sobota, 30 kwietnia 2016

[124].


kwietniowe uzależnienia:

spędzanie schyłku czasu ze Współtwórcą, nowa płyta Julii Marcell, budyń jaglany, pan Pratchett i Świat Dysku, tropienie streetartów, internetowy generator wydający dźwięki purkającego kota, warzywne curry, czerwone wytrawne (zawsze!).

czwartek, 28 kwietnia 2016

[123].

po dwudziestu godzinach i dziesięciu minutach podróży przez trzy kontynenty, wprost pod opiekuńcze skrzydła najlepszej Przyjaciółki, jaką można sobie wymarzyć, oraz rezolutnego siedmiolatka (facet witający cię na lotnisku różą to zawsze doskonały początek przygody), moja obecna sytuacja i rewolucyjna statystyka przedstawiają się następująco:

ofiar w ludziach: jak dotąd zero.
defenestracji, aresztowań, przypuszczonych szturmów, pożarów i zdobytych warowni: zero. brzydzę się przemocą.
przemierzonych kilometrów: trzynaście tysięcy dwieście dziewięćdziesiąt jeden.
stopień popaprania: wzrósł znacząco.
status związku: to skomplikowane.
stan posiadania: trzydzieści cztery kilogramy dobytku (trochę oszukałam przy ważeniu). minimalizm doprowadzony do perfekcji, Marie Kondo niegodna układać mi skarpet w szufladach!
długi: niewyobrażalne.
praca: jedna, z niesłabnącą klęską urodzaju. nie, żebym narzekała, nic z tych rzeczy, ale ludzie, nie było mnie raptem dwa lata! jakaś zaraza wybiła wam w tym czasie wszystkie korektorki czy ki pierun?
domu: brak. homelessness is the new black. czy coś.
smutek: bezbrzeżny. co się dziwić.
przyjaciele: najlepsi i niezawodni.
perspektywy: dość mgliste i mętne.
planów: całe mnóstwo.

no. bo jeśli robić życiowe rozjebundo, to z rozmachem.

niedziela, 24 kwietnia 2016

[122].

Czy dostałaś kiedyś wszystko, czego pragnęłaś? I wtedy zrozumiałaś, że nie o to ci chodziło?
[Neil Gaiman, Nigdziebądź]



i ofszę. i właśnie dlatego postanowiłam zafundować sobie życiową rewolucję.
ahoj, przygodo!

środa, 20 kwietnia 2016

[121].

interesująca sprawa: mimo iż sądziłam, że ten etap mam już bezpowrotnie za sobą, w styczniu powróciłam do stadnego pomieszkiwania w stylu mocno studenckim. i chociaż byłam święcie przekonana, że całkowicie z tego wyrosłam, że jako stworzenie silnie terytorialne, a do tego z lekka podstarzałe, mające swoje ugruntowane nawyki, małe rytuały, przyzwyczajenia i liczne dziwactwa, w życiu nie odnajdę się już we wspólnej łazience, kuchni z wydzieloną półką w lodówce i sprzątaniu według grafiku, muszę przyznać, że w takim kolektywnym systemie funkcjonuje mi się wyśmienicie.

nie wiem, czy to kwestia tego, że z wiekiem człowiek coraz mniej przejmuje się pierdołami, więc brudne szklanki w zlewie czy nie pierwszej czystości podłoga zupełnie przestają mu przeszkadzać, czy raczej odpowiedniego towarzystwa i sympatycznego włosko-szwajcarsko-polskiego miksu, ale jest naprawdę fajnie. i przede wszystkim wesoło.

znacie ten stan, kiedy planujecie oderwać się od zajęć tylko na chwilę, przysiadacie, zaczynacie gawędzić z inną współzamieszkującą tę samą przestrzeń istotą ludzką, po czym pochłania was jakąś osobliwa czasoprzestrzenna dziura? otóż regularnie go doświadczamy. przesiadujemy na przydomowym patio, doprowadzając do perfekcji sztukę prokrastynacji, żłopiemy obłąkane ilości espresso (za dnia), pijemy wino (wieczorami), palimy papierosy na spółę i rozmawiamy o życiu i całej reszcie. robimy też całe mnóstwo innych rzeczy.

wieczór przed wywózką podrzucamy sąsiadom recyklingowe śmieci, które nie mieszczą się w naszym kuble. kolektywnie urządzamy sobie piżamowe niedziele, pieczemy pizzę w środku nocy, żremy popcorn, obijamy się o siebie w kuchni. zostawiamy w łazience puste rolki po papierze toaletowym, którym dorysowuję buźki. sprzątamy dla Jezusa, urządzamy mojito night, narzekamy na ciężki los emigranta poczciwego i psioczymy na branżę hospitality. rozdajemy ząbki czosnku (no dobra, ja rozdaję), żeby sprawdzić, czy katzenjammerowy światłowstręt, na który uskarża się włoska reprezentacja naszego wesołego domostwa, nie jest aby spowodowany wampiryzmem (w wersji bardziej miłosiernej zdarzyło mi się też ratować życia, serwując miętową herbatkę nieludzko skacowanemu towarzystwu). a kiedy nie ma z nami Współtwórcy i jesteśmy tylko w damskim gronie, licytujemy się, która z nas ma większy tyłek (kobiece doświadczenie, które bardzo zbliża), obnażając tym samym nasze skrzywienie w postrzeganiu siebie, co, jak się okazuje, jest niezależne od kraju pochodzenia, a tym bardziej od rozmiaru dupska.

prowadzimy też pokątną szkółkę językową – ja uczę się podstaw włoskiego i dzięki mojej sycylijskiej nauczycielce umiem już przepięknie kląć, choć moim hasłem rozpoznawczym pozostaje broccolini, amore mio!, które wykrzykuję z pasją przy każdej możliwej okazji. z kolei polskie tak z jakichś powodów zafascynowało nasze francuskojęzyczne Szwajcarki i powtarzanie go sprawia im wyjątkowo dużo radości.

wychodzi na to, że mam chyba strasznie krótką pamięć. stadne mieszkanie w czasach studenckich też było takie fajne?

środa, 13 kwietnia 2016

[120].

w życiu każdego człowieka przychodzi taki moment, kiedy ów człowiek budzi się rano, a w jego głowie w jednej chwili pojawia się o tyleż nagła, co absolutnie niezachwiana pewność, że to właśnie dziś jest TEN dzień. na ogół towarzyszy jej pogodna rezygnacja i całkowite pogodzenie się z losem. wszak nie da się wiecznie uciekać przed tym, co nieuniknione. śmierć i podatki ostatecznie i tak dopadną każdego, cały sekret polega na tym, by zachować męstwo i stanąć z nimi oko w oko na własnych zasadach.

z myślą, że oto nadszedł TEN dzień, obudziłam się dziś rano i ja. strzeliłam kawę dla kurażu, przybrałam najbardziej zuchwałą minę, na jaką stać mnie było w tych okolicznościach, i wyruszyłam na spotkanie z nieuchronnym przeznaczeniem.

wypełniłam zeznanie podatkowe.

teraz siedzę, napawam się własnym sukcesem i czuję się jak najszybszy rewolwerowiec na Dzikim Zachodzie (rozliczyłam się dziewiętnaście dni przed terminem! ja! niebywałe!). stanowczo zasłużyłam na te miliony monet, które wisi mi urząd skarbowy. najlepiej w złocie.

sobota, 2 kwietnia 2016

[119].

A., z którą w okresie studiów połączyło mnie niezdrowe zamiłowanie do opowiadania okropnych (choć całkiem wiarygodnych) kłamstw na egzaminach z literatury środkowoeuropejskiej oraz równie niezdrowa (acz przynajmniej smaczna) sympatia do tequili, od kilku lat trenuje muay thai. z sukcesami, dodajmy. nawiasem mówiąc, nie mam pojęcia, czemu tak się upiera przy swojej ścieżce kariery zawodowej, bo widzę dla niej świetlaną przyszłość w branży przestępczej: byłaby bandziorem idealnym – nie dość, że umie zdrowo przypieprzyć, to jeszcze potrafiłaby błyskawicznie zwiać z miejsca napadu, bo w dodatku bardzo szybko biega.

oglądam zdjęcia z jej ostatniej walki, tym razem zawodowej, w K1. robią wrażenie – żadne tam dokazywanie w kaskach, tylko pełna profeska i porządne, mocarne pranie się po pyskach na ringu. jak dla mnie trochę hardkor, więc tym bardziej podziwiam.

– hardkor to by był jak ten koleś ze schizofrenią – odpowiada Współtwórca, z którym podzieliłam się tą myślą. a zaprawdę, powiadam, jego ciągi skojarzeniowe bywają niekiedy rącze jak młody kucyk.
– jaki koleś ze schizofrenią?
– no ten. i z Helenką.
myślę intensywnie. myślę. myślę. wreszcie coś zaczyna mi świtać.
– masz na myśli Fight Club?
– tak!