sobota, 30 lipca 2016

[139].


lipcowe uzależnienia:

kawa z french press, Amy Winehouse, obsikiwanie nowych kątów i chałupnicza architektura wnętrz, bieganie przez chynchy, planszówki i karcianki w NaPiwku, Coldplay i A Head Full of Dreams (nic na to nie poradzę, wybornie mi się przy tym hasa), wędzone tofu, worek sako, w którym można się umościć, pieczony bób i chyba trochę Poznań.

poniedziałek, 25 lipca 2016

[138].

minęły trzy miesiące od mojego powrotu na ojczyzny łono, do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych, pól malowanych zbożem rozmaitem, gdzie panieńskim rumieńcem gryka i krowie placki. byłam pewna, że gdzieś po drodze rozjebię się w drebiezgi i nie będzie czego zbierać, tymczasem wciąż pozostaję w jednym kawałku i trzymam (nieco chwiejny) pion. prawdopodobnie dlatego, że zamiast desperacko starać się zapełnić jakoś pustkę w życiu, sercu, głowie, postawiłam na zmniejszenie ich pojemności. mocno to podszyte smutkiem, ale ma też swoje zalety.

  • znowu mieszkam w moim ulubionym mieście. i na nowo się nim zachwycam.
  • bardzo dużo pracuję. w tej kwestii zgadzam się całkowicie z Virginią: kobieta powinna mieć własny pokój i własne pieniądze, żeby być niezależną. poza tym głęboko wierzę w moc terapii przez pracę.
  • biegam. bez presji, bez ciśnienia (staram się!), choć z ambitnym (by nie rzec: szalonym) celem na horyzoncie. czasem olewam aksamitny głos pana informującego mnie o tempie, jakie wykręcam, zapuszczam muzykę i beztrosko hasam po lesie i chynchach.
  • od czasu do czasu gotuję – szybko, tanio, zdrowo i na weganie (zawsze dwie porcje, siła nawyku). czasem mi się nie chce, więc olewam temat.
  • w ogóle zmieniłam całkowicie swój stosunek do jedzenia i poświęcam mu tylko tyle uwagi, ile to absolutnie konieczne. pewnie dlatego chudnę.
  • dużo czytam.
  • po raz pierwszy w życiu żyję na własny rachunek.
  • mam namiastkę własnego pokoju – z kącikiem dekompresji zaopatrzonym w wielgachny worek sako, biurkiem z blatem zbliżonym do powierzchni Monako, DIY-ową tablicą, na której mogę rozwiązywać całki, i półkami, które wyglądają jak drabinki gimnastyczne. ale nie sądzę, bym została tu długo. wspominałam, że nie jestem jedną z tych nieustraszonych babek, które nie potrafią długo usiedzieć w jednym miejscu? kłamałam.
  • dużo sprzątam. skoro mam bajzel w życiu, przynajmniej w najbliższym otoczeniu muszę mieć względny porządek.
  • jestem nieco bardziej stabilna i trochę mniej mną miota. podejrzewam, że spora w tym zasługa normotymików robiących zen, ale wysiadka z emocjonalnego rollercoastera tak czy owak cieszy.
  • oglądam dużo filmów. przeważnie dobrych.
  • na powrót odkryłam przyjemność, jaką dają samotne wyprawy do kina.
  • znowu robię plany, zamiast idiotycznie dawać się nieść z prądem.
  • przestałam traktować własne ciało po łajdacku i batożyć je w myślach za wieczną niedoskonałość. i chyba po raz pierwszy w życiu dobrze się w nim czuję.
  • z zachwytem odkryłam, że mam w dupie tak wiele rzeczy, że aż dziw, że tyle się tam ich mieści.
  • z drugiej strony regularnie miewam też dławiącego wkurwa, na wszystko. i to daje mi napęd do działania.
  • mam nowy ulubiony kubek z lawendką, z którego piję poranną kawę.
  • chodzę w spódnicach.
  • zawsze mam w domu czerwone wytrawne.
  • nawilżam, odżywiam, ujędrniam i wygładzam to, co nawilżenia, odżywienia, ujędrnienia i wygładzenia wymaga. regularnie, a nie tylko wtedy, kiedy mi się przypomni. nie wypiękniałam od tego jakoś znacząco, ale przynajmniej mam czyste sumienie – staram się, tak?
  • kupiłam pierwszy w życiu krem przeciwzmarszczkowy.
  • piję obłąkane ilości herbaty.
  • maluję usta na czerwono. bo tak.
  • przestałam zgrywać bohaterkę i twarz kampanii nicminiejestzewszystkimsobieporadzę. kiedy sobie nie radzę, głośno o tym mówię.
  • mam świetny kontakt z moim młodszym bratem.
  • zrobiłam się zatrważająco zorganizowana i poważna, uczesana i przezorna. prowadzę kalendarz, podpisuję umowy, pamiętam o wizytach u lekarza, ratach i płaceniu rachunków na czas. mam nawet arkusz w Excelu, w którym zapisuję wszystkie wydatki (ja!).
  • po raz pierwszy od stu lat zapuszczam włosy nie po to, żeby przerobić je na dready. i pierwszy raz w życiu nie jestem brunetką.
  • słucham dużo muzyki. także z gatunku guilty pleasures.
  • mam zdecydowanie twardszą dupę i mniej się mazgaję. a kiedy już bardzo muszę, oglądam Me Before You, żeby mieć wiarygodny pretekst.
  • znowu mam życie towarzyskie i stały kontakt ze znajomymi i przyjaciółmi.
  • po tym, jak zostawiłam w Australii jakieś trzy czwarte garderoby, mam trzy ciuchy na krzyż. ale w końcu noszę tylko takie rzeczy, które faktycznie lubię.
  • wiem, czego z całą pewnością nie chcę, i nauczyłam się artykułować stanowcze „nie”.
  • w związku z czym zrobiłam się chyba z lekka zołzowata.
  • co wieczór robię listę drobnych uciech i miłych rzeczy, które zdarzyły mi się w ciągu dnia.
  • w ogóle robię mnóstwo list, zwłaszcza zadań do wykonania, bo pomagają mi zebrać się do kupy. o dziwo, konsekwentnie skreślam z nich kolejne punkty.
  • nauczyłam się spać sama i uczyniłam z łóżka centrum dowodzenia nad światem. w związku z czym regularnie budzę się z telefonem/Kundlem/książką/e-papierochem/pluszową żyrafą o imieniu Klara pod tyłkiem.
  • regularnie się rozpieszczam. bo nikt inny tego za mnie nie zrobi.

jedyny podmiot zdarzeń – ja.

piątek, 22 lipca 2016

[137].

odnoszę wrażenie, że węch jest straszliwie niedocenianym zmysłem. owszem, zdarzają się sytuacje, kiedy człowiek boleśnie uświadamia sobie fakt jego posiadania – takie na przykład jak przymusowe zetknięcie się w absurdalnie niewielkiej autobusowej przestrzeni z bliźniaczym bratem Paskudnego Starego Rona i jego Zapachem, który fizycznie rozpuszcza obicie siedzeń i jednym celnym kopniakiem posyła cię wprost na skraj urwiska, gdzie czeka już tylko błogosławiona utrata przytomności z powodu wszechobecnego smrodu – na ogół jednak zupełnie zapomina o tym, że go ma.

mój, na ten przykład, postanowił ostatnio o sobie przypomnieć. nie chodzi tylko o zapachy same w sobie. to, że je wyczuwam, nie byłoby niczym nadzwyczajnym, gdyby nie interesujący fakt, że każdy z nich pojawia się już z gotową, utkaną siecią reminiscencji i automatycznie przywołuje obrazy.

regularnie spotykam facetów pachnących jak mój były chłopak. nie przyglądam się im w ogóle, nie mają twarzy, są tylko nośnikiem zapachu. i odzywają się we mnie wspomnienia, do których nie wracałam całe wieki. nie dlatego, że są jakoś szczególnie kompromitujące czy dołujące, raczej głupiutkie, ale w gruncie rzeczy sympatyczne. i znowu mam piętnaście lat, jestem rozpaczliwie niepewna siebie i nie mam pojęcia, czemu ten gość zwrócił uwagę akurat na mnie. mgliście podejrzewam, że nalewka porzeczkowa, z powodzeniem nadająca się do odtykania rur lub innej, równie brudnej hydraulicznej roboty, mogła mieć z tym coś wspólnego. jestem pewna, że dziś nie mielibyśmy o czym rozmawiać, w sumie nawet wtedy nie bardzo mieliśmy. dlatego w głębi ducha wiem, że nic, absolutnie nic z tego nie będzie i właściwie nawet nie jest mi przykro. ale hej, mam piętnaście lat, właśnie zaczęły się wakacje, on całuje jak demon, ma motor, jest nienachalnie urodziwy, co kręci mnie jeszcze bardziej. i ekscytująco pachnie.

podczas wieczornych przebieżek, mijając znajome chaszcze, czuję z kolei coś, co do złudzenia przypomina mi zapach obroży przeciwpchelnej mojego psa. sceneria momentalnie się zmienia, wieczór przeistacza się w upalne czerwcowe popołudnie. mam trzynaście lat, właśnie odebrałam świadectwo ukończenia szóstej klasy i znajduję się w najsmutniejszym miejscu na świecie, otoczona psimi kojcami pełnymi ujadającego towarzystwa. po dłuższej chwili rozglądania się dostrzegam w rogu zagródkę dla maluchów, a w niej małą, smętną, brudną kulkę futra wciśniętą w kąt, zamkniętą razem z dwoma czy trzema innymi rozszczekanymi szczeniakami. wiem, że muszę, po prostu muszę wziąć ją na ręce, a kiedy to robię, trzymając ostrożnie w ramionach ciepły, mięciutki, trzęsący się jak galareta kłębek, żadna siła w przyrodzie nie zmusi mnie już do zostawienia go w tym okropnym miejscu. w samochodzie maluch zasypia na moich kolanach, najwyraźniej uspokojony powolnym, delikatnym głaskaniem. i kiedy piętnaście lat później zabiorę go na ostatnią przejażdżkę, która później jeszcze długo odzywać się będzie w koszmarach, też utulę go do snu. nie może być inaczej – oswoiłam, więc stałam się za niego odpowiedzialna.

spacerując wzdłuż mojej ulicy, czuję też zapach grzanek, z ciepłym, roztapiającym się masłem na wierzchu. i natychmiast widzę spokojny, leniwy niedzielny poranek z czasów mojego dzieciństwa i stary, nieco pociemniały toster, którego nie używało się na co dzień, tylko w niedziele. nie dlatego, że był jakoś szczególnie skomplikowany w obsłudze, chodziło raczej o to, by zachować pewną odświętność śniadaniowego rytuału, a przynajmniej tak to sobie wówczas wyobrażałam. oskrobywanie grzanek z czarnych, z lekka przypalonych fragmentów stanowiło jego istotny element.

nie mam pojęcia, co mi się stało i dlaczego te zapachy tak się mnie uczepiły. nie bardzo mam też pomysł, jak miałabym to zakomunikować mojej nowej fajnej pani doktor od psychicznego dobrostanu, aby nie uznała za celowe dopieprzyć mi siedmiu nowych leków i w trybie natychmiastowym skierować na oddział. pani doktor, czasem, jak długo nie śpię, słyszę kolory, a teraz do tego wszystkiego zaczęłam jeszcze widzieć zapachy?. no raczej nie.

czwartek, 14 lipca 2016

[136].

pamiętacie, jak pisałam o tym, że nigdy nie będzie takiego lata? miałam rację. tamto było ostatnie.

już nigdy więcej nie udało mi się – tak jak wtedy – zanurzyć w tym czarownym, beztrosko wykradzionym bezczasie. bezczasie, w którym powietrze pachnie czymś nieuchwytnym i wakacyjnym, miasto powoli stygnie, słońce tak cudnie zachodzi, spadają gwiazdy, popija się piwo na dachu świata albo wino w ulubionej winiarni, rozmawia pół nocy, śmieje do bólu brzucha, traci oddech w chwili nagłego wzruszenia i wystarczy tylko splunąć na szczęście. bezczasie pełnym świętego bałaganu i błogosławionego zamętu, w którym mamy tylko siebie, wielką mamy moc.

to było ostatnie takie lato i już się nie powtórzy. zatarły je te, które przyszły po nim – wybujałe, ciężkie, oszałamiające kolorami i upałem. i napełniające rozpaczą, bo zdarzyły się w zupełnie nieodpowiednim miejscu i czasie, w zupełnie nie takiej rzeczywistości. wciśnięte w nią jakby wbrew naturze, po karłowatej, zroszonej deszczem zimie, która zimą była tylko z nazwy i ledwo zaznaczyła swoją obecność. a potem niespostrzeżenie wybuchła kolejnym latem – równie gorącym, równie barwnym i równie nieznośnym.

już nigdy nie będzie takiego lata. zamiast niego przyszło inne, zupełnie nowe.

to pierwsze lato i pierwszy taki rok, gdy do normy wrócił mi puls. za to odeszła cała moc.

wtorek, 5 lipca 2016

[135].

świat się kończy. moja własna, osobista matka biega na randki, po kilka razy dziennie szczebiocze przez telefon jak licealistka i nie wraca na noc do domu, bo zostaje u swojego chłopaka. a potem dzwoni do mnie – rzekomo, aby sprawdzić, jak się miewam – i udaje, że przez cały wieczór nie wypiła ani kropli alkoholu. co oczywiście jest nieprawdą. hłe hłe hłe.

w ogóle chłopak Rodzicielki to wyjątkowo wdzięczny temat i przez miesiące spędzone na obczyźnie żywo poruszał moją wyobraźnię. przede wszystkim dlatego, że znałam go jedynie z opowieści. wiedziałam na przykład, że jest czarujący i szarmancki, że rozpieszcza Rodzicielkę do granic przyzwoitości i że oboje bawią się przednio, występując w charakterze głównych bohaterów małego skandaliku obyczajowego i lokalnych ploteczek. miałam też okazję słyszeć jego głos – całkiem radiowy, a to zawsze dobrze wróży. zarys całej postaci długo pozostawał jednak zaledwie w sferze moich mglistych wyobrażeń.

na szczęście z pomocą pospieszyła mi najlepsza przyjaciółka Rodzicielki, która miała okazję poznać owego tajemniczego dżentelmena. z czego nie omieszkała zdać mi telefonicznej relacji.

– no bo wiesz, to jest taki… jak by ci to wytłumaczyć. to jest taki elegancki pan, taki… pan w płaszczu.
– eee?
– no wiesz. pan w płaszczu. taki, co to nawet jak nosi kurtkę, jest panem w płaszczu.

jakkolwiek osobliwie to brzmi, moje pierwsze spotkanie zapoznawcze z chłopakiem Rodzicielki potwierdziło ten intrygujący opis.
to oficjalne – moja matka spotyka się z Panem w Płaszczu.