niedziela, 31 stycznia 2016

[111].

styczniowe uzależnienia:
Breaking Bad (tak, wiem, jestem prawdopodobnie jedyną osobą we wszechświecie, która ekscytuje się tym serialem dopiero teraz), filtr pięćdziesiątka, owsiana z borówkami, poranne bieganie (jeśli weteranka wojny naszej, którą wiedziemy z budzikiem, światem i ciałem, zrywa się w niedzielę o 6:30, żeby iść pobiegać, to znaczy, że Jeźdźcy Apokalipsy są już w blokach startowych), waniliowe białeczko, żłopanie czterech litrów wody dziennie (aż dziw, że nie chlupoczę przy każdym ruchu), mąka z ciecierzycy, kuchenne nasiadówki nad espresso we włoskim towarzystwie, Red Hot Chili Peppers na biegowej plejliście (chyba nigdy mi się nie znudzi), brokułowe pesto, zabawa kolorowanką.

sobota, 30 stycznia 2016

[110].

sobotni poranek postanowiłam rozpocząć idealnym długim wybieganiem – tak pięknym, że swobodnie mogłabym zatrudnić Morgana Freemana w charakterze narratora. wstałam bladym świ(a)tem (i to nie jest metafora – koło szóstej świat naprawdę był blady, szary i pochmurny), wlałam w siebie kawę, zagryzłam bananem i kilkoma suszonymi daktylami, wskoczyłam w buty i hejże na trasę.

i rzeczywiście byłoby idealnie, gdyby na czternastym kilometrze nie złapało mnie znienacka istne oberwanie chmury. przytomnie przeczekałam je skulona gdzieś w krzaczorach, po czym wylazłam z kryjówki, otrzepałam się, przebiegłam jeszcze kilka kilometrów, ale cały czar nieodwołalnie prysł. wybiłam się z rytmu, nogi odmówiły posłuszeństwa i tyle z mojej zaplanowanej dwudziestki. trochę pomaszerowałam – bo skoro tak beztrosko wypuściłam się w dzicz, teraz wypadałoby jakoś wrócić do domu, nie? – ale znowu zaczęło lać. uznałam więc, że czas najwyższy zorganizować sobie jakiś wygodny transport. zadzwoniłam do Współtwórcy.

– eee, cześć, jesteś bardzo zajęty?
– nie, a czemu?
– a nie chciałbyś po mnie przyjechać?
– a co zrobiłaś? – pff, cóż za paskudna implikacja, że skoro dzwonię, prosząc o podwózkę, to koniecznie musiałam wpaść na jakiś piramidalnie głupi pomysł i niechybnie wcielić go w życie.
– nic nie zrobiłam, naprawdę! po prostu Lassie wypuściła się za daleko i nie może teraz znaleźć drogi do domu, była wściekła ulewa, jestem przemoczona, zmarznięta i mały Timmy wpadł do studni. przyjedziesz?

przyjechał. owinęłam się szczelnie ręcznikiem, który mi przywiózł, podziękowałam wylewnie, z tej radości zaczęłam nawet szczekać (na wesołe zamerdanie ogonem nie pozwoliły mi niedogodności w budowie anatomicznej, ale gdybym mogła, uczyniłabym to z ochotą).

– to, że robisz „wuf, wuf”, nie oznacza, że jesteś Lassie. Lassie wiedziałaby, jak trafić do domu – osadził mnie w miejscu Współtwórca. – i do tego jesteś cała mokra. myślę, że to ty jesteś Timmym, co wpadł do studni.

cóż. mówcie mi Timmy.


piątek, 29 stycznia 2016

[109].

drwiłam okrutnie z wyprawki szkolnej Współtwórcy i co? okazuje się, że miałam rację! ha!

przepieprzywszy więcej, niż wynosi nasz dwutygodniowy czynsz, co może oznaczać, że już wkrótce nie pozostanie nam nic innego jak tylko ponowne spakowanie dobytku w kartony, czułe pożegnanie się z naszymi miłymi włoskimi współlokatorkami i przeniesienie się pod jakiś przestronny most lub w inną malowniczą lokalizację, przytargał do domu siaty z fantami. ponoć absolutnie niezbędnymi w dalszej edukacji.

rzeczone siaty zawierały między innymi walizę pełną dóbr wszelakich, wśród których znalazł się zestaw ze snu obłąkanego nożownika, termometr, wielofunkcyjne narzędzie do patroszenia wroga, rękaw cukierniczy i packa do maziania tortów, oraz komplet przyodziewku na każdą okazję – łącznie z pończochą na łeb, prześcieradłem do odbierania porodów i gustowną muszką na gumce* (jak dla pierwszoklasisty, buehehe). i w ogóle całe mnóstwo osobliwego ekwipunku, który pojęcia nie mam, jak się nazywa, do czego służy ani czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógłby go kiedykolwiek do czegokolwiek potrzebować.

skrycie podejrzewam, że cały ten zakupowy amok był po prostu perfidnym sposobem na to, by za skarby świata nie przyznać mi racji. a mogło się skończyć, kurna, na tej śniadaniówce, piórniku i worku na kapciuszki.



* moja skoczna wyobraźnia natychmiast podpowiedziała mi, jak można wykorzystać ten element garderoby w sytuacjach mniej oficjalnych i w celach czysto rozrywkowych, ale wątpię, czy Współtwórca da mi ponosić. szkoooda.

czwartek, 28 stycznia 2016

[108].

nadejszła wiekopomna chwila. od poniedziałku Współtwórca powraca na edukacji łono i z tej okazji wybrał się dziś na dzień orientacyjny w swojej nowej szkole. szkoda tylko, że z jakiegoś powodu ja ekscytuję się tym faktem bardziej niż on.

udzieliłam mu już przestróg, że ma nie jarać szlugów za śmietnikiem, że nie wolno mu wdawać się w bójki i nie powinien dawać sobie odbierać drugiego śniadanka, a jeśli dzieci będą mu dokuczać, ma się z tym zwrócić do mnie, to zrobię z nimi porządek. zaproponowałam nawet, że pojadę razem z nim, odprowadzę go do klasy, otrę łezkę wzruszenia (swoją), poprawię kołnierzyk koszuli (jego), poczekam na korytarzu z innymi matkami, porozmawiam z wychowawczynią na temat wyprawki i opłat na komitet rodzicielski, ale w odpowiedzi otrzymałam tylko Wymowne Spojrzenie. phi, i weź tu się troszcz, człowieku. zero wdzięczności.

mimo to rozważę chyba opcję zaopatrzenia go po tajniacku w blok rysunkowy, kredunie, śniadaniówkę, worek na kapcie i strój na wuef. tak na wszelki wypadek.

środa, 27 stycznia 2016

[107].

niech żyje moda na man bun, bo dzięki niej przestałam być ofiarą najbardziej beznadziejnego etapu zapuszczania włosów – ani tych smętnych kłaków związać, ani zostawić luzem – i mogę udawać, że po prostu nonszalancko bawię się trendami i w ogóle taka ze mnie hipsterka. hohoho.

piątek, 22 stycznia 2016

[106].

znowu zniknęłam na dłuższą chwilę.
łamiący nius, mili państwo: żyję i miewam się wyśmienicie, fikam nawet nóżką. nie wykluczam też, że w ramach postanowień noworocznych będę zaglądać tu częściej, choć kolejnych nagłych zniknięć tak całkiem wykluczyć nie mogę, bo tak już mam, że kiedy rzeczywistość staje się nie do zniesienia, w pierwszej kolejności odejmuje mi zdolność składnego werbalizowania myśli. co stanowi raczej niewielką stratę, zważywszy na niepoważny charakter mojej pisaniny.

co się działo przez ostatnie pięć miesięcy?

moja zeszłoroczna, przydługa, acz szalenie pouczająca mentalna podróż do jakichś pieruńsko mrocznych wymiarów uogólnionego życiowego bezwładu najwyraźniej doczekała się sequelu. jeszcze bardziej obfitującego w doznania, które niechybnie zakończyłyby się niewesoło, gdyby z marazmu i stuporu nie wyrwała mnie podróż do Polski. głównym celem, jaki przyświecał całej wyprawie, było wzięcie udziału w zaślubinach mojego własnego, osobistego Brata, ale przy okazji udało mi się też wyświętować czydychy najlepszej Przyjaciółki, pokręcić się trochę po Warszawie i po moim ukochanym Poznaniu, spotkać z przyjaciółmi, nafutrować pysznościami, wyluzować się, odpocząć i po prostu pobyć z Rodzicielką. wróciłam z nowym tatuażem i odrobinę spokojniejsza, choć nie jestem pewna, czy tak do końca poukładana.

skończyłam szkołę, do ostatniego dnia pozostając tą-której-imienia-nie-da-się-wymówić, a do tego wstrętną, zadowoloną z siebie prymuską, która czyta najlepiej ze wszystkich dzieci w klasie i pisze najładniejsze wypracowania. a potem opuściłam przyjazne mury tej miłej placówki i dostałam po pysku życiem, choć niby powinnam być na to przygotowana. cóż, skończył się dobrobyt i dyplomiki za szczególne osiągnięcia, znów jestem imigrantką z dziwnego kraju gdzieś na końcu świata, na głupiej wizie i z mglistymi perspektywami.

poza tym Virginia miała rację: kobieta musi mieć własny pokój. własny pokój, pracę, własne pieniądze i niezależność, gdyż w przeciwnym wypadku zaczyna sobą gardzić. ja nie bardzo mam i dlatego gardzę sobą nieustająco, choć – dla równowagi i na otarcie łez – na polskim zawodowym gruncie nigdy nie wiodło mi się lepiej. od miesięcy cierpię na niesłabnącą klęskę urodzaju, w związku z czym zmuszona jestem sobie ten dobrobyt dawkować, mimo że najchętniej zakopałabym się w robocie po uszy i była szczęśliwa jak norka.

odkryłam, że po skończeniu trzydziestki z człowiekiem dzieją się naprawdę zabawne rzeczy. ja na ten przykład polubiłam ciemne szminki, zaczęło mi smakować whisky, usłyszałam też nieśmiałe tykanie własnego zegara biologicznego (albo to po prostu ruchy robaczkowe jelit, ciężko orzec) i przestałam patrzeć w lustro z odrazą. a do tego (chyba) w końcu przestałam być taką żałośnie miękką bułą, co akurat doskonale się składa.

wróciłam do biegania, tym razem regularnie i na serio. nadal sprawia mi niewymowną uciechę, traktuję je też w dużym stopniu jako bezpłatną terapię i remedium na niekontrolowany rozrost dupska, bo zrobienie porządku w głowie, odzyskanie ludzkiej postaci i powrót do mojej normalnej wagi kosztowały mnie za dużo, by znów zamienić się w Jabbę Hutta. przede wszystkim jednak mam kilka jasno sprecyzowanych, dość ambitnych biegowych celów, które w tym roku zamierzam zrealizować. i ciężko pracuję, bo się zawzięłam. o.

zaliczyłam kilka świetnych koncertów: Pennywise i Anti-Flag, Florence and the Machine oraz Anathemy, z czego ten ostatni jako VIP, z możliwością spotkania się z zespołem przed. rewelacja!

dwa razy spakowałam swój skromny dobytek, przenosząc się z miejsca na miejsce. najpierw spędziłam dwa i pół miesiąca, doglądając tymczasowo opuszczonego domostwa Szwagierki i korzystając z uroków posiadania basenu w ogródku, by następnie, niecałe dwa tygodnie temu, po niemal stu latach życia na wynajmowanym-swoim, powrócić do stadnego pomieszkiwania w stylu mocno studenckim. trochę się już odzwyczaiłam, ale narzekać nie mogę – za towarzystwo (poza Współtwórcą, rzecz jasna) mam dwie przesympatyczne Włoszki, więc jest głośno (dramatyczne rozstania we włoskim stylu doprawdy robią wrażenie, a jeśli w dodatku rozstają się dwie laski, współczynnik ekspresji rozpieprza skalę), wesoło i zawsze znajdzie się dużo dobrej kawy. a do tego mieszkam teraz w fajnej dzielnicy, rzut beretem od centrum i od Swan River, w pobliżu najpiękniejszych tras biegowych, jakie można sobie wymarzyć.

czytałam zachłannie i kompulsywnie. zupełnie nieświadomie zrealizowałam nawet wyzwanie przeczytania pięćdziesięciu dwóch książek w ciągu roku, wyrabiając w ten sposób średnią za kilkudziesięciu Polaków, którzy dzięki mnie nie musieli brać do rąk niczego, co zadrukowane. to nie eskapizm, to dobroczynność.

sporo pisałam. od czasu do czasu w celach zarobkowych, ale głównie do szuflady, bo chyba skończyłam się w lekkich narracjach – właściwie to skończyłam się w jakichkolwiek narracjach – a literacki posępny ekshibicjonizm nigdy mi nie leżał.

a dziś mijają dokładnie dwa lata, od kiedy jestem w Australii. siedemset trzydzieści dni.

wciąż robię nieudolne, głupawe zdjęcia, zamykając w kadrach wrażenia, miejsca i chwile, skrzynki na listy, wegańskie paśniki, streetarty, własne pęciny i wszelkie możliwe dziwactwa. nadal tęsknię, chyba jeszcze bardziej niż wcześniej, choć nie sądziłam, że tęsknotę da się w ogóle stopniować. nadal miewam ochotę głośno łkać i ciskać w pasji talerzami, aby jakoś zagłuszyć przeszywającą mózg myśl, że oni wszyscy są tam, dzieli nas siedem godzin i pół świata. powietrze wieczorami nadal pachnie latem i lodami śmietankowymi o smaku orzechów włoskich, ale przestałam się łudzić, że to właśnie jest zapach miejsca, które mogłabym kiedyś nazwać domem. w ogóle mam chyba mniej złudzeń. i zdecydowanie mniej marzeń.

ale nadal potrafię dostrzec tu i ówdzie rzeczy, które sprawiają mi drobną uciechę, więc chyba nie jest ze mną jeszcze tak najgorzej.

a co u Was, mili czytacze?



Czy dostałaś kiedyś wszystko, czego pragnęłaś? I wtedy zrozumiałaś, że nie o to ci chodziło?
[Neil Gaiman, Nigdziebądź]