szatan, składam żurawie origami i nie czuję żadnych ruchów tektonicznych. jestem kilkanaście tysięcy kilometrów od miejsca, w którym byłam w zeszłym roku. dosłownie i w przenośni.

nauczyłam się oddzielać przy tym sfery i porządki. tam, gdzie sytuacja tego wymaga, jestem chłodna, logiczna i opanowana, myślę jasno, błyskawicznie analizuję i podejmuję rozsądne, racjonalne decyzje. w innych sprawach miotam się jak miotacz ognia, nie mogąc dojść z sobą do ładu. mielę więc temat w samotności niczym intelektualna maszynka do mięsa, w nieskończoność rozkładam go na czynniki pierwsze, rozbrajam jak bombę, przecinam kabelki, nie wykonując gwałtownych ruchów i stąpając z ostrożnością sapera, żeby sprawdzić, gdzie ewentualnie może urwać mi nogę. a potem wkraczam z zuchwałą miną na pole minowe, przechadzam się po nim tanecznym krokiem, bo taka jestem dziarska, dzielna i nieustraszona. no risk, no fun, a ja przecież doskonale wiem, co robię. przynajmniej przez większość czasu.

i nigdy, przenigdy nie żałuję. nawet przez sekundę.

środa, 29 marca 2017

[172].


marcowe uzależnienia:

trampki z Batmanem, pesto z rukoli, wiosenna kurtałka, czyli czerwony kapturek, pogawędki nocną porą, Ted Chiang, wegańskie spaghetti bolognese, zapętlony Filous i Dusk, picie piwa nad Wartą, True Detective, łikendowe gry i zabawy towarzyskie, tosty francuskie, wiooosna!

piątek, 24 marca 2017

[171].

nie wierzę w przeznaczenie, znaki, dobre i złe wróżby, rzeczy w niebie i na ziemi, o których nie śniło się filozofom, filologom i paru innym szemranym postaciom rozmaitej proweniencji. daleka jestem od myślenia, że coś w tym musi być, bo jestem urodzoną sceptyczką i doskonale wiem, że nie musi. nie szukam drugich den, ukrytych znaczeń, nie czytam między wierszami. plwam na wszechświat i na to, czy sprzyja potajemnie cudzym pragnieniom – to skurwiel, nie sprzyja.

moim ulubionym pisarzem nadal pozostaje jednak Matt Ruff, a ukochaną książką – stale, niezmiennie i na zawsze – Głupiec na Wzgórzu. głęboko wierzę więc w Pana Słonecznego, który w zaciszu swojej Biblioteki snuje najbardziej nieprawdopodobne Opowieści, w które – z sobie tylko znanych powodów i głównie ku własnej uciesze – od czasu do czasu Wtrąca Się, tylko po to, aby sprawdzić, jakie interesujące formy chaosu może to przynieść. a przed Opowieścią nie ma ucieczki, nie ma sensu nawet próbować.

więc niech się dzieje.

poniedziałek, 13 marca 2017

[170].

ponieważ regularnie wypisuję tu kompromitujące idiotyzmy (które, dzięki bogom, czytają tylko nieliczni, jeśli przypadkiem tu zabłądzą), pora na kolejne wyznanie: otóż jestem włosowym zboczeńcem. nie, że snuję na ten temat jakieś niezdrowe fantazje albo że włosy jakoś szczególnie mnie – nomen omen – kręcą, nic z tych rzeczy. po prostu nie cierpię mieć nieświeżych włosów. od kiedy tylko sięgam pamięcią, myję je codziennie, w przeciwnym wypadku czuję się jakaś taka przybrudzona i maślunowata. to nic, że mój łeb wygląda najzupełniej w porządku i tylko ja wiem o tym, że go nie umyłam – właśnie na tym polega problem. ja o tym WIEM i strasznie mnie to wkurza.

moja paranoja sięga zresztą dużo głębiej. nawet nosząc dready, nie byłam w stanie powstrzymać się dłużej niż tydzień przed praniem ich, i to z trudem, w związku z czym moi Chłopcy byli najprawdopodobniej najczystszymi dreadziochami w kosmosie, wliczając w to kilka alternatywnych wszechświatów. nic na to nie poradzę, to silniejsze ode mnie.

ponieważ jednak codzienne mycie głowy mimo wszystko wydaje mi się lekkim dziwactwem, w dodatku strasznie kłopotliwym, jakiś czas temu postanowiłam zainwestować w suchy szampon. i co? działa! ha!

nie, nie znaczy to bynajmniej, że go używam. to by było za proste. pokrętne zasady jego skuteczności w moim przypadku są bowiem następujące: beztrosko decyduję się nie umyć włosów, gdyż wiem, że w razie czego mam na podorędziu suchy szampon. wstaję rano, zerkam w lustro i dochodzę do wniosku, że moja fryzura wygląda całkiem nieźle. szampon dalej stoi sobie na półce, a ja tanecznym krokiem opuszczam chałupę, zachwycona faktem, że moje włosy (dzięki suchemu szamponowi, bo czemuż by innemu?) są takie ładne i świeże – pomimo tego, że wcale ich nie umyłam! ha!

nie jestem wprawdzie pewna, czy producent przewidział, że jego produkt będzie miał takie właśnie zastosowanie, ale w sumie to chyba mam to gdzieś. działa? działa. i jakie to ekonomiczne!

czwartek, 2 marca 2017

[169].

zachwycające odkrycie: niewykorzystane marzenia wcale nie przepadają gdzieś w otchłani. zdarza się, że przechodzą na kolejne życie.

– pierwszą rzeczą, jaką zrobię, kiedy wreszcie uda mi się wynająć zupełnie własne mieszkanie, będzie przygarnięcie kota.
– tak, pamiętam. będzie gruby, rudy i będzie miał na imię Tuńczyk.

no pewnie!

wtorek, 28 lutego 2017

[168].


uzależnienia lutego:

jeszcze większe popapranie, kiełki, suchy szampon, Plague Inc. (masowe ludobójstwo za pomocą broni biologicznej uszczęśliwia!), tańce, omlety z mąki z ciecierzycy, maski do włosów (nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam takie długie i ładne włosy! i znowu we własnym kolorze), domowe obiadki – kasza, sosik, surówa, jak u mamy, rozrywki intelektualno-kulturalne, majonez z awokado, totalna nerdoza.

piątek, 24 lutego 2017

[167].

– masz drukarkę?
– nie mam.
– naprawdę? to jak ty pracujesz w domu bez drukarki?
– no, normalnie. bez drukarki.
– ojoj, biedne dziecko. co z ciebie za redaktorka bez drukarki?
– bo ja jestem redaktorka z Trzeciego Świata.
kontemplujemy przez chwilę moją skrajną nędzę i niezbyt porywające warunki ogólnożyciowe. nie mam drukarki, nie mam piekarnika, mam za to pięcioro współmieszkających i ścianę z papieru, w związku z czym doskonale słyszę na przykład, na jakim etapie sesyjnych zmagań znajduje się właśnie mój współlokator M.
– ja wiem! to wszystko dlatego, że ty jesteś taka wegańska i eko!

o właśnie. i tej wersji będę się trzymać!

wtorek, 21 lutego 2017

[166].

nie ma się co czarować, od dłuższego czasu moje życie emocjonalne – co przyznaję właściwie bez przesadnego żalu – to totalna pustynia. puls w normie, zero wzruszeń, nie ma o czym pisać i nie ma o czym śpiewać. ponieważ jednak musi istnieć równowaga w przyrodzie, na gruncie intelektualno-kulturalno-towarzyskim zrobiło mi się ostatnio całkiem interesująco. co oczywiście szalenie mnie cieszy.

nie dalej jak wczoraj poszłam na ten przykład na wagary. spontaniczne i zupełnie bezwstydne – pospiesznie wypisałam sobie wniosek urlopowy, który wspaniałomyślnie zaakceptowałam, przyznałam sobie wolne i tym oto sposobem zamiast nad arkuszami organizacji pracy szkoły zasiadłam w Sali pod Zegarem na Zamku, aby posłuchać debaty „Polszczyzna ludzi myślących (wciąż jeszcze)”, organizowanej z okazji Międzynarodowego Dnia Języka Ojczystego. za stołem panelistów prof. Andrzej Markowski, prof. Ewa Łętowska, Grzegorz Miecugow, Jerzy Radziwiłowicz, prof. Michał Rusinek, prof. Jerzy Bralczyk i prof. Halina Zgółkowa, na widowni prezydent Poznania, rektor UAM, dwóch byłych ministrów edukacji, tabun profesorów rozmaitej proweniencji, banda dziennikarzy, a pośród tego całego, cokolwiek onieśmielającego towarzystwa ja – w trzecim rzędzie, tuż za prof. Katarzyną Kłosińską, w rajstopkach z Batmanem i w absolutnym zachwycie. nikt, komu polszczyzna Michała Rusinka nie rozmiękcza kolan, prawdopodobnie nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, że właśnie dla takiego bezbrzeżnego szczęścia porzuca się kraj, w którym przez prawie trzysta dni w roku świeci słońce, a ludzie osiemdziesiąt razy dziennie mówią no worries. no po prostu nie.

przedwczoraj wybrałam się z kolei do Kina Muza na seans z cyklu „Kino w Ciemno”. idea przegenialna w swej prostocie: kupujesz bilet, nie mając pojęcia, na co. trafiłam na dokument Mr. Gaga o Ohadzie Naharinie (ręka w górę, kto wcześniej znał to nazwisko? ja nie znałam) i przez sto minut patrzyłam jak urzeczona na hipnotyzujące piękno ludzkiego ciała w ruchu. jeśli będziecie mieć okazję, obejrzyjcie koniecznie – czysta magia.

w sobotę natomiast – poza tym, że posocjalizowałam się nieco z Najfajniejszą Redakcją Świata, pogratulowałam A. zawarcia długiego związku z bankiem Pekao SA, nowego, ładnego mieszkania oraz ciąży i dowiedziałam się dużo ciekawych rzeczy o fotelikach samochodowych i rotawirusach – wypuściłam się na balety. ja. w dodatku bawiłam się wspaniale, a w domu wylądowałam koło szóstej rano, wciąż mając w uszach naprawdę świetne trance’o-dubo-cholera-wie-co, którym raczył nas zaprzyjaźniony didżej. pojęcia nie mam, co mnie opętało, ale mam poważną obawę, że jeśli ciotka pro tańcuje całą noc, to może oznaczać, że koniec świata ma szanse nastąpić gdzieś w okolicach przyszłego czwartku, bez kitu.

tak czy owak uważam, że jedno przemiłe i bardzo dorosłe spotkanie towarzyskie, jedna impreza w najbardziej hipsterskiej miejscówce w Poznaniu, ambitne kino i debata, która wprawiła mnie w intelektualny błogostan, okraszone dwiema przegadanymi nierandkami, zmuszającymi do nielichej umysłowej gimnastyki i zachwycająco stymulującej szermierki słownej, to całkiem niezły bilans przedłużonego łikendu. zwłaszcza jak na kogoś, kto regularnie nie miewa życia, mieszka w piżamie i – poza całym mnóstwem innych katastroficznych wizji – pielęgnuje w sobie głęboko zakorzenioną obawę, że któregoś dnia ostatecznie i nieodwołalnie zamieni się w intelektualną krewetę i zjedzą go owczarki.

chwilowo mogę chyba spać spokojnie. wygląda na to, że nie jest ze mną jeszcze tak najgorzej. uff.

środa, 15 lutego 2017

[165].

note to self: spotkanie z panią psychololo to słaby pomysł na walentynkową randkę. człowiek się wystroi, pojedzie na drugi koniec miasta, nagada jak głupi, wzniesie na wyżyny ekscytującej narracji, obnaży wnętrze mięciutkie jak kaczuszka, a na koniec ani kwiatków, ani przytulasków, ani nie pobzyka. do dupy robota.

w przyszłym roku nie popełnię tego błędu i po prostu pójdę do kina. o.

niedziela, 12 lutego 2017

[164].

wspominałam już o tym, że od jakiegoś czasu zaliczam wesoły regres do czasów nastoletnich (bo to raz…), okazuje się jednak, że to cofnięcie się w rozwoju sięga głębiej, niż początkowo sądziłam. otóż – poza tym, że znowu noszę wielkie swetry, mertensy, workowate bojówki i torbę, którą niewiele dzieli od bycia klasyczną kostką – wpadłam w dodatku w szpony totalnej nerdozy. mniej więcej tak potężnej jak w zamierzchłych czasach, kiedy wydawałam ostatnie pieniądze na mangi, sprowadzałam półlegalnie czterdzieste ósme kopie kopii anime na wideo, na których było widać tak niewiele, że co najmniej połowę filmu trzeba było zgadywać, czytałam komiksy, grałam w gry, nie miałam znajomych i generalnie byłam kompletnym dzikusem.

znaczy, znowu jestem w podstawówce.

regularnie urządzam sobie podróże retrosentymentalne przy dźwiękach starego dobrego punk rocka, które towarzyszą zawziętym planszówkowym rozgrywkom u Tamponków*, a potem w okolicach piątej rano szwendam się radośnie po śpiącym Poznaniu w towarzystwie mojego prywatnego ducha minionych świąt Bożego Narodzenia. we wtorki grywam w karcianki w NaPiwku wraz z długowłosymi chłopcami w glanach i w koszulkach metalowych kapel. w czwartki natomiast ochoczo pojawiam się w Zemście i szczerzę się do naprędce skleconego ekranu, na którym są wyświetlane filmy ze Studia Ghibli. człowiek się naogląda Porco Rosso albo Kiki i od razu robi mu się cieplej na serduszku.

odwiedzam też Kino pod Żyrafką, powstałe z inicjatywy mojego Brata, Bratowej i ich znajomych. zasady są proste: jedna sobota, jedna filmowa trylogia (a przynajmniej trzy powiązane z sobą filmy), niezdrowe żarcie, dużo alkoholu (wybór trunków zależny od tego, co akurat oglądamy – jeśli Naga broń, to coś o dużym woltażu, inaczej byśmy nie unieśli, a jeśli dolarowa trylogia, to podły tani bourbon, wiadomo) i kupa uciechy. była już na przykład trylogia Riddicka, reżyserska wersja Ojca chrzestnego, Matrix, rzeczone spaghetti westerny z niezrównanym Clintem, The Dark Knight Trylogy; obejrzeliśmy nawet Batmana z 1966 roku (obficie podlewając go rumem), ekranowe popisy Freda Astaire’a i Ginger Rogers oraz ukochaną pozycję filmową mojego Brata z czasów dzieciństwa – animowanych pełnometrażowych Transformersów z 1986 roku. poważne wątpliwości co do władz umysłowych i kompetencji wychowawczych naszych rodziców po tym seansie nasunęły się same.

a teraz w dodatku przymierzam się do tego, by zacząć grać w erpegi… pierwsza sesja w piątek.

z pewnym niepokojem zastanawiam się, dokąd mnie to wszystko zaprowadzi. z moich obliczeń wynika, że w tym tempie najpóźniej w okolicach wiosny powinnam znowu mieć jakieś dwadzieścia kilo na plusie, okulary w fatalnych oprawkach, nieciekawą fryzurę, milion kompleksów, za to absolutny brak życia i nawet cienia szansy na znalezienie chłopaka.

poważnie rozważam prewencyjne zainstalowanie Tindera. najlepiej czem prędzej, pókim jeszcze szczupła, gładka i względnie wyjściowa. chłopiec się zakocha, to i znerdziały przegryw będzie go kręcił. mam nadzieję.


* wybacz, O., sama się podłożyłaś. wraz z B. oficjalnie zostaliście Tamponkami, przykro mi.

środa, 1 lutego 2017

[163].

skutkiem ubocznym apteki, którą się futruję z polecenia mojej cudownej pani doktór od psychicznego dobrostanu (uwielbiam ją! jak często chodzicie do lekarza jak na spotkanie towarzyskie i wymieniacie złośliwostki na temat swoich eks?), są intensywne i bardzo realistyczne sny. co teoretycznie mogłoby zostać uznane za zupełnie niegroźny, a wręcz całkiem miły efekt, gdyby nie to, że niekiedy ciężko mi odróżnić sen od jawy. w związku z czym ciągle kogoś za coś opieprzam.

zadzwoniłam już na przykład do własnej matki, aby jej powiedzieć, że ma się ogarnąć. śniło mi się bowiem, że zaczęła namiętnie wydzwaniać do wróżki, szukając u niej pocieszenia, wsparcia i życiowych mądrości. wróżka poradą i owszem, służyła, za jedyne 18 zł za minutę połączenia, co rozeźliło mnie nieziemsko, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że nie dalej jak dwa dni wcześniej przelałam szanownej Rodzicielce trochę gotówki, coby nieco ją wspomóc. no to, cholera, wspomogłam. a kiedy do tego wszystkiego poinformowała mnie radośnie, że z wróżką na linii zaczęła właśnie pracować nad swoim rozwojem osobistym, uznałam, że najwyższy czas zainterweniować. toteż zaraz po przebudzeniu udzieliłam jej ostrej reprymendy.

ostatnio oberwało się natomiast moim Bogu ducha winnym współlokatorom. to znaczy głównie D., bo akurat był pod ręką.

– śniło mi się, że siedzieliście w moim pokoju z Matim i paliliście fajki – obwieściłam gromko któregoś poranka, wkraczając do kuchni, by zmajstrować sobie pierwszą kawę i załapać pion. D. zabierał się właśnie do śniadania, wyglądając jak zawsze, czyli jak uosobienie niewinności. – i sprosiliście jakieś swoje wkurzające koleżanki – kontynuowałam z wyrzutem. – a do tego nawpuszczaliście mi tam jakichś rumianych dzieci.
– rumianych dzieci? – zainteresował się uprzejmie D.
– tak. strasznie głupie były.
w odpowiedzi obdarzył mnie swoim szczerym, poważnym spojrzeniem.
– dobrze – odrzekł ze skruchą – to się więcej nie powtórzy. obiecuję, że następnym razem, kiedy będę ci chciał wpuścić do pokoju rumiane dzieci, poważnie się nad tym zastanowię.

no. rumianym dzieciom i wróżkom-hochsztaplerkom mówię stanowcze nie!

niedziela, 29 stycznia 2017

[162].


styczniowe uzależnienia:

kolorowanie się (dwie nowe dziarunie!), niedzielne pankejki, Studio Ghibli w ramach czwartkowej Zemsty Animacji, czarna hybryda na paznokciach, Spotify (pojęcia nie mam, pod jakim kamieniem siedziałam tyle czasu, że tak długo się bez niego uchowałam!), zestaw: fryty, smażone tofu i buraczki, wtorkowe granie w NaPiwku, joga, barszczyk ratujący życie (największe odkrycie od czasu wynalezienia penicyliny – leczy nawet kaca-rzygacza!), czytanie po nocach, radosne popapranie.

sobota, 7 stycznia 2017

[161].

garść mądrości i złotych myśli:

N.: a widziałaś nowe dziecko A. i S.?
ja: widziałam.
N.: i co, jak wygląda? tak jak pierwsze czy jakoś inaczej?
ja: nie, kurwa, mają ksero.



N.: na tym stole było naprawdę suto.
ja: było suto, jest sauté…



N., obserwując mój nagły tryb porannego sprzątacza:
wiesz, w sumie to jesteś całkiem dobrą żoną. pod warunkiem, że nie spieprzasz na inny kontynent.



N.: na szagę to stan umysłu!



plądrujemy torbę ze słodyczami siedmiolatka.
ja: co my tu mamy? (czytam informację na sreberku) czekoladowa choinka, pusta w środku.
N.: zupełnie jak my…



i rzeczony siedmiolatek: spanie to zwykła strata czasu!
amen, młody człowieku!

środa, 4 stycznia 2017

[160].

mam silne przeczucie graniczące z pewnością, że 2016 nie zaskarbił sobie niczyjej sympatii i był żegnany raczej bez przesadnego smutku. i nie dziwota; w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy świat oszalał, doszło do kilku mniej lub bardziej paskudnych wydarzeń, odeszło wielu wspaniałych ludzi, którzy byli od zawsze, i skończyło się mnóstwo rzeczy, które miały być na zawsze. u mnie też.

to był pieruńsko trudny rok, chyba najtrudniejszy ze wszystkich. jednocześnie nie sposób odmówić mu sporego potencjału edukacyjnego, bo okazał się cholernie pouczający, a ja nigdy dotąd nie dowiedziałam się o sobie – i nie tylko o sobie – tylu ważnych rzeczy.

czego zatem się nauczyliśmy?

  • kobieta powinna mieć własny pokój. podejrzewałam to zresztą od bardzo dawna, bo właściwie nie miałam powodów, by nie wierzyć Virginii, ale dopiero teraz faktycznie go mam i potwierdzam: szeroko pojęta niezależność jest wspaniała.

  • jeśli już fundować sobie życiowe rozjebundo, to z rozmachem i zuchwałą miną, bez niepotrzebnych dłużyzn i przelewania wodą rozgotowanego makaronu.

  • rzeczy od zawsze i na zawsze nie trwają wiecznie i czasem się kończą. zdarza się, że zostawiają po sobie krótkotrwałego kaca-rzygacza, poczucie turbożenady i kwik uciechy na finał.

  • od tego się nie umiera. trochę to rozczarowujące, ale poeci naprawdę okrutnie ściemniają, wszechświat wcale się nie zapada, przeszłość nie wraca pod postacią Patricka Swayze, z którym można by lepić garnki, a postapokaliptyczna rzeczywistość okazuje się całkiem znośna. przebiega się tylko osiem kilometrów na oślep, łkając rozdzierająco, potem spędza dwie noce na przyjaznym balkonie, wypija kilka butelek wina, na chwilę wchodzi się w tryb autodestrukcji, po drodze ewentualnie odwiedza przemiłą panią doktor od psychicznego dobrostanu, a potem żyje się dalej. i jest to naprawdę fajne życie.

  • to nieprawda, że da się robić byle co, byle by była z tego kasa, a martwi władcy są w stanie całkiem skutecznie wytrzeć z twojej mordy uogólniony niesmak do samej siebie – nie na dłuższą metę. nie musicie sprawdzać tego sami, ciotka pro uczyniła to za was. na szczęście wrócił mi rozum, zrobiłam w tył zwrot i tanecznym krokiem doszłam do punktu, w którym pracuję na własnych zasadach, mam z tego sporo satysfakcji, przyzwoite pieniądze, a moja sytuacja zawodowa nigdy dotąd nie była tak stabilna, z utrzymującą się tendencją zwyżkową. nieźle, jak na kilka miesięcy gier i zabaw zarobkowych pełną parą.

  • zawsze warto mieć na sobie obłędną koronkową bieliznę. w sytuacjach ekstremalnych, takich jak nagła katastrofa komunikacyjna albo nieoczekiwana rozbierana randka, przynajmniej nie będzie wstydu.

  • bycie miękką bułą jest całkowicie uleczalne. słowo.

  • podróże są super, a podróże samolotem – w szczególności. w sumie chodzi przede wszystkim o sam proces: obojętnie, co by się nie działo, w chwili, w której odrywam się od ziemi, osiągam całkowite i bezwzględne zen. nie ma we mnie żadnego lęku ani niepokoju – w końcu albo szczęśliwie dolecę na miejsce, albo moje ostatnie chwile zostaną zrekonstruowane na podstawie zapisu czarnej skrzynki, raczej nie ma tutaj innych opcji do wyboru – żadnych uporczywych myśli, ani cienia zmartwień, zgryzot i trosk, nic. cudowny umysłowy bezwład.

  • ze wszystkich chorób i zaburzeń, jakie mogły ci się trafić, dwubiegunówka to całkiem przyjemna opcja. wszak kiedy już wygrzebiesz się z bezdennej studni i wyleczysz z poczucia, że wewnątrz jesteś pusta jak czekoladowy gwiazdorek, czujesz się doskonale, masz supermoce, pracujesz jak demon, jesteś najostrzejszą strzałą w tym kołczanie i trwa ci Boże Narodzenie – naprawdę są paskudniejsze przypadłości. nie ma też sensu walczyć z chemią własnego mózgu i udawać, że da się ją wyregulować jeno siłą woli, poczuciem winy i zamaszystym kopem w dupę. nie da się, a fundowanie sobie w głowie poligonu to piramidalnie durny pomysł. dlatego leki robiące zen mają przyszłość.

  • only a ginger can call another ginger ginger, a rudy to nie kolor włosów, to stan umysłu. że też ja wcześniej na to nie wpadłam, że to bardzo mój kolor.

  • najpaskudniejsze uczucie na ziemi to bezsilność. i niemoc. wstrętna, obmierzła niemoc, kiedy nic od ciebie nie zależy, nie masz konturów, kompletnie się rozmywasz. przyglądasz się życiu, które nie jest twoje, nawet specjalnie w nim nie uczestniczysz, wręczono ci je po prostu, więc stoisz z wyciągniętą ręką i tak je sobie głupio trzymasz, nie bardzo wiedząc, co z nim począć. właściwie to wcale cię nie ma.

  • dobrzy ludzie z definicji są dobrzy i dlatego warto doceniać fakt, że ma się ich wokół siebie. a dobrych ludzi poznaje się po tym, że dzielą się z tobą kołdrą, wlewają w gardło promile, karmią, nie zadają głupich pytań poza kluczowym „białe czy czerwone?”, ochoczo przewożą ci graty, grają z tobą w gry, wnioskują dla ciebie o podwyżunie, rozśmieszają do łez, rozmawiają do rana, motywują do treningów, pomagają w ukryciu zwłok i przyjmują cię z całym dobrodziejstwem popierdolonego inwentarza.

  • własnoręczne skręcanie (samodzielnie kupionych i wtarganych na drugie piętro) mebli uszczęśliwia. spinning też. podobnie jak samotne wyprawy do kina, wieczory z planszówkami i karciankami, nerdowskie maratony filmowe, dziewczyńskie przyjaźnie, tańce o czwartej rano oraz całe mnóstwo innych rzeczy, o których wcale nie pomyślałabym, że mogą cieszyć.

Hold onto nothing
As fast as you can
Well still pretty good year