czwartek, 31 marca 2016

[118].


marcowe uzależnienia:

kawa long black, czyli jedyny magic potion zdolny utrzymać człowieka w pionie, gdy rzeczony człowiek zaczyna dzień o piątej rano, wegańskie lody w soboty, (nadal) wieczorne nasiadówki na przydomowym patio, dyniowa owsianka, skarpetki z Gwiezdnymi Wojnami, mrożone banany, mango z domowym musli, sztuka uliczna spod znaku Freo Street Arts Festival, masło kokosowe, proza pana Pilcha.

piątek, 18 marca 2016

[117].

nie wiem, jak to się stało, ale moi przyjaciele i znajomi nagle stali się bardzo dorośli. masowo powiększają rodziny. chodzą na występy do przedszkola i wywiadówki do szkoły, kompletują stroje na wuef, ogarniają wycieczki klasowe, kinderbale, drugie śniadania i plakaty na przyrodę. kupują i remontują mieszkania. rozkręcają własne biznesy, zmieniają pracę, awansują. planują urlopy i wyjeżdżają na wakacje. co ciekawe, całkiem im z tą dorosłością do twarzy.

tymczasem moim ostatnim wielkim życiowym osiągnięciem jest fakt, że w końcu nauczyłam się w miarę pewnie nosić trzy talerze (talerze? ba, trzy filiżanki wypełnione gorącymi płynami!), robię to z zuchwałą miną i w większości przypadków nie wywalam ich zawartości ludziom na głowy (przypuszczam, że ta zuchwała mina może być tu kluczowa). ja – największa łamaga we wszechświecie, która przedziwnym zbiegiem okoliczności znalazła się pośród tylu łatwo tłukących się przedmiotów, niebezpiecznych ostrzy i wrzątku. ileż potencjalnych możliwości wywołania przepięknej katastrofy!

zasępiłabym się srogo, gdyby nie to, że cały ten obrazek uważam za cholernie zabawny. a gdzieś w tle, na dokładkę, słyszę złośliwy chichocik losu, zachwyconego swoim wybornym konceptem.

a co jak co, ale wyrafinowane poczucie humoru potrafię docenić.

środa, 9 marca 2016

[116].

już tak mam – i pewnie nie ja jedna – że akt rozprawiania się z uogólnionym poczuciem wewnętrznego rozpirzenia lubię sobie przypieczętować gruntownymi porządkami. dawno temu dokonałam zresztą błyskotliwej autodiagnozy, popartej lekturą Szczelin istnienia, że w takich chwilach do głosu dochodzi moja potrzeba krzątactwa, symbolicznego uporządkowania przestrzeni i dobitnego zaznaczenia swojej obecności poprzez ponawianie z pozoru nieistotnych czynności, których celem jest utrzymanie mnie na powierzchni rzeczywistości.

a im bardziej świat zewnętrzny chwieje się i zapada pod naporem bajecznych konstelacji niewyobrażalnego bałaganu, tym mój wewnętrzny imperatyw odpierania ataków szturmujących przedmiotów staje się większy. jakby ustawione równo szeregi słoiczków w szafce z przyprawami, wzorowo wyszorowana kuchenka i pokazowo czysty kibel stanowiły niezawodne remedium na niepokój duszy. toteż sprzątam.

miotam się ze ścierą, tu odkurzam, tam układam, przestawiam, wyrzucam i z uporem godnym lepszej sprawy staram się zaprowadzić porządek w dosięgalnym wymiarze chaosu. a przy okazji systematycznie wytłukuję filiżanki, bo moja podświadomość najwyraźniej żywi do nich jakąś osobistą urazę. zdejmuję z kątów pajęczyny, które – niczym mrówki w Stu latach samotności – gotowe pożreć mnie żywcem, jeśli tylko im na to pozwolę.

działam, więc jestem. produkuję absurdalne ilości pierogów, które równie dobrze mogłyby być zwierzątkami z karmelu, by nakarmić nimi dwie setki ludzi, których nawet nie znam. nie muszę; ważne jest to, że sprawiam im przyjemność, podczas gdy sama opieram się dławiącej ochocie, by jeść ziemię i zatrzasnąć się w domu, aby tam spróchnieć i rozsypać się na popiół.

to, co robię, nie ma prawdopodobnie żadnego sensu, ale chyba nie chcę jeszcze przyjąć tego do wiadomości. tak jak nie chcę wiedzieć, w jaki sposób skończy się to stulecie – stulecie samotności okraszonej krzątactwem. mam jeszcze trochę czasu. i przy okazji niewiarygodnie czystą chałupę.