środa, 31 sierpnia 2016

[145].


sierpniowe uzależnienia:

chia pudding, zachwyty nad własnymi marchewkowymi włosami (♪ only a ginger can call another ginger ginger ♫ ♪, hłe hłe), Lenny Kravitz i I can't be without you, zapętlone i w kółko, czekolada z masłem orzechowym, piątki z Colinem Firthem, szwendactwo, hummus, towarzystwo fajnych dziewczyn, skręcanie mebli, Warszawka.

piątek, 26 sierpnia 2016

[144].

należę do pokolenia Ikea. tego, któremu wmówili, że ma się uczyć i iść na studia, a teraz spłaca te pieprzone kredyty studenckie, które wloką się za nim jak smród za pospolitym ruszeniem. tego, które miało mieć lepiej i miało mieć nieograniczone możliwości wyboru, bo nie bardzo pamięta już czasy, kiedy tego wyboru nie było w ogóle. które miało jeszcze czas. na wszystko: na poważne myślenie o przyszłości, na poważną pracę, poważne związki. na dom, na dzieci, na zobowiązania, decyzje, dorosłość i stabilizację. cholernie dużo czasu.

jestem przedstawicielką tego pokolenia, chociaż nie mieszkam w Warszawie i nie pracuję w korpo, co nie przeszkadza mi jednak regularnie zapieprzać po czternaście godzin na dobę. nie chodzę do modnych klubów, nie uprawiam dzikiego seksu od piątku do niedzieli, nie spłacam stuletniego kredytu na mieszkanie. nie mam mieszkania. skończyłam za to trzydziestkę, wylądowałam w głębokiej życiowej dupie, jestem wkurzona, jestem rozczarowana i mieszkam w pokoju z katalogu Ikei.

ustawiam książki w równym rządku na regale Billy (jeśli kiedykolwiek w przyszłości grupa naukowców weźmie udział w wykopaliskach w poszukiwaniu szczątków cywilizacji XXI wieku, oto, co odnajdzie i co po nas zostanie: regał Billy). sama nie wiem, czemu ciągle je za sobą wlokę i zmuszam do tego, by tułały się razem ze mną po wynajmowanych pokojach, skoro cała moja biblioteka od dawna mieści się na Kindlu. bo dzięki nim robi się przytulniej? bardziej domowo?

upycham spodnie w szafie Aneboda, bluzki w komodzie Vigrestad, a skarpetki i ciuchy biegowe w pudłach Tjena. nie mam zbyt wielu rzeczy, trzy szmaty na krzyż, więc to żadne wyzwanie. resztę szpargałów trzymam w pudełku Tittar. dobrze prezentuje się na regale.

pracuję przy biurku Linnmon, odgniatając tyłek na niewygodnym krzesełku Adde, i przyczepiam moje niekończące się listy do tablicy Luns, na której mogłabym rozwiązywać całki, gdybym miała o nich jakiekolwiek pojęcie. nie mam, więc tylko bazgrzę, odkreślając kolejne zlecenia, zadania i zobowiązania. na wczoraj, na przedwczoraj, na natychmiast, na resztę życia.

przed snem kładę telefon na stoliku Lack – niezbędnym elemencie wyposażenia każdego domu i zagrody; własnoręczne skręcenie go niemal uszczęśliwia. gaszę świeczkę w latarence Rotera. miły dekoracyjny akcencik, poza tym była w promocji. gaszę lampkę Kvarnå i zakopuję się w pościeli. ale nie śnią mi się skandynawskie sny. nie śni mi się też Australia, w ogóle.

śnię o pokracznym domku gdzieś na odludziu, obrośniętym dzikim winem, z wygrzewającym się na ganku wielkim, leniwym, rudym kocurem Tuńczykiem i jego kumplem, czarno-białym kotem Hegemonem w zawadiackim ska kapelusiku. nieopodal pasie się koza Gertruda, która wcale nie śmierdzi kozą. podskubuje kapustę, świeżo wyrosłą w ogródku warzywnym. dalej jest sad i zagajnik, po którym hasa wiewiórka Petronela i pracowicie tupta jeż Rymcimcim, niosąc na grzbiecie dorodne jabłuszko. dom podlega najprawdopodobniej tym samym nieklasycznym regułom architektoniczno-budowlanym co urocza chałupka Śmierci u Pratchetta, w związku z czym wewnątrz jest dużo większy niż na zewnątrz, ale nie szkodzi. ważne, że są w nim tajne przejścia, przepastna piwnica na wino i domowe przetwory, ogromna biblioteka, kominek, wykuszowe okna wyłożone poduchami, wielka kuchnia pełna aromatycznych ziół, obwieszona wiankami czosnku, oraz mnóstwo pokoi. i w żadnym, absolutnie żadnym nie ma ani jednego pieprzonego mebla z Ikei.

wtorek, 23 sierpnia 2016

[143].

ach, jakież one cudne! cóż począć, olaboga,
gdym tak je pokochała, chociaż żem uboga?
i kiedym je przywdziała, serduszko me zabiło,
a godne rymów piękno niemalże oślepiło.
lecz żadna to nowina i każdy ci to powie:
dopókiś jest nędzarką, amorów nie miej w głowie
i zamiast roić sobie miłostki i głupoty,
weź się, babo durna, do jakiej uczciwej roboty.



no przecież pracuję, pracuję jak wściekła! głównie dlatego, że – poza tym, iż martwi królowe i książęta z autografami NBP mają spore szanse uchronić mnie od śmierci głodowej i generalnie z lekka poprawić komfort mojego małego, nędznego żyćka – usiłuję załatać dziurę budżetową i ustrugać sobie z tej roboty równowartość nowych butów do biegania. bo te, w których dotąd hasałam – i które wciąż kocham gorącą, wiekuistą miłością, po wsze czasy, po grób i aż do zapadnięcia się wszechświata – niebawem rozlecą się ze starości i nadmiernej eksploatacji. a wtedy nie pozostanie mi nic innego, jak przerzucić się na bieganie naturalne.

niestety pech chciał, że z właściwym sobie brakiem rozsądku zapałałam dzikim afektem do obuwia, na które nawet spoglądać nie powinnam. raz, że to zupełnie nie moja klasa, ponieważ takie ślurpaczące się zawalidrogi ścieżek biegowych jak ja powinny mieć odgórny zakaz zaopatrywania się gdziekolwiek poza Decathlonem (który, swoją drogą, szanuję!), bo to okropne marnotrawstwo zasobów, a dwa – zupełnie nie ta półka cenowa. ponieważ jednak nie od dziś wiadomo, że jestem nieco niezrównoważona i albo bez końca międlę temat, patologicznie niezdolna do podjęcia jakiejkolwiek decyzji, albo działam impulsywnie, a potem mi przykro, uznałam, że w tej sytuacji druga opcja pociąga mnie zdecydowanie bardziej.

w związku z czym uczyniłam coś wyjątkowo durnego. sprawiłam sobie Najwspanialsze Buty Świata, dla przyjaciół: Zantusie. i teraz skazana jestem na jakieś dziesięć lat ciężkich robót, bez ustanku, bez wytchnienia, rano, wieczór, we dnie, w nocy.

ale w wolnej chwili chyba wyskoczę pobiegać.
Zantusie same się na spacer nie wyprowadzą, tak?

środa, 17 sierpnia 2016

[142].

uwaga, będzie poważnie. no dobra, może nie do końca, ale mniej głupawo niż zazwyczaj.

wraz ze znajomą – z którą, nawiasem mówiąc, kontakt mam od dawna, lecz li tylko wirtualny, ponieważ nigdy nie miałyśmy okazji spotkać się na żywo, a mimo to mam wrażenie, jakbyśmy znały się od wieków i regularnie popijały razem kawę, wino czy co tam akurat mamy ochotę popijać (ściski, Limes!) – ucięłyśmy sobie wczoraj radosną i bardzo ożywczą pogawędkę z cyklu „między nami chadowcami”. a zaczęło się od filmu Dotknięci ogniem, swoją drogą dość przyzwoitego, zwłaszcza z punktu widzenia kogoś, kto – tak jak ja – sam mógłby dopisać kilka niezłych punktów do listy a co ty idiotycznego zrobiłaś, kiedy ci odjebało?. i całkiem nieźle przedstawiającego temat wesoło rozhulanej manii. na pewno lepiej niż taki na przykład Poradnik pozytywnego myślenia, w którym nieociosany Bradley (przykro mi, ale w ogóle nie rozumiem zachwytów) miał z dwubiegunówką tyle wspólnego, ile ja z wypasem owiec na wschodnim stoku Gubałówki. już bardziej bipolarna była tam Jennifer, aczkolwiek nadal mam wątpliwości, czy była to rola zasługująca na Oscara.

w każdym razie Dotknięci ogniem okazał się przyjemnym filmem na wtorkowy wieczór, choć sprawił, że zrobiło mi się nieco przykro, że Holiłód tak okropnie kłamie i taka Katie Holmes, nie śpiąc po nocach, wygląda wyjątkowo świeżo i rześko, podczas gdy ja – mimo że jestem wówczas rącza jak młody kucyk, a umysł mam ostry jak brzytwa Sweeney Todda – prezentuję się jak Christian Bale w Mechaniku i morda mi się zapada.

i w trakcie tej całej pogawędki przyszła mi do głowy pewna myśl. czy to nie jest aby akt jakiegoś straszliwego ekshibicjonizmu, że tak swobodnie sobie o tym konwersujemy, w dodatku na publicznym kanale? psychiatryczny coming out: cześć, jestem pro, jestem niezrównoważona i mam to w kartotece. po dłuższym namyśle doszłam jednak do wniosku, że nie. wcale nie czuję, bym przy okazji takiego wyznania jakoś szczególnie się obnażała. mało tego, uważam, że powinno się o tym mówić, głośno i wyraźnie. tak jak o depresji, która stopniowo przestaje być tematem tabu. ludzie coraz częściej się do niej przyznają, wszechświat się nie zapada, wokół coraz więcej zrozumienia i coraz więcej akcji informacyjnych – wszak depresja jest już uznawana za jedną z najgroźniejszych chorób cywilizacyjnych XXI wieku i nie zanosi się na to, by miało być lepiej.

tymczasem choroba afektywna dwubiegunowa, mam wrażenie, nadal pozostaje jakąś mityczną przypadłością wielkich pisarzy i artystów, ewentualnie fantastycznym łikendem w Vegas (słowa Carrie Fisher, którą, swoją drogą, uwielbiam) – nie śpisz, bo sen jest dla mięczaków, masz mnóstwo energii, bujne życie towarzyskie i jest ci super – więc w czym problem? no właśnie problem jest. nie śpisz, zamieniasz się w zombie i wcale nie czujesz się szaleńczo kreatywny. w ogóle się nie czujesz, bo jedyne, o czym marzysz, to żeby ten galopek myśli w twojej głowie wreszcie poszedł spać, a ty razem z nim. okej, przez tydzień czy dwa faktycznie jesteś geniuszem, pracujesz jak demon, piszesz jak natchniony, sprzątasz, malujesz, pleciesz koszyki, lepisz zwierzątka z plasteliny czy czym tam się zajmujesz, doba cudownie ci się rozszerza, a ty jesteś panem świata, ale potem włącza ci się wewnętrzny rozdygotany ratlerek (w najlepszym przypadku – co jest dalej, nie sprawdzałam i jakoś niespecjalnie mam ochotę, bo wyznania tych, którzy doświadczyli jebitnych manii, jakoś nie zachęcają) i po zawodach. och, zapomniałabym: w tak zwanym międzyczasie rzucasz pracę i robisz całe mnóstwo innych głupich rzeczy, po których później trzeba będzie posprzątać. a potem zjeżdżasz w dół i robi ci się, kurwa, pusto i smutno, tarzasz się w totalnym rozpieprzeniu (w najlepszym przypadku) i pieruńsko tęsknisz za swoimi supermocami, bo zebranie się do kupy jest ponad twoje siły. a potem – prędzej czy później – cykl się powtarza, dopóki odpowiednia dawka normotymików nie zrobi ci zen, które cholera wie, ile potrwa.

więc tak, uważam, że jak najbardziej powinno się o tym mówić. toteż mówię:
cześć, jestem pro i mam ChAD. odbywam miłe rendez-vous ze swoją panią doktor od psychicznego dobrostanu i dwa razy dziennie biorę leki, które najprawdopodobniej będę żreć do końca życia. co się fatalnie składa, bo kiedy piję wino, następnego dnia jest mi okropnie smutno, niezależnie od ilości, jakie przyjęłam. w wyniku działań, które podjęłam na etapie przyjemnie rozhulanej (hipo)manii (acz nie tylko, ale na ile była to kwestia dwubiegunówki, a na ile mojego paskudnego charakteru, już pewnie nigdy się nie dowiem), przepięknie zjebałam jedną z najważniejszych i przy okazji najlepszych części składowych mojego życia, wylądowałam w głębokiej dupie i nie zanosi się na to, by cokolwiek miało się w najbliższym czasie zmienić. w tej sytuacji opcje mam w zasadzie dwie: strzelić tomik dobrej poezji i wsadzić głowę do piekarnika (opcjonalnie: napisać kilka świetnych powieści, napchać kamieni do kieszeni płaszcza i wejść do rzeki – w sumie wypróbowanych metod jest sporo) albo jakoś się poskładać. co generalnie czynię.

ktoś jeszcze ma ochotę na mały coming out?

sobota, 13 sierpnia 2016

[141].

ostatnie miesiące to pierwszy okres w całym moim dorosłym życiu, kiedy mieszkam sama. uparcie dążę do tego, by mieć Własny Pokój, żyję na własny rachunek i z nikim się sobą nie dzielę. no dobra, nazwijmy rzeczy po imieniu: po raz pierwszy od jedenastu lat nie mieszkam z Konkubentem/Narzeczem/Współtwórcą Komórki, jednym w trzech osobach. i poza oczywistymi, cholernie dotkliwymi niedogodnościami związanymi z tym stanem, o których nie będę się rozpisywać, gdyż mój wirtualny ekshibicjonizm tak daleko nie sięga, ma to jeszcze jedną, dość poważną konsekwencję. otóż zaczyna mi odbijać, a moja wyobraźnia – zazwyczaj i tak rącza jak młody kucyk – rozgalopowała się do tego stopnia, że doprawdy sama nie wiem, co z nią począć.

od czasu do czasu przychodzi mi na przykład do głowy o tyleż absurdalna, co przerażająco realna w swej malowniczości myśl. taka mianowicie, że – biorąc pod uwagę moją obecną sytuację – gdybym znienacka zadławiła się teraz na śmierć kawałkiem surowej marchwi, moje rozkładające się ciało najprawdopodobniej zostałoby znalezione dopiero po jakichś trzech tygodniach, kiedy smrodek na klatce schodowej stałby się już nie do zniesienia, a zaniepokojeni tym faktem sąsiedzi poczuliby się w obowiązku gdzieś to zgłosić. co gorsza, mój młodszy brat, wezwany w celu identyfikacji zwłok, niechybnie dorobiłby się przeze mnie koszmarów do końca życia. czego raczej wolałabym mu oszczędzić.

na wszelki wypadek przestałam zatem jeść surową marchew. bo trzymanie na podorędziu drewnianej łychy, którą w razie czego mogłabym się walnąć w plecy i udzielić sobie pospiesznie pierwszej pomocy, jakoś mnie nie uspokaja. za duże ryzyko.

tylko że ja, cholera, naprawdę lubię surową marchew.

piątek, 5 sierpnia 2016

[140].

drogi Skarpetkowy Potworze!
bądź tak dobry i oddaj mi moją różową skarpetkę w groszki, co? włożyłam do pralki dwie, wyjęłam jedną, po czym wnioskuję, że wiesz coś na ten temat i możesz mieć pewien związek z całą sprawą.
nie jest to oficjalny akt oskarżenia, nic z tych rzeczy, ale zdradź mi, proszę, na cholerę ci jedna różowa skarpetka w groszki? przyznaję, że trochę niepokoi mnie jej los. jakie masz wobec niej plany i czy jesteś pewien, że nie dałoby się ich zrealizować przy użyciu innych części przyodziewku, w tym niekoniecznie mojego?
w ostateczności – skoro tak bardzo ci zależy – bądź uprzejmy tu przyleźć i zabrać sobie także drugą, bo z jednej w sumie i tak niewielki pożytek. tylko przynieś ciasteczka – potraktujemy to jak wymianę barterową. co ty na to?

to pisałam ja – proparoksytoneza z jedną skarpetką.