poniedziałek, 29 lutego 2016

[115].

w gruncie rzeczy nie cierpię zmian. z pozoru, na ilustracji przeznaczonej dla szerszej publiczności, radzę sobie z nimi wyśmienicie, bo przecież taka jestem dziarska, rzutka i elastyczna, a w dodatku na końcu świata, hohoho. niewygodna prawda jest jednak taka, że co większa rewolucja – ba, sama myśl o niej – w swojskiej, oswojonej i obsikanej przez powtarzalność rutynie powoduje u mnie kompletne wewnętrzne rozpirzenie.

nie jestem typem silnej babki ani poszukiwaczki przygód – takiej, która dzielnie radzi sobie z wszelkimi życiowymi zawirowaniami, ochoczo skacze na główkę w nowe i nieznane i regularnie funduje sobie mniejsze lub większe życiowe rewolucje, bo, cholera, nudno jakoś. znam takie dziewczyny i nieustannie im zazdroszczę, bo też chciałabym taka być. niestety, w głębi swojego przegniłego serduszka jestem beznadziejnym mięczakiem, który patologiczną trudność w podejmowaniu poważnych decyzji nadrabia zuchwałą miną i podlewa obficie czerwonym wytrawnym przy akompaniamencie użalania się nad sobą. słowo daję, naprawdę nie mam nic przeciwko temu, gdy moje życie jest ekscytujące mniej więcej w tym samym stopniu co „Taniec z Gwiazdami” w wykonaniu Komisji Kontroli Gier i Zakładów. w przeciwnym wypadku truchleję.

nie mam w sobie nic z nieustraszonej podróżniczki – takiej, która nigdy nie może usiedzieć długo w jednym miejscu, bo wiecznie coś ją gna, ciągle ma coś do zrobienia, potrzebuje nowych bodźców, nowych wyzwań, nowych zadań. która nie przywiązuje się do przedmiotów ani miejsc, a jej dobytek, zawierający tylko najpotrzebniejsze akcesoria umożliwiające przetrwanie, mieści się w jednej skromnej torebusi.

nawet jeśli od ponad dwóch lat większość moich rzeczy faktycznie mieści się w kilku pudełkach i nie mam problemu ze spakowaniem się na czas i upchnięciem ich wszystkich w trzydziestokilowej walizce, lubię gromadzić. muszę mieć swój kubek, swoją ulubioną miseczkę, z której rano jem owsiankę, swoją przestrzeń i swój twórczy chaos. lubię przesypywać przyprawy do starannie opisanych słoiczków i muszę mieć ich dużo, bo dopiero wtedy jestem w stanie gotować. potrzebuję swojego kąta do pracy, urządzonego po mojemu, z kontrolowanym bajzlem i mnóstwem przydasi pod ręką. mam swoje małe rytuały, ugruntowane nawyki, wariackie zwyczaje i strasznie mnie wkurza, kiedy mój starannie wypracowany rytm dnia chwieje się w posadach i kompletnie nie mam nań wpływu. jestem control freakiem, uwielbiam robić listy i muszę, po prostu muszę panować nad sytuacją. i koniecznie potrzebuję na coś czekać, czegoś wypatrywać, mieć jasno wytyczony punkt na horyzoncie, a za nim następny i następny. bez tego się rozpadam.

tymczasem od dawna tkwię zawieszona w wiecznej tymczasówce. nauczyłam się nie czekać i nie planować niczego poza posiłkami, chociaż zdarza się, że i nad tym zupełnie nie panuję. przestałam się szarpać, przestałam się miotać, zamiast tego zwyczajnie płynę z prądem. takie dryfowanie w wiecznym teraz bywa nieznośne w swojej nieprzewidywalności i słabo robi na poczucie sprawstwa, ale ma tę zasadniczą zaletę, że człowiek nie rozbija się o rozczarowania. po prostu spokojnie je opływa i daje się nieść dalej.

ostatnio sporo się w moim życiu dzieje. funkcjonuję na zwiększonych obrotach, dzieląc czas między nową pracę, pokątne korekty i pisanie, bieganie, standardowe rozrywki rozkosznej domowej kurki ogarniającej dom i zagrodę oraz szczątkowe życie towarzyskie, bo podobno wypada je mieć, więc się staram, chociaż prawdziwe przyjaźnie stale i niezmiennie podtrzymuję głównie przez internet.

i tylko coraz bardziej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to wszystko jest jakieś takie nie-moje, jakby skrojone na zupełnie inną osobę. którą, nad czym bardzo ubolewam, niestety nie jestem.

sobota, 27 lutego 2016

[114].

uzależnienia lutego:
poszukiwanie dziwactw i osobliwości na dzielni, jabłka (nie mam pojęcia, co mi się porobiło, ale aktualnie mogłabym je żreć na kilogramy), wieczorne nasiadówki na przydomowym patio, wegańskie lody cookies & cream z Loving Hut, liquid do e-papierocha o smaku kokosa, ciastka i wanilii, proza Wisi Szymborskiej, nurzanie się w kawie (za pieniądze!), bieganie z Metallicą i Iron Maiden w słuchawkach, bieganie w ogóle.

piątek, 19 lutego 2016

[113].

bo to było tak: szef kawiarnianego kołchozu, w którym przyszło mi jakiś czas temu pracować (chociaż „pracować” nie jest może najodpowiedniejszym określeniem – gdybym była wulgarna, użyłabym słowa „zapierdalać”, ale przecież nie jestem, uznajmy więc, że faktycznie pracowałam), zażyczył sobie, aby wizyta w naszej knajpie stała się dla klientów niezapomnianym doświadczeniem. nawiasem mówiąc, gość w ogóle był uroczy; wrzucając grafik na stronę internetową, za każdym razem okraszał go jakąś głęboką myślą, niemal żywcem zerżniętą od Coelho – że untidy uniform (tak, mieliśmy uniformy! czarny nindża-ałtfit przy czterdziestu dwóch stopniach, człowiek-sauna w natarciu) jest oznaką untidy mind albo że w pojedynkę człowiek niewiele znaczy, natomiast dopiero jako część teamu jest w stanie zmieniać świat, budować powszechny dobrobyt, szczęśliwość i takie tam. smutni trenerzy rozwoju osobistego, widząc to, zakwiczeliby z uciechy.

w każdym razie życzeniem szefa było, aby odpicie kawy i zeżarcie buły z frytami w naszej sieciówkowej kawiarni było dla gości fantastyczną przygodą, przeżyciem, którego długo nie zapomną. nie wiem, zapewnienia jakich atrakcji oczekiwał od personelu, który nawet przy powitaniu musi stosować utarte formułki, niczym – nie przymierzając – sprzedawcy w H&M-ie, ma dokładnie wyliczony czas na obsługę, wiecznie drży w oczekiwaniu na tajemniczego klienta i generalnie zajmuje się wszystkim, tylko nie tym, czym pracownicy szanującej się kawiarni zajmować się powinni – czyli na przykład serwowaniem dobrej kawy – ale polecenie było wyraźne. ma być super, z przytupem, hołubcem i konfetti.

wymyśliłam zatem, że mogłabym roznosić żarcie, jeżdżąc po knajpie na jednorożcu. prawda, że pomysłowe? w ramach intensyfikowania doznań klientów od czasu do czasu mogłabym też sięgać do przytroczonych do grzbietu jednorożca juków i wyciągać stamtąd shurikeny, którymi ciskałabym gracko na prawo i lewo, tak aby wbijały się w ściany tuż nad głowami losowo wybranych gości. niezapomniane przeżycia gwarantowane. a potem jednorożec stanąłby na środku kawiarni i radośnie zrobił kupę. tadam!

i tak narodził się Sparki. Sparki jest wyimaginowanym jednorożcem, któremu w dzieciństwie ewidentnie zabrakło wczesnego wspomagania, chodzi z piankami nabitymi na róg, bo uwielbia przypiekać je nad ogniskiem, pasie się w naszym ogródku i włazi sąsiadom w szkodę. i straszy papugi, kiedy biegamy razem po promenadzie nad rzeką. dodatkową zaletą Sparkiego jest fakt, że dzięki niemu zyskałam doskonałą wymówkę i idealne usprawiedliwienie na wszystko. to nie ja, to mój wyimaginowany jednorożec.

że też ja wcześniej na to nie wpadłam.

wtorek, 9 lutego 2016

[112].

ostatnio wznoszę się na wyżyny nieznanych mi dotąd pokładów motywacji i determinacji. ponieważ od tygodnia termometr w ciągu dnia nieustająco wskazuje temperatury powyżej czterdziestu stopni (i nie zanosi się na to, by w najbliższym czasie miał się opamiętać), nastawiam budzik na piątą rano. i rzeczywiście wstaję. ja – uhonorowana wieloma odznaczeniami weteranka wojny naszej, którą wiedziemy z budzikiem, światem i ciałem, znana z tego, że żadna siła w przyrodzie nie jest w stanie zwlec jej z łóżka, a zaspanie na zajęcia o czternastej nie stanowi dla niej większego wyzwania. pojęcia nie mam, skąd we mnie tyle samozaparcia.

albo nie, trochę wiem. głównym powodem tych kompletnie obłąkanych pobudek w środku nocy jest nieodparta chęć wychynięcia na przebieżkę, zanim na zewnątrz rozpęta się prawdziwe piekło i jedyne, co mi pozostanie, to halucynacje z przegrzania i śmierć. regularnie zbliżam się zresztą do tego stanu – około szóstej trzydzieści słońce napieprza już jak dzikie, asfalt skwierczy, powietrze się roluje, a po mojej nadrzecznej promenadzie przemykają tylko prawdziwi twardziele. też skwiercząc. to nie trening maratoński, to zaprawa pod ultra w Dolinie Śmierci, przysięgam.

przy okazji dokonałam interesującego odkrycia. otóż skutkiem ubocznym biegania w środku australijskiego lata jest wyjątkowo idiotyczna opalenizna. to znaczy owszem, moje pęciny mają odcień przepięknego, słonecznego brązu – do tego stopnia, że moja włoska współlokatorka, która sama do bladziochów nie należy, mi zazdrości – szkoda tylko, że gdy zzuję obuw, prezentuję światu komicznie blade stopy i kostki, odznaczające się od reszty wyraźną krechą. wyglądam jak bałwan w skarpetkach. classy.