piątek, 27 maja 2016

[128].


majowe uzależnienia:

nowy Hey, wiosna, (nadal) pan Pratchett, bieganie po lesie, polskie jabłka (brzmi niemal jak deklaracja polityczna), Fortuna (nareszcie!), oglądanie filmów po nocach, Editors, New Model Army i White Stripes – zapętlone i w kółko, Gra o tron, obłąkane ilości herbaty, wiedźmin (wszak raz w roku wypada odświeżyć), truskawkowa granola, szwendactwo i nadrabianie zaległości towarzyskich.

piątek, 20 maja 2016

[127].

zawieszona między tymczasową i nieco przymusową kwarantanną w rodzinnych stronach a planem umoszczenia się – na powrót, choć tym razem na zupełnie innych zasadach – w moim ulubionym mieście, popadłam w stan osobliwej bezdomności.

śpię w nieswoich łóżkach. pracuję przy nieswoich stołach, usiłując przybrać wygodną pozycję na nieswoich krzesłach, nieswoich fotelach albo nieswoich podłogach, i ślę teksty po nieswoich łączach. myję się w nieswoich łazienkach. korzystam z nieswoich toalet, maluję się przed nieswoimi lustrami. przed snem odkładam książkę na nieswoje szafki nocne i ładuję telefon nieswoim prądem. jem w nieswoich kuchniach, na nieswoich talerzach, i piję nieswoją kawę z nieswojego kubka.

i kiedy tak przyglądam się tej swojej bezdomności, w pierwszym odruchu myślę sobie, że właściwie nic nowego pod słońcem. zawsze tak było – wszak od piętnastego roku życia prowadzę nieco koczowniczy tryb życia, tułam się po wynajmowanych pokojach i mieszkaniach, nigdzie tak naprawdę nie zapuszczając korzeni. a potem uświadamiam sobie, że jednak nie. mimo wszystko były w moim życiu miejsca, które – dłużej lub krócej – nazywałam domem. miejsca, w których stawiałam stojak na kolczyki, wkraczałam o poranku do kuchni, by zrobić sobie kawę w ulubionym kubku, umieszczałam magnesy na lodówce i w przypływie natchnienia piekłam muffinki.

chociaż dopiero teraz wiem na pewno, że zupełnie nie o miejsca w tym wszystkim chodziło.

niedziela, 15 maja 2016

[126].

z cyklu „dobra rada cioteczki pro”:
nie bójcie się wizyt u specjalistów zajmujących się głową i psychicznym dobrostanem, chłopcy i dziewczynki. lećcie do nich, jeśli tylko czujecie taką potrzebę. serio.

ja poleciałam. muszę przyznać, że w życiu tak dobrze nie bawiłam się w żadnej kolejce do lekarza, chociaż oczywiście najpierw musiałam stłumić w sobie o tyleż durne, co głęboko zakorzenione, silne przekonanie, że trzeba być twardym, nie miętkim, od bycia miękką bułą i rozmemłanym ciapciakiem jeszcze nikt nie umarł, a w ogóle to nicminiejest i zewszystkimsobieporadzę. gówno. miałam już w życiu okres, kiedy zaczynałam rozdzierająco łkać o dziesiątej i nie byłam w stanie się uspokoić przez następne osiem godzin, bo rzeczywistość wydawała mi się nie do zniesienia, i to bez wyraźnego powodu. teraz kilka powodów by się znalazło, ale średnio miałabym ochotę to powtarzać. toteż poleciałam w podskokach.

i co? generalnie to jestem zachwycona! przepisane leki jeszcze nie zaczęły działać, a ja już miewam się wyśmienicie. jak się okazuje, istnieje spore prawdopodobieństwo, że nie jestem wredną, humorzastą zołzą ani życiowym racuchem. niewykluczone nawet, że wcale nie mam paskudnego charakteru. doskonała wiadomość! no dobra, trochę mi przykro, że moje przypływy kreatywności, ultraproduktywności i fantastycznej samooceny wcale nie stanowią objawu zdrowia, podobnie jak spanie w systemie da Vinci, zakopywanie się w zleceniach i robienie dziesięciu rzeczy naraz, bo mnie nosi. i niekoniecznie wynikają z mojej wrodzonej zajebistości, jeno z całkiem rozhulanej ChAD. ale hej, znajduję się w całkiem doborowym towarzystwie: Kurt Cobain, Virginia Woolf, Sylvia Plath, Ernest Hemingway, Agatha Christie, Mark Twain, Lew Tołstoj i cały tabun innych postaci. komu nie poprawiłaby humoru taka wesoła kompanija?

od razu mi lepiej.

poniedziałek, 2 maja 2016

[125].

w myśl zasady, że wolne długie łikendy – a już zwłaszcza wolne majowe długie łikendy – są stanowczo przereklamowane, nie zdążywszy nawet rozpakować walizki, wkroczyłam tanecznym krokiem w samo epicentrum zawodowej pożogi. niby od soboty bawię się w ochotniczą straż pożarną i usilnie staram się gasić płomienie, ale obawiam się, że osiągnęłabym mniej więcej ten sam efekt, gdybym beztrosko zaczęła podlewać całość benzyną – ledwie wygrzebię się z jednego tekstu, a natychmiast zdradziecko spływają dwa następne. cudownie zmaterializowały się nawet składy książki, którą dłubałam po nocach przez ostatni miesiąc, modląc się w duchu, by druga korekta nie przyplątała się na czas największych, szeroko pojętych zawirowań. niespodzianka!

siedzę więc, dłubię, wykopuję się, złorzecząc pod nosem, bo dobrze mi to robi na produktywność, a gdzieś z tyłu głowy krąży nieważko jedna myśl.

ależ ja strasznie za tym tęskniłam!