wtorek, 27 grudnia 2016

[159].


grudniowe uzależnienia:

piernikowy peeling do ciała, piernikowa herbata, piernikowe świeczki i w ogóle piernikowe wszystko (poza faktycznymi piernikami, bo… nie przepadam), budyń czekoladowy, spinning, wegańskie martensy (nareszcie wróciły z reklamacyjnego niebytu!), kawowy stoucik i karcianki w NaPiwku, w doborowym towarzystwie.

środa, 21 grudnia 2016

[158].

karma bywa podła. wiem coś o tym i dlatego uroczyście ślubuję już nigdy, przenigdy nie nabijać się z bliźnich. słowo.

po raz pierwszy od siedmiu dekad trafił mi się ostatnio wolny łikend. całkowicie, totalnie i bezwstydnie wolny – żadnego tekstu do przemielenia, ani kawalątka składu do sczytania, ni ćwierci wzoru do sformatowania, żadnego artykułu do napisania. nic, absolutnie NIC. nie dziwota, że w piątek po południu byłam już bliska euforii, a na wieczorny spinning leciałam jak na skrzydłach, przekonana, że tak wspaniale rozpoczęty łikend musi być dobry. tak dobry, że Morgan Freeman mógłby swobodnie zostać jego narratorem.

w sobotni poranek obudziłam się pełna energii i z mocnym przekonaniem, że oto nadszedł czas, by przedsięwziąć jakieś aktywności wokół domu i zagrody. wyprałam ręczniki, zmieniłam pościel, odgruzowałam pokój, pojeździłam na szmacie i przystroiłam całość świątecznymi ozdóbkami, po czym usiadłam, żeby z zachwytem napawać się własnym dziełem. już wtedy czułam wprawdzie, że zaczyna się ze mną dziać coś niepokojącego, ale zrzuciłam to na karb lekkiej dezorientacji – kiedy tak nagle dopada człowieka wolne, nie bardzo wiadomo, co z sobą począć. urządziłam więc dłuższą chwilę dla urody, wskoczyłam w spódniczkę (dokonawszy uprzednio małych poprawek krawieckich – ja!), zrobiłam oko, chwyciłam w garść czerwone wytrawne i wyruszyłam do O. i B. w pierwotnym założeniu miał wpaść również R. – nasz dobry kumpel i mój osobisty duch minionych świąt Bożego Narodzenia – niestety pech chciał, że jego nowa dziewczyna akurat się rozchorowała. rycerski R. zrezygnował więc z planszówek w naszym towarzystwie i pobieżał nieść wparcie niebodze. czego – jak na złych ludzi przystało – nie omieszkaliśmy oczywiście z lekka wydrwić, imaginując sobie zakochanego chłopinę, jak spieszy z rosołkiem ku zdrowotności. hłe hłe.

i co? złośliwostki prawili wszyscy, a ostatecznie to mnie pokarało!

w niedzielę obudziłam się chora. nieznośnie i na amen – do tego stopnia, że wszystkie moje ambitne plany diabli wzięli, a ja spędziłam cały dzień, zalegając ozdobnie w pościeli, co samo w sobie brzmiałoby całkiem interesująco i dość frywolnie, gdyby nie fakt, że okoliczności przetransformowały mnie w zasmarkanego naleśnika zanoszącego się suchotniczym kaszlem. głupiego naleśnika, dodajmy, bo jedyną intelektualną rozrywką, jaką byłam w stanie unieść, okazało się obejrzenie trzech części Zmierzchu. powiedziałabym, że bardzo się tego wstydzę, ale skrycie podejrzewam, że powodowały mną przerzuty z zatok do mózgu, więc chyba mogę czuć się usprawiedliwiona.

tak czy owak nauka z tej paskudnej przygody i fatalnie zmarnowanej niedzieli płynie jedna: nie śmiej się z kolegów spieszących z rosołkiem, zołzo jedna, bo kiedy sama zapadniesz na galopujące suchoty, tobie nikt rosołku nie przyniesie. i umrzesz w samotności, plując krwią, za towarzystwo mając jedynie Edzia wampira. co samo w sobie jest wystarczająco smutne, nawet bez tych suchot. khe khe.

czwartek, 15 grudnia 2016

[157].

po czym poznać, że korektorka weszła w fazę hurtowego sprawdzania składów do trzech miesięczników jednocześnie*?
to łatwe: mordę ma poszarzałą, ślepię kaprawe, jedną nóżkę bardziej, ma za to idealnie pomalowane paznokcie. mówię to i powiadam, żadna inna czynność tak doskonale nie sprzyja malowaniu paznokci. a im większy prawniczy beton, tym lepiej schną. o.

w tym tygodniu był już grany przepiękny głęboki fiolet, cudny kolor krwotoku z tętnicy udowej i ciemny grafit, tylko odrobinę jaśniejszy niż moje czarne serduszko. a dziś dopiero czwartek, huhu!


* no dobra, od tego miesiąca trzech i dwumiesięcznika, bom chciwa**.
** a właściwie nie tyle chciwa, ile w potrzebie i z nie do końca prawidłowo ustawionymi priorytetami. toteż w tym miesiącu, poza rzeczonymi czasopismami i standardowymi czterema publikacjami na płytach, machnęłam też dla Ulubionego Wydawnictwa trzy kolekcje, czterdzieści pięć pytań do prawnika, napisałam pięć przemówień, trzy zestawy uroczych życzeń świątecznych i całkiem błyskotliwy artykuł, który poszedł jako temat miesiąca. a dla Innego dłubię książkę na boku. nowy komputer, nowe dziary i karnet na siłkę same się nie opłacą, nie?

wtorek, 6 grudnia 2016

[156].

kochany Święty Mikołaju! wiem, że do Bożego Narodzenia zostało jeszcze trochę czasu, ale w razie, gdybyś nie zauważył, że byłam supergrzeczna w tym roku (jak zawsze zresztą), usłużnie podpowiadam: byłam. okaż więc, proszę, swój podziw i uznanie, ofiarowując mi nowy komputer. najlepiej zaraz.

prośbę swą motywuję faktem, że moja sterana życiem Tosia już dawno temu osiągnęła komputerzy wiek matuzalemowy, co rano dostarcza mi więc dreszczyku emocji: wstanie czy nie wstanie? uda się tym razem czy się nie uda? damy radę przedłubać kolejny miesięcznik czy raczej nie? obawiam się, że mimo moich najszczerszych chęci niewiele mogę już dla niej zrobić, a każda próba przedłużania jej życia kwalifikuje się jako uporczywa terapia. której rada byłabym zaniechać, bo jeszcze chwila i mogę zostać oskarżona o komputerową nekrofilię.

zważ również, że laptop stanowi moje podstawowe narzędzie pracy i jeśli któregoś upiornego dnia Tosia postanowi się jednak nie podnieść, wyruszy w stronę światła i przeniesie się na łono tego, kto opiekuje się martwym sprzętem elektronicznym, pozostanę bez możliwości zarobkowania. a to oznacza, że nie będę mieć na czynsz, opłaty i jedzenie, szybko stanę się bezdomna, będę musiała sprzedać włosy i zęby, trochę pośpiewam, a potem i tak umrę z chłodu, głodu, wycieńczenia i uogólnionego ubóstwa. a tego byśmy nie chcieli. znaczy, ja bym nie chciała, tuszę jednak, że i tobie mój nędzny los nie jest taki całkiem obojętny.

dlatego spełnij, proszę, moje życzenie, dobrze? bo naprawdę byłam supergrzeczna i zasłużyłam. słowo.

wtorek, 29 listopada 2016

[155].


listopadowe uzależnienia:

jesienna melancholia tłumiona fluoksetynką (moje nowe ulubione cukierki!), pankejki z domową czekojagodą, farbowanie włosów i podcinanie grzywki (w tej sztuce osiągnęłam już mistrzostwo), Fisz Emade Tworzywo i Drony, ciemnofioletowe paznokcie, surowa marchewka, rajstopki i gacie z Batmanem (this town needs a hero!), gruszkowa herbata, Głupiec na Wzgórzu.

środa, 16 listopada 2016

[154].

co zasady savoir-vivre'u mówią na temat ustawienia sobie w pracowym mejlu autorespondera o treści fuck off? bardzo to niekulturalne czy przejdzie?

aktualnie mieszkam w piżamie, żywię się kawą, wyglądam jak natłuczone szpadlem zombie, jestem na skraju ludobójstwa, a ten tydzień trwa już chyba ze trzy miesiące. a dziś dopiero środa.

poniedziałek, 7 listopada 2016

[153].

dziwna ta jesień.

miała być pełna nowego; i właściwie chyba w pewnym sensie jest. mimo to od czasu do czasu powietrze wypełnia zapach starych palonych liści, a z kątów przedwczesnych wieczorów wyłażą zimne dziady listopady i znajome straszydła.

pogodziwszy się z faktem, że zaliczyłam niewątpliwy i pełnowymiarowy życiowy regres gdzieś do czasów liceum, ewentualnie wczesnych studiów – aczkolwiek obawiam się, że to datowanie może być nadto optymistyczne – ze spokojną rezygnacją przyjęłam ten stan rzeczy. co nie znaczy, że ta postapokaliptyczna rzeczywistość nigdy nie odzywa się we mnie tłumionym szlochem.

znowu mieszkam z innymi ludźmi. po lipcowym falstarcie tym razem poszczęściło mi się na tyle, że w najbliższym czasie nie przewiduję żadnych przeprowadzek, chociaż to nadal mój ulubiony sport (ostatnio ex aequo z ucieczkami). lokum, do którego trafiłam z pięciorgiem innych, zupełnie obcych Simsów, przerodziło się jednak w całkiem sprawnie funkcjonujący kolektyw i mimo początkowych obaw (także o to, czy nikt nie będzie nam zabierał drabinek do basenu), naprawdę dobrze nam się razem mieszka. zgodnie rujnujemy się na papier toaletowy, którego wiecznie nam brakuje, po odwiedzinach babci O. wszyscy chętnie dalibyśmy się jej uwnuczyć, jemy ziemniaki, w które zaopatrzył nas D., dzięki czemu nie umrzemy z głodu mniej więcej do marca, organizujemy Ogólnopolskie Dni Prania i regularnie wpadamy na siebie w naszej dizajnerskiej kuchni zaprojektowanej jako grab & go, w której urządzamy sobie nasiadówki na stojąco.

mam własny pokój. ładny, biało-fioletowy, pachnący cynamonem; z workiem sako, w który zapadam się w piątkowe wieczory, piję wino, zapełniam luki w wykształceniu filmowym i meandruję muzycznie, z czarną tablicą, po której bazgrzę w zawodowym amoku niczym John Nash branży wydawniczej, i z głupią roślinką o imieniu Palemkje na parapecie. i z zasady nie zapraszam do niego żadnych gości.

bywam w miejscach, których nie odwiedzałam od wieków, by z pewnym zdumieniem, podszytym nutką leciuchnej nostalgii, zauważyć, że właściwie nic się w nich nie zmieniło. lub przeciwnie: że panta rhei. znowu przyjaźnię się z ludźmi, którzy lata temu przepadli gdzieś w mrokach niepamięci. jak się okazało, przez ten czas dorośliśmy na tyle i zmieniliśmy się do tego stopnia, że zwyczajnie lubimy się jako my teraźniejsi, bez zapuszczania się w gąszcz jakichś mętnych wspomnień. możliwe też, że po prostu nadżarła nas już skleroza i dlatego nie pamiętamy, dlaczego przez ostatnie tysiąclecia w ogóle nie mieliśmy z sobą kontaktu.

historia zatoczyła koło – znowu chodzę w wielkim swetrze, który wygląda jak owoc wyprawy łupieżczej do katakumb Kurta Cobaina, ale chyba prezentuję się ciut lepiej niż piętnaście lat temu. noszę zawadiacki kapelusz i motocyklówki, maluję paznokcie na fioletowo i potrząsam buńczucznie rudymi włosami, a im bardziej mi szaro, miałko i markotnie, tym mocniej zbroję się w wyrazistość i konkret. konkret, chłopaku, konkret, albo wszyscy zginiemy.

popsuło mi się bieganie. w ogóle dużo rzeczy się we mnie popsuło. na zabój zakochałam się za to w spinningu, w związku z czym minimum dwa razy w tygodniu radośnie wskakuję na podeścik zalany wściekle dyskotekowym światłem i zaliczam premie górskie w takt skocznych kawałków, których normalnie nigdy w życiu nie zapuściłabym sobie z własnej woli. pot zalewa mi oczy, endorfiny zalewają mózg, w nogach czuję ogień i po pięćdziesięciu minutach schodzę z roweru mokra jak szczur i szczęśliwa.

być może właśnie na tym to wszystko polega. the trick is to keep breathing.

piątek, 4 listopada 2016

[152].

tłukąc się rano po kuchni, potłukłam pieprzniczkę. i zrobiło mi się strasznie smutno, ponieważ:

  1. była to najbardziej odrażająca pieprzniczka, jaką widział świat, i w duecie z równie szpetną solniczką stanowiły absolutny szczyt estetycznego zwyrodnienia.
  2. miała dla mnie wartość sentymentalną i była ze mną od wieków. moja obłąkana Rodzicielka sprezentowała mi ją, kiedy zaczynałam pierwszy rok studiów i kompletowałam podstawowy ekwipunek; drugiej takiej ze świecą szukać (pieprzniczki w sensie, choć Rodzicielki w zasadzie też).

postanowiłam zatem, że mimo wszelkich przeciwności losu oraz niewątpliwej beznadziei sytuacji ocalę szkaradę. bo tak.

ogarnęłam pobojowisko, zebrałam szczątki, pieczołowicie je obmyłam i ułożyłam ostrożnie na ściereczce do wyschnięcia, aby później je posklejać. moim poczynaniom z życzliwą ciekawością przyglądał się D. – mój współlokator i prawdopodobnie jeden z najsympatyczniejszych chłopców na ziemi. gdybym miała córkę w wieku licealnym, byłabym przeszczęśliwa, dowiedziawszy się, że postanowiła zaprosić go na studniówkę. nawet sama bym ich na tę studniówkę zawiozła.

– ten pacjent będzie żył! – zapowiedziałam z mocą, kiedy już uporałam się ze sprzątaniem i czynnościami przygotowawczymi do aktu wskrzeszenia.
D. pokiwał głową ze zrozumieniem. mieszkamy razem już wystarczająco długo, by zdążył przyzwyczaić się do moich dziwactw.
– jesteś takim Zbigniewem Religą trochę – orzekł.

dokładnie tak. jestem Zbigniewem Religą pieprzniczek, ha!

niedziela, 30 października 2016

[151].

długo udawałam, że ten problem mnie nie dotyczy, że Ned Stark okropnie ściemniał i tak sobie tylko posępnie straszył, a zima w ogóle się nie wydarzy. ale już dłużej chyba się nie da.

po raz pierwszy od prawie trzech lat (!) założyłam dziś na grzbiet zimową kurtkę. i załkałam. oto ujrzałam bowiem sunącą górę drożdżowego ciasta, Jabbę Hutta przyobleczonego w obmierzłe barchany, beztaliowe i obłe ogacone… coś. nie wiem co, ale dość żałosne.

niech mi ktoś, kurna, przypomni, co mi się w tej emigracji do ciepłych krajów nie podobało? bo na pewno nie była to pogoda.

czwartek, 27 października 2016

[150].


październikowe uzależnienia:

spinning (nowa miłość!), orzechy włoskie, Remember Us to Life Reginy Spektor, piernikowe świeczki, protesty w słusznej sprawie, hummus, tofu i warzywa na patelnię z Lidla (moje kulinarne lenistwo zaczyna mnie przerażać), kapelusz (nareszcie znalazłam taki, w którym nie wyglądam jak Terry Pratchett sprzedający niebieską metę!), korzenne ciasteczka, wirtualne pogawędki nocną porą.

piątek, 21 października 2016

[149].

ostatnio nie mam życia, na osłodę usiłuję więc pokolekcjonować trochę obrazków z martwymi królami i książętami sygnowanych przez NBP. a przy okazji udowodnić sobie i światu, że moja kariera zawodowa nie jest zakamuflowaną działalnością w ramach trzeciego sektora – satysfakcjonującą, ale pieruńsko nieopłacalną. prawdę mówiąc, idzie mi tak se.

tak owak tkwię zakopana w tekstach. i regularnie wydaję z siebie kwiki radości, kiedy w szalenie poważnym artykule w poważnym czasopiśmie dla poważnego odbiorcy pani aŁtorka pisze takie rzeczy:

Nasi dziadkowie bywali często na wojnie w wieku kilkunastu lat.

no pewnie. tu Irak, tam Wietnam, trochę Afganistan, i tak się jakoś nazbierało. poza tym kiedyś to były wojny, trwały po dwadzieścia lat i więcej, więc pewnie wypadało bywać. wojning zamiast klubingu, co poradzić.

dużo uciechy sprawia mi również rozgryzanie prawideł rządzących alternatywną interpunkcją stosowaną przez niektórych aŁtorów. skrycie podejrzewam, że ich taktyka jest następująca:

pomyśl o najbardziej nieprawdopodobnym miejscu w zdaniu, w którym nikt przy zdrowych zmysłach nie postawiłby przecinka, i jebnij go właśnie tam. a potem randomowo dodaj jeszcze ze trzy. trolololo.

iiiik!

swoją drogą, zastanawia mnie jedno: im dłużej pracuję w swoim zawodzie, dłubię rozmaite teksty, udoskonalam swoje skille upierdliwej grammar nazi i coraz bardziej się wymądrzam (na ogół wiedząc, o czym mówię, i mając rację), tym częściej miewam wątpliwości, przekopuję mądre książki, sprawdzam zasady, zaglądam do słowników i podglądam trwożliwie, co mają na ten temat do powiedzenia mądrzy ludzie.

to przejaw jakiegoś ciągłego samorozwoju i niesłabnącego pędu do wiedzy czy smutny dowód na to, że robię się coraz głupsza?

piątek, 7 października 2016

[148].

mówię to i powiadam: gdyby powodzenie całego przedsięwzięcia zależało li tylko od misternie skonstruowanego planu, moje życie byłoby niekończącym się pasmem gwiezdnych sukcesów. przysięgam.

wspominałam już o tym sto razy, wspomnę sto pierwszy, bo nic się nie zmieniło: uwielbiam robić plany. kocham tworzyć listy, rozpisywać punkt po punkcie zadania do wykonania i czynię to przy każdej możliwej okazji. listy zakupów, jadłospisy, zawodowe rozkłady jazdy z tekstami do sprawdzenia, zestawienia ekstra zleceń, plany dnia, listy rzeczy, o których bezwzględnie powinnam pamiętać – jestem mistrzynią planowania, królową planowania, podniosłam planowanie do rangi sztuki.

nic więc dziwnego, że mam też plan na jesień. całkiem ambitny.

rzeczony plan narodził się jakiś czas temu, w pewien leniwy, warszawski wieczór, spędzony oczywiście wraz z N. właściwie zarówno plan, jak i sam wieczór w ogóle nie powinien się był zdarzyć, ponieważ wszystkie elementarne prawidła wszechświata nakazywałyby nam raczej umrzeć na kaca, zamiast cokolwiek planować i roztaczać przed sobą nawzajem jakieś dalekosiężne wizje przyszłości. byłoby to całkiem uzasadnione, zważywszy na fakt, że poprzednia noc upłynęła nam głównie pod znakiem aperolu i innych bachicznych uciech – ja na ten przykład o siódmej rano siedziałam jeszcze na balkonie w towarzystwie (a jakże!) branży gastro i w ciemnych okularach, przy dźwiękach Die Toten Hosen, witałam budzący się dzień. to nie miało prawa skończyć się dobrze.

tymczasem – niespodzianka! nie tylko nie umarłyśmy, ale i byłyśmy w stanie całkiem rozsądnie myśleć i wymieniać błyskotliwe uwagi. mało tego, znalazłyśmy w sobie nawet wystarczająco dużo energii, by zrobić oko, wyskoczyć na późny obiad, wybrać się do kina, a następnie spędzić resztę wieczoru, popijając herbatę i czytając książki. oraz planując. bo najwyższy czas zadbać o siebie oraz swój szeroko pojęty dobrostan – teraz, zaraz, natychmiast. właśnie tej jesieni.

zmieniłam fryzurę, zapisałam się na siłkę i kupiłam obłędną bieliznę.
uważam, że to całkiem niezły początek.

czwartek, 29 września 2016

[147].


wrześniowe uzależnienia:

Zantusie, Girls, sałatki (produkowane w poniedziałki i jedzone przez cały tydzień – dla jednej osoby nie opłaca się gotować), tempeszek, zielone Rataje (wybacz, Grunwaldzie!), płatki jaglane, Dirty Elegance (jesień idzie), mango lassi chai, upychanie kasztanów po kieszeniach, śliwki, gruszki.

sobota, 10 września 2016

[146].

scenka rodzajowa z zeszłej soboty:

Poznań, ulica Wrocławska, godzina 20:47. lecę na złamanie karku, bo pod Arsenałem czeka już na mnie D. a – jak powszechnie wiadomo – jeśli jesteś spóźniona bardziej niż D., to znaczy, że podniosłaś umiejętność spóźniania się do rangi sztuki, ustanowiłaś nowy rekord świata i osiągnęłaś nieznany dotąd ludzkości szczyt w tej konkurencji. toteż pędzę; z naprzeciwka idzie sobie grupka muzułmanek. żadne tam sunące widma okutane w burki czy nikaby – ot, cztery czy pięć babek w przedziale wiekowym dwadzieścia–czterdzieści, ubranych w spodnie, bluzki z długim rękawem i hidżaby. i kiedy się mijamy, wyprzedza mnie facet, który rzuca na tyle głośno, że doskonale go słyszę – one pewnie też: ale panie to tak ubrane nie powinny chodzić. na sekundę odbiera mi mowę. bo nie jest to młodzian z orłem na piersi, kolejny młodociany żołnierz wyklęty czy zagorzały fan dyscypliny, do uprawiania której niezbędny jest sprzęt sportowy z kolekcji „Mały Powstaniec”. gość wygląda jak ktoś, kto w poniedziałkowy poranek zaparzy sobie kawę, posadzi tyłek na krześle w urzędzie i wyda ci dowód rejestracyjny samochodu, urządzi twoim dzieciakom niezapowiedzianą kartkówkę z matmy albo sprzeda ci polisę ubezpieczeniową. zwyczajny facet w średnim wieku.

zanim odzyskuję zdolność artykulacji, słyszę, że ktoś ze spacerującego po ulicy tłumu go upomina, a mnie jest okropnie wstyd, że to nie byłam ja. ale już po ptokach – gość poszedł jak zmyty, muzułmanki idą dalej, ja spotykam się z D. pijemy, śmiejemy się, rozmawiamy, dopóki obsługa Meskaliny nie da nam dyskretnie do zrozumienia, że czas najwyższy się zbierać. ot, sobotnia noc, o której wszyscy niebawem zapomną. ale scenka rodzajowa pozostała.

i mówcie sobie, co chcecie, ale to już nie jest głupie, bezmyślne ani nieszkodliwe. to jest, kurwa, smutne i przerażające.

środa, 31 sierpnia 2016

[145].


sierpniowe uzależnienia:

chia pudding, zachwyty nad własnymi marchewkowymi włosami (♪ only a ginger can call another ginger ginger ♫ ♪, hłe hłe), Lenny Kravitz i I can't be without you, zapętlone i w kółko, czekolada z masłem orzechowym, piątki z Colinem Firthem, szwendactwo, hummus, towarzystwo fajnych dziewczyn, skręcanie mebli, Warszawka.

piątek, 26 sierpnia 2016

[144].

należę do pokolenia Ikea. tego, któremu wmówili, że ma się uczyć i iść na studia, a teraz spłaca te pieprzone kredyty studenckie, które wloką się za nim jak smród za pospolitym ruszeniem. tego, które miało mieć lepiej i miało mieć nieograniczone możliwości wyboru, bo nie bardzo pamięta już czasy, kiedy tego wyboru nie było w ogóle. które miało jeszcze czas. na wszystko: na poważne myślenie o przyszłości, na poważną pracę, poważne związki. na dom, na dzieci, na zobowiązania, decyzje, dorosłość i stabilizację. cholernie dużo czasu.

jestem przedstawicielką tego pokolenia, chociaż nie mieszkam w Warszawie i nie pracuję w korpo, co nie przeszkadza mi jednak regularnie zapieprzać po czternaście godzin na dobę. nie chodzę do modnych klubów, nie uprawiam dzikiego seksu od piątku do niedzieli, nie spłacam stuletniego kredytu na mieszkanie. nie mam mieszkania. skończyłam za to trzydziestkę, wylądowałam w głębokiej życiowej dupie, jestem wkurzona, jestem rozczarowana i mieszkam w pokoju z katalogu Ikei.

ustawiam książki w równym rządku na regale Billy (jeśli kiedykolwiek w przyszłości grupa naukowców weźmie udział w wykopaliskach w poszukiwaniu szczątków cywilizacji XXI wieku, oto, co odnajdzie i co po nas zostanie: regał Billy). sama nie wiem, czemu ciągle je za sobą wlokę i zmuszam do tego, by tułały się razem ze mną po wynajmowanych pokojach, skoro cała moja biblioteka od dawna mieści się na Kindlu. bo dzięki nim robi się przytulniej? bardziej domowo?

upycham spodnie w szafie Aneboda, bluzki w komodzie Vigrestad, a skarpetki i ciuchy biegowe w pudłach Tjena. nie mam zbyt wielu rzeczy, trzy szmaty na krzyż, więc to żadne wyzwanie. resztę szpargałów trzymam w pudełku Tittar. dobrze prezentuje się na regale.

pracuję przy biurku Linnmon, odgniatając tyłek na niewygodnym krzesełku Adde, i przyczepiam moje niekończące się listy do tablicy Luns, na której mogłabym rozwiązywać całki, gdybym miała o nich jakiekolwiek pojęcie. nie mam, więc tylko bazgrzę, odkreślając kolejne zlecenia, zadania i zobowiązania. na wczoraj, na przedwczoraj, na natychmiast, na resztę życia.

przed snem kładę telefon na stoliku Lack – niezbędnym elemencie wyposażenia każdego domu i zagrody; własnoręczne skręcenie go niemal uszczęśliwia. gaszę świeczkę w latarence Rotera. miły dekoracyjny akcencik, poza tym była w promocji. gaszę lampkę Kvarnå i zakopuję się w pościeli. ale nie śnią mi się skandynawskie sny. nie śni mi się też Australia, w ogóle.

śnię o pokracznym domku gdzieś na odludziu, obrośniętym dzikim winem, z wygrzewającym się na ganku wielkim, leniwym, rudym kocurem Tuńczykiem i jego kumplem, czarno-białym kotem Hegemonem w zawadiackim ska kapelusiku. nieopodal pasie się koza Gertruda, która wcale nie śmierdzi kozą. podskubuje kapustę, świeżo wyrosłą w ogródku warzywnym. dalej jest sad i zagajnik, po którym hasa wiewiórka Petronela i pracowicie tupta jeż Rymcimcim, niosąc na grzbiecie dorodne jabłuszko. dom podlega najprawdopodobniej tym samym nieklasycznym regułom architektoniczno-budowlanym co urocza chałupka Śmierci u Pratchetta, w związku z czym wewnątrz jest dużo większy niż na zewnątrz, ale nie szkodzi. ważne, że są w nim tajne przejścia, przepastna piwnica na wino i domowe przetwory, ogromna biblioteka, kominek, wykuszowe okna wyłożone poduchami, wielka kuchnia pełna aromatycznych ziół, obwieszona wiankami czosnku, oraz mnóstwo pokoi. i w żadnym, absolutnie żadnym nie ma ani jednego pieprzonego mebla z Ikei.

wtorek, 23 sierpnia 2016

[143].

ach, jakież one cudne! cóż począć, olaboga,
gdym tak je pokochała, chociaż żem uboga?
i kiedym je przywdziała, serduszko me zabiło,
a godne rymów piękno niemalże oślepiło.
lecz żadna to nowina i każdy ci to powie:
dopókiś jest nędzarką, amorów nie miej w głowie
i zamiast roić sobie miłostki i głupoty,
weź się, babo durna, do jakiej uczciwej roboty.



no przecież pracuję, pracuję jak wściekła! głównie dlatego, że – poza tym, iż martwi królowe i książęta z autografami NBP mają spore szanse uchronić mnie od śmierci głodowej i generalnie z lekka poprawić komfort mojego małego, nędznego żyćka – usiłuję załatać dziurę budżetową i ustrugać sobie z tej roboty równowartość nowych butów do biegania. bo te, w których dotąd hasałam – i które wciąż kocham gorącą, wiekuistą miłością, po wsze czasy, po grób i aż do zapadnięcia się wszechświata – niebawem rozlecą się ze starości i nadmiernej eksploatacji. a wtedy nie pozostanie mi nic innego, jak przerzucić się na bieganie naturalne.

niestety pech chciał, że z właściwym sobie brakiem rozsądku zapałałam dzikim afektem do obuwia, na które nawet spoglądać nie powinnam. raz, że to zupełnie nie moja klasa, ponieważ takie ślurpaczące się zawalidrogi ścieżek biegowych jak ja powinny mieć odgórny zakaz zaopatrywania się gdziekolwiek poza Decathlonem (który, swoją drogą, szanuję!), bo to okropne marnotrawstwo zasobów, a dwa – zupełnie nie ta półka cenowa. ponieważ jednak nie od dziś wiadomo, że jestem nieco niezrównoważona i albo bez końca międlę temat, patologicznie niezdolna do podjęcia jakiejkolwiek decyzji, albo działam impulsywnie, a potem mi przykro, uznałam, że w tej sytuacji druga opcja pociąga mnie zdecydowanie bardziej.

w związku z czym uczyniłam coś wyjątkowo durnego. sprawiłam sobie Najwspanialsze Buty Świata, dla przyjaciół: Zantusie. i teraz skazana jestem na jakieś dziesięć lat ciężkich robót, bez ustanku, bez wytchnienia, rano, wieczór, we dnie, w nocy.

ale w wolnej chwili chyba wyskoczę pobiegać.
Zantusie same się na spacer nie wyprowadzą, tak?

środa, 17 sierpnia 2016

[142].

uwaga, będzie poważnie. no dobra, może nie do końca, ale mniej głupawo niż zazwyczaj.

wraz ze znajomą – z którą, nawiasem mówiąc, kontakt mam od dawna, lecz li tylko wirtualny, ponieważ nigdy nie miałyśmy okazji spotkać się na żywo, a mimo to mam wrażenie, jakbyśmy znały się od wieków i regularnie popijały razem kawę, wino czy co tam akurat mamy ochotę popijać (ściski, Limes!) – ucięłyśmy sobie wczoraj radosną i bardzo ożywczą pogawędkę z cyklu „między nami chadowcami”. a zaczęło się od filmu Dotknięci ogniem, swoją drogą dość przyzwoitego, zwłaszcza z punktu widzenia kogoś, kto – tak jak ja – sam mógłby dopisać kilka niezłych punktów do listy a co ty idiotycznego zrobiłaś, kiedy ci odjebało?. i całkiem nieźle przedstawiającego temat wesoło rozhulanej manii. na pewno lepiej niż taki na przykład Poradnik pozytywnego myślenia, w którym nieociosany Bradley (przykro mi, ale w ogóle nie rozumiem zachwytów) miał z dwubiegunówką tyle wspólnego, ile ja z wypasem owiec na wschodnim stoku Gubałówki. już bardziej bipolarna była tam Jennifer, aczkolwiek nadal mam wątpliwości, czy była to rola zasługująca na Oscara.

w każdym razie Dotknięci ogniem okazał się przyjemnym filmem na wtorkowy wieczór, choć sprawił, że zrobiło mi się nieco przykro, że Holiłód tak okropnie kłamie i taka Katie Holmes, nie śpiąc po nocach, wygląda wyjątkowo świeżo i rześko, podczas gdy ja – mimo że jestem wówczas rącza jak młody kucyk, a umysł mam ostry jak brzytwa Sweeney Todda – prezentuję się jak Christian Bale w Mechaniku i morda mi się zapada.

i w trakcie tej całej pogawędki przyszła mi do głowy pewna myśl. czy to nie jest aby akt jakiegoś straszliwego ekshibicjonizmu, że tak swobodnie sobie o tym konwersujemy, w dodatku na publicznym kanale? psychiatryczny coming out: cześć, jestem pro, jestem niezrównoważona i mam to w kartotece. po dłuższym namyśle doszłam jednak do wniosku, że nie. wcale nie czuję, bym przy okazji takiego wyznania jakoś szczególnie się obnażała. mało tego, uważam, że powinno się o tym mówić, głośno i wyraźnie. tak jak o depresji, która stopniowo przestaje być tematem tabu. ludzie coraz częściej się do niej przyznają, wszechświat się nie zapada, wokół coraz więcej zrozumienia i coraz więcej akcji informacyjnych – wszak depresja jest już uznawana za jedną z najgroźniejszych chorób cywilizacyjnych XXI wieku i nie zanosi się na to, by miało być lepiej.

tymczasem choroba afektywna dwubiegunowa, mam wrażenie, nadal pozostaje jakąś mityczną przypadłością wielkich pisarzy i artystów, ewentualnie fantastycznym łikendem w Vegas (słowa Carrie Fisher, którą, swoją drogą, uwielbiam) – nie śpisz, bo sen jest dla mięczaków, masz mnóstwo energii, bujne życie towarzyskie i jest ci super – więc w czym problem? no właśnie problem jest. nie śpisz, zamieniasz się w zombie i wcale nie czujesz się szaleńczo kreatywny. w ogóle się nie czujesz, bo jedyne, o czym marzysz, to żeby ten galopek myśli w twojej głowie wreszcie poszedł spać, a ty razem z nim. okej, przez tydzień czy dwa faktycznie jesteś geniuszem, pracujesz jak demon, piszesz jak natchniony, sprzątasz, malujesz, pleciesz koszyki, lepisz zwierzątka z plasteliny czy czym tam się zajmujesz, doba cudownie ci się rozszerza, a ty jesteś panem świata, ale potem włącza ci się wewnętrzny rozdygotany ratlerek (w najlepszym przypadku – co jest dalej, nie sprawdzałam i jakoś niespecjalnie mam ochotę, bo wyznania tych, którzy doświadczyli jebitnych manii, jakoś nie zachęcają) i po zawodach. och, zapomniałabym: w tak zwanym międzyczasie rzucasz pracę i robisz całe mnóstwo innych głupich rzeczy, po których później trzeba będzie posprzątać. a potem zjeżdżasz w dół i robi ci się, kurwa, pusto i smutno, tarzasz się w totalnym rozpieprzeniu (w najlepszym przypadku) i pieruńsko tęsknisz za swoimi supermocami, bo zebranie się do kupy jest ponad twoje siły. a potem – prędzej czy później – cykl się powtarza, dopóki odpowiednia dawka normotymików nie zrobi ci zen, które cholera wie, ile potrwa.

więc tak, uważam, że jak najbardziej powinno się o tym mówić. toteż mówię:
cześć, jestem pro i mam ChAD. odbywam miłe rendez-vous ze swoją panią doktor od psychicznego dobrostanu i dwa razy dziennie biorę leki, które najprawdopodobniej będę żreć do końca życia. co się fatalnie składa, bo kiedy piję wino, następnego dnia jest mi okropnie smutno, niezależnie od ilości, jakie przyjęłam. w wyniku działań, które podjęłam na etapie przyjemnie rozhulanej (hipo)manii (acz nie tylko, ale na ile była to kwestia dwubiegunówki, a na ile mojego paskudnego charakteru, już pewnie nigdy się nie dowiem), przepięknie zjebałam jedną z najważniejszych i przy okazji najlepszych części składowych mojego życia, wylądowałam w głębokiej dupie i nie zanosi się na to, by cokolwiek miało się w najbliższym czasie zmienić. w tej sytuacji opcje mam w zasadzie dwie: strzelić tomik dobrej poezji i wsadzić głowę do piekarnika (opcjonalnie: napisać kilka świetnych powieści, napchać kamieni do kieszeni płaszcza i wejść do rzeki – w sumie wypróbowanych metod jest sporo) albo jakoś się poskładać. co generalnie czynię.

ktoś jeszcze ma ochotę na mały coming out?

sobota, 13 sierpnia 2016

[141].

ostatnie miesiące to pierwszy okres w całym moim dorosłym życiu, kiedy mieszkam sama. uparcie dążę do tego, by mieć Własny Pokój, żyję na własny rachunek i z nikim się sobą nie dzielę. no dobra, nazwijmy rzeczy po imieniu: po raz pierwszy od jedenastu lat nie mieszkam z Konkubentem/Narzeczem/Współtwórcą Komórki, jednym w trzech osobach. i poza oczywistymi, cholernie dotkliwymi niedogodnościami związanymi z tym stanem, o których nie będę się rozpisywać, gdyż mój wirtualny ekshibicjonizm tak daleko nie sięga, ma to jeszcze jedną, dość poważną konsekwencję. otóż zaczyna mi odbijać, a moja wyobraźnia – zazwyczaj i tak rącza jak młody kucyk – rozgalopowała się do tego stopnia, że doprawdy sama nie wiem, co z nią począć.

od czasu do czasu przychodzi mi na przykład do głowy o tyleż absurdalna, co przerażająco realna w swej malowniczości myśl. taka mianowicie, że – biorąc pod uwagę moją obecną sytuację – gdybym znienacka zadławiła się teraz na śmierć kawałkiem surowej marchwi, moje rozkładające się ciało najprawdopodobniej zostałoby znalezione dopiero po jakichś trzech tygodniach, kiedy smrodek na klatce schodowej stałby się już nie do zniesienia, a zaniepokojeni tym faktem sąsiedzi poczuliby się w obowiązku gdzieś to zgłosić. co gorsza, mój młodszy brat, wezwany w celu identyfikacji zwłok, niechybnie dorobiłby się przeze mnie koszmarów do końca życia. czego raczej wolałabym mu oszczędzić.

na wszelki wypadek przestałam zatem jeść surową marchew. bo trzymanie na podorędziu drewnianej łychy, którą w razie czego mogłabym się walnąć w plecy i udzielić sobie pospiesznie pierwszej pomocy, jakoś mnie nie uspokaja. za duże ryzyko.

tylko że ja, cholera, naprawdę lubię surową marchew.

piątek, 5 sierpnia 2016

[140].

drogi Skarpetkowy Potworze!
bądź tak dobry i oddaj mi moją różową skarpetkę w groszki, co? włożyłam do pralki dwie, wyjęłam jedną, po czym wnioskuję, że wiesz coś na ten temat i możesz mieć pewien związek z całą sprawą.
nie jest to oficjalny akt oskarżenia, nic z tych rzeczy, ale zdradź mi, proszę, na cholerę ci jedna różowa skarpetka w groszki? przyznaję, że trochę niepokoi mnie jej los. jakie masz wobec niej plany i czy jesteś pewien, że nie dałoby się ich zrealizować przy użyciu innych części przyodziewku, w tym niekoniecznie mojego?
w ostateczności – skoro tak bardzo ci zależy – bądź uprzejmy tu przyleźć i zabrać sobie także drugą, bo z jednej w sumie i tak niewielki pożytek. tylko przynieś ciasteczka – potraktujemy to jak wymianę barterową. co ty na to?

to pisałam ja – proparoksytoneza z jedną skarpetką.

sobota, 30 lipca 2016

[139].


lipcowe uzależnienia:

kawa z french press, Amy Winehouse, obsikiwanie nowych kątów i chałupnicza architektura wnętrz, bieganie przez chynchy, planszówki i karcianki w NaPiwku, Coldplay i A Head Full of Dreams (nic na to nie poradzę, wybornie mi się przy tym hasa), wędzone tofu, worek sako, w którym można się umościć, pieczony bób i chyba trochę Poznań.

poniedziałek, 25 lipca 2016

[138].

minęły trzy miesiące od mojego powrotu na ojczyzny łono, do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych, pól malowanych zbożem rozmaitem, gdzie panieńskim rumieńcem gryka i krowie placki. byłam pewna, że gdzieś po drodze rozjebię się w drebiezgi i nie będzie czego zbierać, tymczasem wciąż pozostaję w jednym kawałku i trzymam (nieco chwiejny) pion. prawdopodobnie dlatego, że zamiast desperacko starać się zapełnić jakoś pustkę w życiu, sercu, głowie, postawiłam na zmniejszenie ich pojemności. mocno to podszyte smutkiem, ale ma też swoje zalety.

  • znowu mieszkam w moim ulubionym mieście. i na nowo się nim zachwycam.
  • bardzo dużo pracuję. w tej kwestii zgadzam się całkowicie z Virginią: kobieta powinna mieć własny pokój i własne pieniądze, żeby być niezależną. poza tym głęboko wierzę w moc terapii przez pracę.
  • biegam. bez presji, bez ciśnienia (staram się!), choć z ambitnym (by nie rzec: szalonym) celem na horyzoncie. czasem olewam aksamitny głos pana informującego mnie o tempie, jakie wykręcam, zapuszczam muzykę i beztrosko hasam po lesie i chynchach.
  • od czasu do czasu gotuję – szybko, tanio, zdrowo i na weganie (zawsze dwie porcje, siła nawyku). czasem mi się nie chce, więc olewam temat.
  • w ogóle zmieniłam całkowicie swój stosunek do jedzenia i poświęcam mu tylko tyle uwagi, ile to absolutnie konieczne. pewnie dlatego chudnę.
  • dużo czytam.
  • po raz pierwszy w życiu żyję na własny rachunek.
  • mam namiastkę własnego pokoju – z kącikiem dekompresji zaopatrzonym w wielgachny worek sako, biurkiem z blatem zbliżonym do powierzchni Monako, DIY-ową tablicą, na której mogę rozwiązywać całki, i półkami, które wyglądają jak drabinki gimnastyczne. ale nie sądzę, bym została tu długo. wspominałam, że nie jestem jedną z tych nieustraszonych babek, które nie potrafią długo usiedzieć w jednym miejscu? kłamałam.
  • dużo sprzątam. skoro mam bajzel w życiu, przynajmniej w najbliższym otoczeniu muszę mieć względny porządek.
  • jestem nieco bardziej stabilna i trochę mniej mną miota. podejrzewam, że spora w tym zasługa normotymików robiących zen, ale wysiadka z emocjonalnego rollercoastera tak czy owak cieszy.
  • oglądam dużo filmów. przeważnie dobrych.
  • na powrót odkryłam przyjemność, jaką dają samotne wyprawy do kina.
  • znowu robię plany, zamiast idiotycznie dawać się nieść z prądem.
  • przestałam traktować własne ciało po łajdacku i batożyć je w myślach za wieczną niedoskonałość. i chyba po raz pierwszy w życiu dobrze się w nim czuję.
  • z zachwytem odkryłam, że mam w dupie tak wiele rzeczy, że aż dziw, że tyle się tam ich mieści.
  • z drugiej strony regularnie miewam też dławiącego wkurwa, na wszystko. i to daje mi napęd do działania.
  • mam nowy ulubiony kubek z lawendką, z którego piję poranną kawę.
  • chodzę w spódnicach.
  • zawsze mam w domu czerwone wytrawne.
  • nawilżam, odżywiam, ujędrniam i wygładzam to, co nawilżenia, odżywienia, ujędrnienia i wygładzenia wymaga. regularnie, a nie tylko wtedy, kiedy mi się przypomni. nie wypiękniałam od tego jakoś znacząco, ale przynajmniej mam czyste sumienie – staram się, tak?
  • kupiłam pierwszy w życiu krem przeciwzmarszczkowy.
  • piję obłąkane ilości herbaty.
  • maluję usta na czerwono. bo tak.
  • przestałam zgrywać bohaterkę i twarz kampanii nicminiejestzewszystkimsobieporadzę. kiedy sobie nie radzę, głośno o tym mówię.
  • mam świetny kontakt z moim młodszym bratem.
  • zrobiłam się zatrważająco zorganizowana i poważna, uczesana i przezorna. prowadzę kalendarz, podpisuję umowy, pamiętam o wizytach u lekarza, ratach i płaceniu rachunków na czas. mam nawet arkusz w Excelu, w którym zapisuję wszystkie wydatki (ja!).
  • po raz pierwszy od stu lat zapuszczam włosy nie po to, żeby przerobić je na dready. i pierwszy raz w życiu nie jestem brunetką.
  • słucham dużo muzyki. także z gatunku guilty pleasures.
  • mam zdecydowanie twardszą dupę i mniej się mazgaję. a kiedy już bardzo muszę, oglądam Me Before You, żeby mieć wiarygodny pretekst.
  • znowu mam życie towarzyskie i stały kontakt ze znajomymi i przyjaciółmi.
  • po tym, jak zostawiłam w Australii jakieś trzy czwarte garderoby, mam trzy ciuchy na krzyż. ale w końcu noszę tylko takie rzeczy, które faktycznie lubię.
  • wiem, czego z całą pewnością nie chcę, i nauczyłam się artykułować stanowcze „nie”.
  • w związku z czym zrobiłam się chyba z lekka zołzowata.
  • co wieczór robię listę drobnych uciech i miłych rzeczy, które zdarzyły mi się w ciągu dnia.
  • w ogóle robię mnóstwo list, zwłaszcza zadań do wykonania, bo pomagają mi zebrać się do kupy. o dziwo, konsekwentnie skreślam z nich kolejne punkty.
  • nauczyłam się spać sama i uczyniłam z łóżka centrum dowodzenia nad światem. w związku z czym regularnie budzę się z telefonem/Kundlem/książką/e-papierochem/pluszową żyrafą o imieniu Klara pod tyłkiem.
  • regularnie się rozpieszczam. bo nikt inny tego za mnie nie zrobi.

jedyny podmiot zdarzeń – ja.

piątek, 22 lipca 2016

[137].

odnoszę wrażenie, że węch jest straszliwie niedocenianym zmysłem. owszem, zdarzają się sytuacje, kiedy człowiek boleśnie uświadamia sobie fakt jego posiadania – takie na przykład jak przymusowe zetknięcie się w absurdalnie niewielkiej autobusowej przestrzeni z bliźniaczym bratem Paskudnego Starego Rona i jego Zapachem, który fizycznie rozpuszcza obicie siedzeń i jednym celnym kopniakiem posyła cię wprost na skraj urwiska, gdzie czeka już tylko błogosławiona utrata przytomności z powodu wszechobecnego smrodu – na ogół jednak zupełnie zapomina o tym, że go ma.

mój, na ten przykład, postanowił ostatnio o sobie przypomnieć. nie chodzi tylko o zapachy same w sobie. to, że je wyczuwam, nie byłoby niczym nadzwyczajnym, gdyby nie interesujący fakt, że każdy z nich pojawia się już z gotową, utkaną siecią reminiscencji i automatycznie przywołuje obrazy.

regularnie spotykam facetów pachnących jak mój były chłopak. nie przyglądam się im w ogóle, nie mają twarzy, są tylko nośnikiem zapachu. i odzywają się we mnie wspomnienia, do których nie wracałam całe wieki. nie dlatego, że są jakoś szczególnie kompromitujące czy dołujące, raczej głupiutkie, ale w gruncie rzeczy sympatyczne. i znowu mam piętnaście lat, jestem rozpaczliwie niepewna siebie i nie mam pojęcia, czemu ten gość zwrócił uwagę akurat na mnie. mgliście podejrzewam, że nalewka porzeczkowa, z powodzeniem nadająca się do odtykania rur lub innej, równie brudnej hydraulicznej roboty, mogła mieć z tym coś wspólnego. jestem pewna, że dziś nie mielibyśmy o czym rozmawiać, w sumie nawet wtedy nie bardzo mieliśmy. dlatego w głębi ducha wiem, że nic, absolutnie nic z tego nie będzie i właściwie nawet nie jest mi przykro. ale hej, mam piętnaście lat, właśnie zaczęły się wakacje, on całuje jak demon, ma motor, jest nienachalnie urodziwy, co kręci mnie jeszcze bardziej. i ekscytująco pachnie.

podczas wieczornych przebieżek, mijając znajome chaszcze, czuję z kolei coś, co do złudzenia przypomina mi zapach obroży przeciwpchelnej mojego psa. sceneria momentalnie się zmienia, wieczór przeistacza się w upalne czerwcowe popołudnie. mam trzynaście lat, właśnie odebrałam świadectwo ukończenia szóstej klasy i znajduję się w najsmutniejszym miejscu na świecie, otoczona psimi kojcami pełnymi ujadającego towarzystwa. po dłuższej chwili rozglądania się dostrzegam w rogu zagródkę dla maluchów, a w niej małą, smętną, brudną kulkę futra wciśniętą w kąt, zamkniętą razem z dwoma czy trzema innymi rozszczekanymi szczeniakami. wiem, że muszę, po prostu muszę wziąć ją na ręce, a kiedy to robię, trzymając ostrożnie w ramionach ciepły, mięciutki, trzęsący się jak galareta kłębek, żadna siła w przyrodzie nie zmusi mnie już do zostawienia go w tym okropnym miejscu. w samochodzie maluch zasypia na moich kolanach, najwyraźniej uspokojony powolnym, delikatnym głaskaniem. i kiedy piętnaście lat później zabiorę go na ostatnią przejażdżkę, która później jeszcze długo odzywać się będzie w koszmarach, też utulę go do snu. nie może być inaczej – oswoiłam, więc stałam się za niego odpowiedzialna.

spacerując wzdłuż mojej ulicy, czuję też zapach grzanek, z ciepłym, roztapiającym się masłem na wierzchu. i natychmiast widzę spokojny, leniwy niedzielny poranek z czasów mojego dzieciństwa i stary, nieco pociemniały toster, którego nie używało się na co dzień, tylko w niedziele. nie dlatego, że był jakoś szczególnie skomplikowany w obsłudze, chodziło raczej o to, by zachować pewną odświętność śniadaniowego rytuału, a przynajmniej tak to sobie wówczas wyobrażałam. oskrobywanie grzanek z czarnych, z lekka przypalonych fragmentów stanowiło jego istotny element.

nie mam pojęcia, co mi się stało i dlaczego te zapachy tak się mnie uczepiły. nie bardzo mam też pomysł, jak miałabym to zakomunikować mojej nowej fajnej pani doktor od psychicznego dobrostanu, aby nie uznała za celowe dopieprzyć mi siedmiu nowych leków i w trybie natychmiastowym skierować na oddział. pani doktor, czasem, jak długo nie śpię, słyszę kolory, a teraz do tego wszystkiego zaczęłam jeszcze widzieć zapachy?. no raczej nie.

czwartek, 14 lipca 2016

[136].

pamiętacie, jak pisałam o tym, że nigdy nie będzie takiego lata? miałam rację. tamto było ostatnie.

już nigdy więcej nie udało mi się – tak jak wtedy – zanurzyć w tym czarownym, beztrosko wykradzionym bezczasie. bezczasie, w którym powietrze pachnie czymś nieuchwytnym i wakacyjnym, miasto powoli stygnie, słońce tak cudnie zachodzi, spadają gwiazdy, popija się piwo na dachu świata albo wino w ulubionej winiarni, rozmawia pół nocy, śmieje do bólu brzucha, traci oddech w chwili nagłego wzruszenia i wystarczy tylko splunąć na szczęście. bezczasie pełnym świętego bałaganu i błogosławionego zamętu, w którym mamy tylko siebie, wielką mamy moc.

to było ostatnie takie lato i już się nie powtórzy. zatarły je te, które przyszły po nim – wybujałe, ciężkie, oszałamiające kolorami i upałem. i napełniające rozpaczą, bo zdarzyły się w zupełnie nieodpowiednim miejscu i czasie, w zupełnie nie takiej rzeczywistości. wciśnięte w nią jakby wbrew naturze, po karłowatej, zroszonej deszczem zimie, która zimą była tylko z nazwy i ledwo zaznaczyła swoją obecność. a potem niespostrzeżenie wybuchła kolejnym latem – równie gorącym, równie barwnym i równie nieznośnym.

już nigdy nie będzie takiego lata. zamiast niego przyszło inne, zupełnie nowe.

to pierwsze lato i pierwszy taki rok, gdy do normy wrócił mi puls. za to odeszła cała moc.

wtorek, 5 lipca 2016

[135].

świat się kończy. moja własna, osobista matka biega na randki, po kilka razy dziennie szczebiocze przez telefon jak licealistka i nie wraca na noc do domu, bo zostaje u swojego chłopaka. a potem dzwoni do mnie – rzekomo, aby sprawdzić, jak się miewam – i udaje, że przez cały wieczór nie wypiła ani kropli alkoholu. co oczywiście jest nieprawdą. hłe hłe hłe.

w ogóle chłopak Rodzicielki to wyjątkowo wdzięczny temat i przez miesiące spędzone na obczyźnie żywo poruszał moją wyobraźnię. przede wszystkim dlatego, że znałam go jedynie z opowieści. wiedziałam na przykład, że jest czarujący i szarmancki, że rozpieszcza Rodzicielkę do granic przyzwoitości i że oboje bawią się przednio, występując w charakterze głównych bohaterów małego skandaliku obyczajowego i lokalnych ploteczek. miałam też okazję słyszeć jego głos – całkiem radiowy, a to zawsze dobrze wróży. zarys całej postaci długo pozostawał jednak zaledwie w sferze moich mglistych wyobrażeń.

na szczęście z pomocą pospieszyła mi najlepsza przyjaciółka Rodzicielki, która miała okazję poznać owego tajemniczego dżentelmena. z czego nie omieszkała zdać mi telefonicznej relacji.

– no bo wiesz, to jest taki… jak by ci to wytłumaczyć. to jest taki elegancki pan, taki… pan w płaszczu.
– eee?
– no wiesz. pan w płaszczu. taki, co to nawet jak nosi kurtkę, jest panem w płaszczu.

jakkolwiek osobliwie to brzmi, moje pierwsze spotkanie zapoznawcze z chłopakiem Rodzicielki potwierdziło ten intrygujący opis.
to oficjalne – moja matka spotyka się z Panem w Płaszczu.

czwartek, 30 czerwca 2016

[134].


czerwcowe uzależnienia:

truskawki, wiedźmin (na rozterki egzystencjalne nie masz nic lepszego niźli wiedźmin), świeży koperek, masło do ciała o zapachu wanilii i pistacji, Gra o tron (nadal; byłam w Team Snow, zanim to było modne!), bieganie w kółko po Promenadzie (czuję się już trochę jak chomik) i bieganie po bezdrożach, bobik, nowa płyta Red Hotów (co poradzić, miłość od podstawówki), gry escape.

poniedziałek, 27 czerwca 2016

[133].

czy jeśli w trakcie sobotniego grilla radośnie zgłaszam się na ochotnika do uczesania niebywale uradowanej tym faktem trzylatki i czterolatki, po czym, patrząc z dumą na swe dzieło, ogłaszam wszem i wobec, że oto Daenerys Zrodzona w Burzy nr 1 i nr 2, to znak, że powinnam już odstawić Grę o tron?


(no dobra, tak naprawdę doskonale wiem, że powinnam, i to już dawno temu, bo totalnie nie mam życia. ale co ja na to poradzę, że jaram się szóstym sezonem jak tancbuda pełna dothrackich khalów?).

czwartek, 23 czerwca 2016

[132].

posępna refleksja znad roboty:

w piekle jest specjalny kocioł dla tych, którzy spuszczają zawieszki enterem.
sąsiaduje z kotłem, w którym taplają się ludzie spuszczający zawieszki poprzez obłąkańcze walenie w spację.
obu tym grupom zazdroszczą wszelako rezydenci trzeciego kotła – ci, którzy w jednym tekście dopuszczają się obu tych występków naraz, albowiem oni, po wstępnym podgotowaniu we wrzącej smole, zostają dodatkowo wytarzani w pierzu, otrębach i kocim żwirku.
i tak przez wieczność.

mam nadzieję.

niedziela, 19 czerwca 2016

[131].

dzisiejszą notkę, drogie dziatki, sponsoruje literka P. jak „przegryw” oraz „proparoksytoneza”, bo oba te słowa, jak się okazuje, wybornie łączą się w jednym zdaniu.

oto naszło mnie bowiem na strzelenie małego życiowego bilansu. zły pomysł, gdyż nawet niezbyt wnikliwa analiza ujawniła, że gdzieś po drodze coś poszło mi, cholera, bardzo nie tak. osiągnięć: zero, perspektywy: mętne, mąż: Schrödingera, rozrywki: serwowane głównie przez HBO i zleceniodawców. obawiam się, że rozwielitki prowadzą obecnie bardziej ekscytujące i satysfakcjonujące życie niż ja. rada byłabym się również dowiedzieć, gdzie ja tak w ogóle aktualnie się znajduję, poza tym, że na trapezie zawieszonym nad wilczym dołem, nad którym tak sobie radośnie dyndam. i kiedy się z tej konstrukcji gracko spierdolę.

najbardziej zastanawia mnie jednak, dlaczego jestem taka stara, jak do tego doszło, jak to zatrzymać i czy nie da się tego jakoś cofnąć. bo przeżywam właśnie głęboki kryzys egzystencjalno-urodzinowy.


wszystkiego najlepszego, kurwa, dla mnie.

wtorek, 7 czerwca 2016

[130].

z cyklu „wstydliwe sekrety zawodowe”:

co robi korektorka, kiedy ma nieczyste sumienie, (z lekka przekroczony) dedlajn na karku i potężną potrzebę, by poukrywać się nieco przed wszelkimi interesantami?
stosuje sztuczkę „zdechł pies”. znaczy, udaje, że nie żyje.

a jak świętuje sukcesy zawodowe, takie jak na przykład odesłanie, skąd przyszło (nareszcie!), paskudnego (acz przyjemnie płatnego) zlecenia, przez które umarły jej na śmierć całe hordy Bogu ducha winnych neuronów?
jodłuje i tańczy taniec kurczaka!

resztki godności nie pozwalają mi wprawdzie zamieścić tu stosownej dokumentacji audiowizualnej na potwierdzenie moich rozległych talentów choreograficznych, ale można wierzyć na słowo: taniec kurczaka jest naprawdę widowiskowy.

a co ty robisz w pracy, drogi czytaczu?

piątek, 3 czerwca 2016

[129].

Ł.: wiecie może, jak wyłączyć powiadomienia z grup na Facebooku?
ja: nie wiem, chyba musisz pogrzebać gdzieś tam w ustawieniach.
Ł.: próbowałem. i cały czas przychodzą. a że jestem zapisany do wielu grup i ciągle ktoś coś pisze, co chwilę przychodzą jakieś powiadomienia. i strasznie mnie to wkurza.
ja: jak znajdziesz sposób, to daj cynk, bo mnie to też irytuje.
N.: a do mnie nie przychodzą!
Ł.: jak to zrobiłaś?
N.: nie jestem w żadnej grupie. i nie przychodzą do mnie żadne powiadomienia. ha.
ja: czyli co? samotność i izolacja jest rozwiązaniem?

kurtyna.

piątek, 27 maja 2016

[128].


majowe uzależnienia:

nowy Hey, wiosna, (nadal) pan Pratchett, bieganie po lesie, polskie jabłka (brzmi niemal jak deklaracja polityczna), Fortuna (nareszcie!), oglądanie filmów po nocach, Editors, New Model Army i White Stripes – zapętlone i w kółko, Gra o tron, obłąkane ilości herbaty, wiedźmin (wszak raz w roku wypada odświeżyć), truskawkowa granola, szwendactwo i nadrabianie zaległości towarzyskich.

piątek, 20 maja 2016

[127].

zawieszona między tymczasową i nieco przymusową kwarantanną w rodzinnych stronach a planem umoszczenia się – na powrót, choć tym razem na zupełnie innych zasadach – w moim ulubionym mieście, popadłam w stan osobliwej bezdomności.

śpię w nieswoich łóżkach. pracuję przy nieswoich stołach, usiłując przybrać wygodną pozycję na nieswoich krzesłach, nieswoich fotelach albo nieswoich podłogach, i ślę teksty po nieswoich łączach. myję się w nieswoich łazienkach. korzystam z nieswoich toalet, maluję się przed nieswoimi lustrami. przed snem odkładam książkę na nieswoje szafki nocne i ładuję telefon nieswoim prądem. jem w nieswoich kuchniach, na nieswoich talerzach, i piję nieswoją kawę z nieswojego kubka.

i kiedy tak przyglądam się tej swojej bezdomności, w pierwszym odruchu myślę sobie, że właściwie nic nowego pod słońcem. zawsze tak było – wszak od piętnastego roku życia prowadzę nieco koczowniczy tryb życia, tułam się po wynajmowanych pokojach i mieszkaniach, nigdzie tak naprawdę nie zapuszczając korzeni. a potem uświadamiam sobie, że jednak nie. mimo wszystko były w moim życiu miejsca, które – dłużej lub krócej – nazywałam domem. miejsca, w których stawiałam stojak na kolczyki, wkraczałam o poranku do kuchni, by zrobić sobie kawę w ulubionym kubku, umieszczałam magnesy na lodówce i w przypływie natchnienia piekłam muffinki.

chociaż dopiero teraz wiem na pewno, że zupełnie nie o miejsca w tym wszystkim chodziło.

niedziela, 15 maja 2016

[126].

z cyklu „dobra rada cioteczki pro”:
nie bójcie się wizyt u specjalistów zajmujących się głową i psychicznym dobrostanem, chłopcy i dziewczynki. lećcie do nich, jeśli tylko czujecie taką potrzebę. serio.

ja poleciałam. muszę przyznać, że w życiu tak dobrze nie bawiłam się w żadnej kolejce do lekarza, chociaż oczywiście najpierw musiałam stłumić w sobie o tyleż durne, co głęboko zakorzenione, silne przekonanie, że trzeba być twardym, nie miętkim, od bycia miękką bułą i rozmemłanym ciapciakiem jeszcze nikt nie umarł, a w ogóle to nicminiejest i zewszystkimsobieporadzę. gówno. miałam już w życiu okres, kiedy zaczynałam rozdzierająco łkać o dziesiątej i nie byłam w stanie się uspokoić przez następne osiem godzin, bo rzeczywistość wydawała mi się nie do zniesienia, i to bez wyraźnego powodu. teraz kilka powodów by się znalazło, ale średnio miałabym ochotę to powtarzać. toteż poleciałam w podskokach.

i co? generalnie to jestem zachwycona! przepisane leki jeszcze nie zaczęły działać, a ja już miewam się wyśmienicie. jak się okazuje, istnieje spore prawdopodobieństwo, że nie jestem wredną, humorzastą zołzą ani życiowym racuchem. niewykluczone nawet, że wcale nie mam paskudnego charakteru. doskonała wiadomość! no dobra, trochę mi przykro, że moje przypływy kreatywności, ultraproduktywności i fantastycznej samooceny wcale nie stanowią objawu zdrowia, podobnie jak spanie w systemie da Vinci, zakopywanie się w zleceniach i robienie dziesięciu rzeczy naraz, bo mnie nosi. i niekoniecznie wynikają z mojej wrodzonej zajebistości, jeno z całkiem rozhulanej ChAD. ale hej, znajduję się w całkiem doborowym towarzystwie: Kurt Cobain, Virginia Woolf, Sylvia Plath, Ernest Hemingway, Agatha Christie, Mark Twain, Lew Tołstoj i cały tabun innych postaci. komu nie poprawiłaby humoru taka wesoła kompanija?

od razu mi lepiej.

poniedziałek, 2 maja 2016

[125].

w myśl zasady, że wolne długie łikendy – a już zwłaszcza wolne majowe długie łikendy – są stanowczo przereklamowane, nie zdążywszy nawet rozpakować walizki, wkroczyłam tanecznym krokiem w samo epicentrum zawodowej pożogi. niby od soboty bawię się w ochotniczą straż pożarną i usilnie staram się gasić płomienie, ale obawiam się, że osiągnęłabym mniej więcej ten sam efekt, gdybym beztrosko zaczęła podlewać całość benzyną – ledwie wygrzebię się z jednego tekstu, a natychmiast zdradziecko spływają dwa następne. cudownie zmaterializowały się nawet składy książki, którą dłubałam po nocach przez ostatni miesiąc, modląc się w duchu, by druga korekta nie przyplątała się na czas największych, szeroko pojętych zawirowań. niespodzianka!

siedzę więc, dłubię, wykopuję się, złorzecząc pod nosem, bo dobrze mi to robi na produktywność, a gdzieś z tyłu głowy krąży nieważko jedna myśl.

ależ ja strasznie za tym tęskniłam!

sobota, 30 kwietnia 2016

[124].


kwietniowe uzależnienia:

spędzanie schyłku czasu ze Współtwórcą, nowa płyta Julii Marcell, budyń jaglany, pan Pratchett i Świat Dysku, tropienie streetartów, internetowy generator wydający dźwięki purkającego kota, warzywne curry, czerwone wytrawne (zawsze!).

czwartek, 28 kwietnia 2016

[123].

po dwudziestu godzinach i dziesięciu minutach podróży przez trzy kontynenty, wprost pod opiekuńcze skrzydła najlepszej Przyjaciółki, jaką można sobie wymarzyć, oraz rezolutnego siedmiolatka (facet witający cię na lotnisku różą to zawsze doskonały początek przygody), moja obecna sytuacja i rewolucyjna statystyka przedstawiają się następująco:

ofiar w ludziach: jak dotąd zero.
defenestracji, aresztowań, przypuszczonych szturmów, pożarów i zdobytych warowni: zero. brzydzę się przemocą.
przemierzonych kilometrów: trzynaście tysięcy dwieście dziewięćdziesiąt jeden.
stopień popaprania: wzrósł znacząco.
status związku: to skomplikowane.
stan posiadania: trzydzieści cztery kilogramy dobytku (trochę oszukałam przy ważeniu). minimalizm doprowadzony do perfekcji, Marie Kondo niegodna układać mi skarpet w szufladach!
długi: niewyobrażalne.
praca: jedna, z niesłabnącą klęską urodzaju. nie, żebym narzekała, nic z tych rzeczy, ale ludzie, nie było mnie raptem dwa lata! jakaś zaraza wybiła wam w tym czasie wszystkie korektorki czy ki pierun?
domu: brak. homelessness is the new black. czy coś.
smutek: bezbrzeżny. co się dziwić.
przyjaciele: najlepsi i niezawodni.
perspektywy: dość mgliste i mętne.
planów: całe mnóstwo.

no. bo jeśli robić życiowe rozjebundo, to z rozmachem.

niedziela, 24 kwietnia 2016

[122].

Czy dostałaś kiedyś wszystko, czego pragnęłaś? I wtedy zrozumiałaś, że nie o to ci chodziło?
[Neil Gaiman, Nigdziebądź]



i ofszę. i właśnie dlatego postanowiłam zafundować sobie życiową rewolucję.
ahoj, przygodo!

środa, 20 kwietnia 2016

[121].

interesująca sprawa: mimo iż sądziłam, że ten etap mam już bezpowrotnie za sobą, w styczniu powróciłam do stadnego pomieszkiwania w stylu mocno studenckim. i chociaż byłam święcie przekonana, że całkowicie z tego wyrosłam, że jako stworzenie silnie terytorialne, a do tego z lekka podstarzałe, mające swoje ugruntowane nawyki, małe rytuały, przyzwyczajenia i liczne dziwactwa, w życiu nie odnajdę się już we wspólnej łazience, kuchni z wydzieloną półką w lodówce i sprzątaniu według grafiku, muszę przyznać, że w takim kolektywnym systemie funkcjonuje mi się wyśmienicie.

nie wiem, czy to kwestia tego, że z wiekiem człowiek coraz mniej przejmuje się pierdołami, więc brudne szklanki w zlewie czy nie pierwszej czystości podłoga zupełnie przestają mu przeszkadzać, czy raczej odpowiedniego towarzystwa i sympatycznego włosko-szwajcarsko-polskiego miksu, ale jest naprawdę fajnie. i przede wszystkim wesoło.

znacie ten stan, kiedy planujecie oderwać się od zajęć tylko na chwilę, przysiadacie, zaczynacie gawędzić z inną współzamieszkującą tę samą przestrzeń istotą ludzką, po czym pochłania was jakąś osobliwa czasoprzestrzenna dziura? otóż regularnie go doświadczamy. przesiadujemy na przydomowym patio, doprowadzając do perfekcji sztukę prokrastynacji, żłopiemy obłąkane ilości espresso (za dnia), pijemy wino (wieczorami), palimy papierosy na spółę i rozmawiamy o życiu i całej reszcie. robimy też całe mnóstwo innych rzeczy.

wieczór przed wywózką podrzucamy sąsiadom recyklingowe śmieci, które nie mieszczą się w naszym kuble. kolektywnie urządzamy sobie piżamowe niedziele, pieczemy pizzę w środku nocy, żremy popcorn, obijamy się o siebie w kuchni. zostawiamy w łazience puste rolki po papierze toaletowym, którym dorysowuję buźki. sprzątamy dla Jezusa, urządzamy mojito night, narzekamy na ciężki los emigranta poczciwego i psioczymy na branżę hospitality. rozdajemy ząbki czosnku (no dobra, ja rozdaję), żeby sprawdzić, czy katzenjammerowy światłowstręt, na który uskarża się włoska reprezentacja naszego wesołego domostwa, nie jest aby spowodowany wampiryzmem (w wersji bardziej miłosiernej zdarzyło mi się też ratować życia, serwując miętową herbatkę nieludzko skacowanemu towarzystwu). a kiedy nie ma z nami Współtwórcy i jesteśmy tylko w damskim gronie, licytujemy się, która z nas ma większy tyłek (kobiece doświadczenie, które bardzo zbliża), obnażając tym samym nasze skrzywienie w postrzeganiu siebie, co, jak się okazuje, jest niezależne od kraju pochodzenia, a tym bardziej od rozmiaru dupska.

prowadzimy też pokątną szkółkę językową – ja uczę się podstaw włoskiego i dzięki mojej sycylijskiej nauczycielce umiem już przepięknie kląć, choć moim hasłem rozpoznawczym pozostaje broccolini, amore mio!, które wykrzykuję z pasją przy każdej możliwej okazji. z kolei polskie tak z jakichś powodów zafascynowało nasze francuskojęzyczne Szwajcarki i powtarzanie go sprawia im wyjątkowo dużo radości.

wychodzi na to, że mam chyba strasznie krótką pamięć. stadne mieszkanie w czasach studenckich też było takie fajne?

środa, 13 kwietnia 2016

[120].

w życiu każdego człowieka przychodzi taki moment, kiedy ów człowiek budzi się rano, a w jego głowie w jednej chwili pojawia się o tyleż nagła, co absolutnie niezachwiana pewność, że to właśnie dziś jest TEN dzień. na ogół towarzyszy jej pogodna rezygnacja i całkowite pogodzenie się z losem. wszak nie da się wiecznie uciekać przed tym, co nieuniknione. śmierć i podatki ostatecznie i tak dopadną każdego, cały sekret polega na tym, by zachować męstwo i stanąć z nimi oko w oko na własnych zasadach.

z myślą, że oto nadszedł TEN dzień, obudziłam się dziś rano i ja. strzeliłam kawę dla kurażu, przybrałam najbardziej zuchwałą minę, na jaką stać mnie było w tych okolicznościach, i wyruszyłam na spotkanie z nieuchronnym przeznaczeniem.

wypełniłam zeznanie podatkowe.

teraz siedzę, napawam się własnym sukcesem i czuję się jak najszybszy rewolwerowiec na Dzikim Zachodzie (rozliczyłam się dziewiętnaście dni przed terminem! ja! niebywałe!). stanowczo zasłużyłam na te miliony monet, które wisi mi urząd skarbowy. najlepiej w złocie.

sobota, 2 kwietnia 2016

[119].

A., z którą w okresie studiów połączyło mnie niezdrowe zamiłowanie do opowiadania okropnych (choć całkiem wiarygodnych) kłamstw na egzaminach z literatury środkowoeuropejskiej oraz równie niezdrowa (acz przynajmniej smaczna) sympatia do tequili, od kilku lat trenuje muay thai. z sukcesami, dodajmy. nawiasem mówiąc, nie mam pojęcia, czemu tak się upiera przy swojej ścieżce kariery zawodowej, bo widzę dla niej świetlaną przyszłość w branży przestępczej: byłaby bandziorem idealnym – nie dość, że umie zdrowo przypieprzyć, to jeszcze potrafiłaby błyskawicznie zwiać z miejsca napadu, bo w dodatku bardzo szybko biega.

oglądam zdjęcia z jej ostatniej walki, tym razem zawodowej, w K1. robią wrażenie – żadne tam dokazywanie w kaskach, tylko pełna profeska i porządne, mocarne pranie się po pyskach na ringu. jak dla mnie trochę hardkor, więc tym bardziej podziwiam.

– hardkor to by był jak ten koleś ze schizofrenią – odpowiada Współtwórca, z którym podzieliłam się tą myślą. a zaprawdę, powiadam, jego ciągi skojarzeniowe bywają niekiedy rącze jak młody kucyk.
– jaki koleś ze schizofrenią?
– no ten. i z Helenką.
myślę intensywnie. myślę. myślę. wreszcie coś zaczyna mi świtać.
– masz na myśli Fight Club?
– tak!

czwartek, 31 marca 2016

[118].


marcowe uzależnienia:

kawa long black, czyli jedyny magic potion zdolny utrzymać człowieka w pionie, gdy rzeczony człowiek zaczyna dzień o piątej rano, wegańskie lody w soboty, (nadal) wieczorne nasiadówki na przydomowym patio, dyniowa owsianka, skarpetki z Gwiezdnymi Wojnami, mrożone banany, mango z domowym musli, sztuka uliczna spod znaku Freo Street Arts Festival, masło kokosowe, proza pana Pilcha.

piątek, 18 marca 2016

[117].

nie wiem, jak to się stało, ale moi przyjaciele i znajomi nagle stali się bardzo dorośli. masowo powiększają rodziny. chodzą na występy do przedszkola i wywiadówki do szkoły, kompletują stroje na wuef, ogarniają wycieczki klasowe, kinderbale, drugie śniadania i plakaty na przyrodę. kupują i remontują mieszkania. rozkręcają własne biznesy, zmieniają pracę, awansują. planują urlopy i wyjeżdżają na wakacje. co ciekawe, całkiem im z tą dorosłością do twarzy.

tymczasem moim ostatnim wielkim życiowym osiągnięciem jest fakt, że w końcu nauczyłam się w miarę pewnie nosić trzy talerze (talerze? ba, trzy filiżanki wypełnione gorącymi płynami!), robię to z zuchwałą miną i w większości przypadków nie wywalam ich zawartości ludziom na głowy (przypuszczam, że ta zuchwała mina może być tu kluczowa). ja – największa łamaga we wszechświecie, która przedziwnym zbiegiem okoliczności znalazła się pośród tylu łatwo tłukących się przedmiotów, niebezpiecznych ostrzy i wrzątku. ileż potencjalnych możliwości wywołania przepięknej katastrofy!

zasępiłabym się srogo, gdyby nie to, że cały ten obrazek uważam za cholernie zabawny. a gdzieś w tle, na dokładkę, słyszę złośliwy chichocik losu, zachwyconego swoim wybornym konceptem.

a co jak co, ale wyrafinowane poczucie humoru potrafię docenić.

środa, 9 marca 2016

[116].

już tak mam – i pewnie nie ja jedna – że akt rozprawiania się z uogólnionym poczuciem wewnętrznego rozpirzenia lubię sobie przypieczętować gruntownymi porządkami. dawno temu dokonałam zresztą błyskotliwej autodiagnozy, popartej lekturą Szczelin istnienia, że w takich chwilach do głosu dochodzi moja potrzeba krzątactwa, symbolicznego uporządkowania przestrzeni i dobitnego zaznaczenia swojej obecności poprzez ponawianie z pozoru nieistotnych czynności, których celem jest utrzymanie mnie na powierzchni rzeczywistości.

a im bardziej świat zewnętrzny chwieje się i zapada pod naporem bajecznych konstelacji niewyobrażalnego bałaganu, tym mój wewnętrzny imperatyw odpierania ataków szturmujących przedmiotów staje się większy. jakby ustawione równo szeregi słoiczków w szafce z przyprawami, wzorowo wyszorowana kuchenka i pokazowo czysty kibel stanowiły niezawodne remedium na niepokój duszy. toteż sprzątam.

miotam się ze ścierą, tu odkurzam, tam układam, przestawiam, wyrzucam i z uporem godnym lepszej sprawy staram się zaprowadzić porządek w dosięgalnym wymiarze chaosu. a przy okazji systematycznie wytłukuję filiżanki, bo moja podświadomość najwyraźniej żywi do nich jakąś osobistą urazę. zdejmuję z kątów pajęczyny, które – niczym mrówki w Stu latach samotności – gotowe pożreć mnie żywcem, jeśli tylko im na to pozwolę.

działam, więc jestem. produkuję absurdalne ilości pierogów, które równie dobrze mogłyby być zwierzątkami z karmelu, by nakarmić nimi dwie setki ludzi, których nawet nie znam. nie muszę; ważne jest to, że sprawiam im przyjemność, podczas gdy sama opieram się dławiącej ochocie, by jeść ziemię i zatrzasnąć się w domu, aby tam spróchnieć i rozsypać się na popiół.

to, co robię, nie ma prawdopodobnie żadnego sensu, ale chyba nie chcę jeszcze przyjąć tego do wiadomości. tak jak nie chcę wiedzieć, w jaki sposób skończy się to stulecie – stulecie samotności okraszonej krzątactwem. mam jeszcze trochę czasu. i przy okazji niewiarygodnie czystą chałupę.

poniedziałek, 29 lutego 2016

[115].

w gruncie rzeczy nie cierpię zmian. z pozoru, na ilustracji przeznaczonej dla szerszej publiczności, radzę sobie z nimi wyśmienicie, bo przecież taka jestem dziarska, rzutka i elastyczna, a w dodatku na końcu świata, hohoho. niewygodna prawda jest jednak taka, że co większa rewolucja – ba, sama myśl o niej – w swojskiej, oswojonej i obsikanej przez powtarzalność rutynie powoduje u mnie kompletne wewnętrzne rozpirzenie.

nie jestem typem silnej babki ani poszukiwaczki przygód – takiej, która dzielnie radzi sobie z wszelkimi życiowymi zawirowaniami, ochoczo skacze na główkę w nowe i nieznane i regularnie funduje sobie mniejsze lub większe życiowe rewolucje, bo, cholera, nudno jakoś. znam takie dziewczyny i nieustannie im zazdroszczę, bo też chciałabym taka być. niestety, w głębi swojego przegniłego serduszka jestem beznadziejnym mięczakiem, który patologiczną trudność w podejmowaniu poważnych decyzji nadrabia zuchwałą miną i podlewa obficie czerwonym wytrawnym przy akompaniamencie użalania się nad sobą. słowo daję, naprawdę nie mam nic przeciwko temu, gdy moje życie jest ekscytujące mniej więcej w tym samym stopniu co „Taniec z Gwiazdami” w wykonaniu Komisji Kontroli Gier i Zakładów. w przeciwnym wypadku truchleję.

nie mam w sobie nic z nieustraszonej podróżniczki – takiej, która nigdy nie może usiedzieć długo w jednym miejscu, bo wiecznie coś ją gna, ciągle ma coś do zrobienia, potrzebuje nowych bodźców, nowych wyzwań, nowych zadań. która nie przywiązuje się do przedmiotów ani miejsc, a jej dobytek, zawierający tylko najpotrzebniejsze akcesoria umożliwiające przetrwanie, mieści się w jednej skromnej torebusi.

nawet jeśli od ponad dwóch lat większość moich rzeczy faktycznie mieści się w kilku pudełkach i nie mam problemu ze spakowaniem się na czas i upchnięciem ich wszystkich w trzydziestokilowej walizce, lubię gromadzić. muszę mieć swój kubek, swoją ulubioną miseczkę, z której rano jem owsiankę, swoją przestrzeń i swój twórczy chaos. lubię przesypywać przyprawy do starannie opisanych słoiczków i muszę mieć ich dużo, bo dopiero wtedy jestem w stanie gotować. potrzebuję swojego kąta do pracy, urządzonego po mojemu, z kontrolowanym bajzlem i mnóstwem przydasi pod ręką. mam swoje małe rytuały, ugruntowane nawyki, wariackie zwyczaje i strasznie mnie wkurza, kiedy mój starannie wypracowany rytm dnia chwieje się w posadach i kompletnie nie mam nań wpływu. jestem control freakiem, uwielbiam robić listy i muszę, po prostu muszę panować nad sytuacją. i koniecznie potrzebuję na coś czekać, czegoś wypatrywać, mieć jasno wytyczony punkt na horyzoncie, a za nim następny i następny. bez tego się rozpadam.

tymczasem od dawna tkwię zawieszona w wiecznej tymczasówce. nauczyłam się nie czekać i nie planować niczego poza posiłkami, chociaż zdarza się, że i nad tym zupełnie nie panuję. przestałam się szarpać, przestałam się miotać, zamiast tego zwyczajnie płynę z prądem. takie dryfowanie w wiecznym teraz bywa nieznośne w swojej nieprzewidywalności i słabo robi na poczucie sprawstwa, ale ma tę zasadniczą zaletę, że człowiek nie rozbija się o rozczarowania. po prostu spokojnie je opływa i daje się nieść dalej.

ostatnio sporo się w moim życiu dzieje. funkcjonuję na zwiększonych obrotach, dzieląc czas między nową pracę, pokątne korekty i pisanie, bieganie, standardowe rozrywki rozkosznej domowej kurki ogarniającej dom i zagrodę oraz szczątkowe życie towarzyskie, bo podobno wypada je mieć, więc się staram, chociaż prawdziwe przyjaźnie stale i niezmiennie podtrzymuję głównie przez internet.

i tylko coraz bardziej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to wszystko jest jakieś takie nie-moje, jakby skrojone na zupełnie inną osobę. którą, nad czym bardzo ubolewam, niestety nie jestem.

sobota, 27 lutego 2016

[114].

uzależnienia lutego:
poszukiwanie dziwactw i osobliwości na dzielni, jabłka (nie mam pojęcia, co mi się porobiło, ale aktualnie mogłabym je żreć na kilogramy), wieczorne nasiadówki na przydomowym patio, wegańskie lody cookies & cream z Loving Hut, liquid do e-papierocha o smaku kokosa, ciastka i wanilii, proza Wisi Szymborskiej, nurzanie się w kawie (za pieniądze!), bieganie z Metallicą i Iron Maiden w słuchawkach, bieganie w ogóle.

piątek, 19 lutego 2016

[113].

bo to było tak: szef kawiarnianego kołchozu, w którym przyszło mi jakiś czas temu pracować (chociaż „pracować” nie jest może najodpowiedniejszym określeniem – gdybym była wulgarna, użyłabym słowa „zapierdalać”, ale przecież nie jestem, uznajmy więc, że faktycznie pracowałam), zażyczył sobie, aby wizyta w naszej knajpie stała się dla klientów niezapomnianym doświadczeniem. nawiasem mówiąc, gość w ogóle był uroczy; wrzucając grafik na stronę internetową, za każdym razem okraszał go jakąś głęboką myślą, niemal żywcem zerżniętą od Coelho – że untidy uniform (tak, mieliśmy uniformy! czarny nindża-ałtfit przy czterdziestu dwóch stopniach, człowiek-sauna w natarciu) jest oznaką untidy mind albo że w pojedynkę człowiek niewiele znaczy, natomiast dopiero jako część teamu jest w stanie zmieniać świat, budować powszechny dobrobyt, szczęśliwość i takie tam. smutni trenerzy rozwoju osobistego, widząc to, zakwiczeliby z uciechy.

w każdym razie życzeniem szefa było, aby odpicie kawy i zeżarcie buły z frytami w naszej sieciówkowej kawiarni było dla gości fantastyczną przygodą, przeżyciem, którego długo nie zapomną. nie wiem, zapewnienia jakich atrakcji oczekiwał od personelu, który nawet przy powitaniu musi stosować utarte formułki, niczym – nie przymierzając – sprzedawcy w H&M-ie, ma dokładnie wyliczony czas na obsługę, wiecznie drży w oczekiwaniu na tajemniczego klienta i generalnie zajmuje się wszystkim, tylko nie tym, czym pracownicy szanującej się kawiarni zajmować się powinni – czyli na przykład serwowaniem dobrej kawy – ale polecenie było wyraźne. ma być super, z przytupem, hołubcem i konfetti.

wymyśliłam zatem, że mogłabym roznosić żarcie, jeżdżąc po knajpie na jednorożcu. prawda, że pomysłowe? w ramach intensyfikowania doznań klientów od czasu do czasu mogłabym też sięgać do przytroczonych do grzbietu jednorożca juków i wyciągać stamtąd shurikeny, którymi ciskałabym gracko na prawo i lewo, tak aby wbijały się w ściany tuż nad głowami losowo wybranych gości. niezapomniane przeżycia gwarantowane. a potem jednorożec stanąłby na środku kawiarni i radośnie zrobił kupę. tadam!

i tak narodził się Sparki. Sparki jest wyimaginowanym jednorożcem, któremu w dzieciństwie ewidentnie zabrakło wczesnego wspomagania, chodzi z piankami nabitymi na róg, bo uwielbia przypiekać je nad ogniskiem, pasie się w naszym ogródku i włazi sąsiadom w szkodę. i straszy papugi, kiedy biegamy razem po promenadzie nad rzeką. dodatkową zaletą Sparkiego jest fakt, że dzięki niemu zyskałam doskonałą wymówkę i idealne usprawiedliwienie na wszystko. to nie ja, to mój wyimaginowany jednorożec.

że też ja wcześniej na to nie wpadłam.

wtorek, 9 lutego 2016

[112].

ostatnio wznoszę się na wyżyny nieznanych mi dotąd pokładów motywacji i determinacji. ponieważ od tygodnia termometr w ciągu dnia nieustająco wskazuje temperatury powyżej czterdziestu stopni (i nie zanosi się na to, by w najbliższym czasie miał się opamiętać), nastawiam budzik na piątą rano. i rzeczywiście wstaję. ja – uhonorowana wieloma odznaczeniami weteranka wojny naszej, którą wiedziemy z budzikiem, światem i ciałem, znana z tego, że żadna siła w przyrodzie nie jest w stanie zwlec jej z łóżka, a zaspanie na zajęcia o czternastej nie stanowi dla niej większego wyzwania. pojęcia nie mam, skąd we mnie tyle samozaparcia.

albo nie, trochę wiem. głównym powodem tych kompletnie obłąkanych pobudek w środku nocy jest nieodparta chęć wychynięcia na przebieżkę, zanim na zewnątrz rozpęta się prawdziwe piekło i jedyne, co mi pozostanie, to halucynacje z przegrzania i śmierć. regularnie zbliżam się zresztą do tego stanu – około szóstej trzydzieści słońce napieprza już jak dzikie, asfalt skwierczy, powietrze się roluje, a po mojej nadrzecznej promenadzie przemykają tylko prawdziwi twardziele. też skwiercząc. to nie trening maratoński, to zaprawa pod ultra w Dolinie Śmierci, przysięgam.

przy okazji dokonałam interesującego odkrycia. otóż skutkiem ubocznym biegania w środku australijskiego lata jest wyjątkowo idiotyczna opalenizna. to znaczy owszem, moje pęciny mają odcień przepięknego, słonecznego brązu – do tego stopnia, że moja włoska współlokatorka, która sama do bladziochów nie należy, mi zazdrości – szkoda tylko, że gdy zzuję obuw, prezentuję światu komicznie blade stopy i kostki, odznaczające się od reszty wyraźną krechą. wyglądam jak bałwan w skarpetkach. classy.

niedziela, 31 stycznia 2016

[111].

styczniowe uzależnienia:
Breaking Bad (tak, wiem, jestem prawdopodobnie jedyną osobą we wszechświecie, która ekscytuje się tym serialem dopiero teraz), filtr pięćdziesiątka, owsiana z borówkami, poranne bieganie (jeśli weteranka wojny naszej, którą wiedziemy z budzikiem, światem i ciałem, zrywa się w niedzielę o 6:30, żeby iść pobiegać, to znaczy, że Jeźdźcy Apokalipsy są już w blokach startowych), waniliowe białeczko, żłopanie czterech litrów wody dziennie (aż dziw, że nie chlupoczę przy każdym ruchu), mąka z ciecierzycy, kuchenne nasiadówki nad espresso we włoskim towarzystwie, Red Hot Chili Peppers na biegowej plejliście (chyba nigdy mi się nie znudzi), brokułowe pesto, zabawa kolorowanką.

sobota, 30 stycznia 2016

[110].

sobotni poranek postanowiłam rozpocząć idealnym długim wybieganiem – tak pięknym, że swobodnie mogłabym zatrudnić Morgana Freemana w charakterze narratora. wstałam bladym świ(a)tem (i to nie jest metafora – koło szóstej świat naprawdę był blady, szary i pochmurny), wlałam w siebie kawę, zagryzłam bananem i kilkoma suszonymi daktylami, wskoczyłam w buty i hejże na trasę.

i rzeczywiście byłoby idealnie, gdyby na czternastym kilometrze nie złapało mnie znienacka istne oberwanie chmury. przytomnie przeczekałam je skulona gdzieś w krzaczorach, po czym wylazłam z kryjówki, otrzepałam się, przebiegłam jeszcze kilka kilometrów, ale cały czar nieodwołalnie prysł. wybiłam się z rytmu, nogi odmówiły posłuszeństwa i tyle z mojej zaplanowanej dwudziestki. trochę pomaszerowałam – bo skoro tak beztrosko wypuściłam się w dzicz, teraz wypadałoby jakoś wrócić do domu, nie? – ale znowu zaczęło lać. uznałam więc, że czas najwyższy zorganizować sobie jakiś wygodny transport. zadzwoniłam do Współtwórcy.

– eee, cześć, jesteś bardzo zajęty?
– nie, a czemu?
– a nie chciałbyś po mnie przyjechać?
– a co zrobiłaś? – pff, cóż za paskudna implikacja, że skoro dzwonię, prosząc o podwózkę, to koniecznie musiałam wpaść na jakiś piramidalnie głupi pomysł i niechybnie wcielić go w życie.
– nic nie zrobiłam, naprawdę! po prostu Lassie wypuściła się za daleko i nie może teraz znaleźć drogi do domu, była wściekła ulewa, jestem przemoczona, zmarznięta i mały Timmy wpadł do studni. przyjedziesz?

przyjechał. owinęłam się szczelnie ręcznikiem, który mi przywiózł, podziękowałam wylewnie, z tej radości zaczęłam nawet szczekać (na wesołe zamerdanie ogonem nie pozwoliły mi niedogodności w budowie anatomicznej, ale gdybym mogła, uczyniłabym to z ochotą).

– to, że robisz „wuf, wuf”, nie oznacza, że jesteś Lassie. Lassie wiedziałaby, jak trafić do domu – osadził mnie w miejscu Współtwórca. – i do tego jesteś cała mokra. myślę, że to ty jesteś Timmym, co wpadł do studni.

cóż. mówcie mi Timmy.


piątek, 29 stycznia 2016

[109].

drwiłam okrutnie z wyprawki szkolnej Współtwórcy i co? okazuje się, że miałam rację! ha!

przepieprzywszy więcej, niż wynosi nasz dwutygodniowy czynsz, co może oznaczać, że już wkrótce nie pozostanie nam nic innego jak tylko ponowne spakowanie dobytku w kartony, czułe pożegnanie się z naszymi miłymi włoskimi współlokatorkami i przeniesienie się pod jakiś przestronny most lub w inną malowniczą lokalizację, przytargał do domu siaty z fantami. ponoć absolutnie niezbędnymi w dalszej edukacji.

rzeczone siaty zawierały między innymi walizę pełną dóbr wszelakich, wśród których znalazł się zestaw ze snu obłąkanego nożownika, termometr, wielofunkcyjne narzędzie do patroszenia wroga, rękaw cukierniczy i packa do maziania tortów, oraz komplet przyodziewku na każdą okazję – łącznie z pończochą na łeb, prześcieradłem do odbierania porodów i gustowną muszką na gumce* (jak dla pierwszoklasisty, buehehe). i w ogóle całe mnóstwo osobliwego ekwipunku, który pojęcia nie mam, jak się nazywa, do czego służy ani czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógłby go kiedykolwiek do czegokolwiek potrzebować.

skrycie podejrzewam, że cały ten zakupowy amok był po prostu perfidnym sposobem na to, by za skarby świata nie przyznać mi racji. a mogło się skończyć, kurna, na tej śniadaniówce, piórniku i worku na kapciuszki.



* moja skoczna wyobraźnia natychmiast podpowiedziała mi, jak można wykorzystać ten element garderoby w sytuacjach mniej oficjalnych i w celach czysto rozrywkowych, ale wątpię, czy Współtwórca da mi ponosić. szkoooda.

czwartek, 28 stycznia 2016

[108].

nadejszła wiekopomna chwila. od poniedziałku Współtwórca powraca na edukacji łono i z tej okazji wybrał się dziś na dzień orientacyjny w swojej nowej szkole. szkoda tylko, że z jakiegoś powodu ja ekscytuję się tym faktem bardziej niż on.

udzieliłam mu już przestróg, że ma nie jarać szlugów za śmietnikiem, że nie wolno mu wdawać się w bójki i nie powinien dawać sobie odbierać drugiego śniadanka, a jeśli dzieci będą mu dokuczać, ma się z tym zwrócić do mnie, to zrobię z nimi porządek. zaproponowałam nawet, że pojadę razem z nim, odprowadzę go do klasy, otrę łezkę wzruszenia (swoją), poprawię kołnierzyk koszuli (jego), poczekam na korytarzu z innymi matkami, porozmawiam z wychowawczynią na temat wyprawki i opłat na komitet rodzicielski, ale w odpowiedzi otrzymałam tylko Wymowne Spojrzenie. phi, i weź tu się troszcz, człowieku. zero wdzięczności.

mimo to rozważę chyba opcję zaopatrzenia go po tajniacku w blok rysunkowy, kredunie, śniadaniówkę, worek na kapcie i strój na wuef. tak na wszelki wypadek.

środa, 27 stycznia 2016

[107].

niech żyje moda na man bun, bo dzięki niej przestałam być ofiarą najbardziej beznadziejnego etapu zapuszczania włosów – ani tych smętnych kłaków związać, ani zostawić luzem – i mogę udawać, że po prostu nonszalancko bawię się trendami i w ogóle taka ze mnie hipsterka. hohoho.

piątek, 22 stycznia 2016

[106].

znowu zniknęłam na dłuższą chwilę.
łamiący nius, mili państwo: żyję i miewam się wyśmienicie, fikam nawet nóżką. nie wykluczam też, że w ramach postanowień noworocznych będę zaglądać tu częściej, choć kolejnych nagłych zniknięć tak całkiem wykluczyć nie mogę, bo tak już mam, że kiedy rzeczywistość staje się nie do zniesienia, w pierwszej kolejności odejmuje mi zdolność składnego werbalizowania myśli. co stanowi raczej niewielką stratę, zważywszy na niepoważny charakter mojej pisaniny.

co się działo przez ostatnie pięć miesięcy?

moja zeszłoroczna, przydługa, acz szalenie pouczająca mentalna podróż do jakichś pieruńsko mrocznych wymiarów uogólnionego życiowego bezwładu najwyraźniej doczekała się sequelu. jeszcze bardziej obfitującego w doznania, które niechybnie zakończyłyby się niewesoło, gdyby z marazmu i stuporu nie wyrwała mnie podróż do Polski. głównym celem, jaki przyświecał całej wyprawie, było wzięcie udziału w zaślubinach mojego własnego, osobistego Brata, ale przy okazji udało mi się też wyświętować czydychy najlepszej Przyjaciółki, pokręcić się trochę po Warszawie i po moim ukochanym Poznaniu, spotkać z przyjaciółmi, nafutrować pysznościami, wyluzować się, odpocząć i po prostu pobyć z Rodzicielką. wróciłam z nowym tatuażem i odrobinę spokojniejsza, choć nie jestem pewna, czy tak do końca poukładana.

skończyłam szkołę, do ostatniego dnia pozostając tą-której-imienia-nie-da-się-wymówić, a do tego wstrętną, zadowoloną z siebie prymuską, która czyta najlepiej ze wszystkich dzieci w klasie i pisze najładniejsze wypracowania. a potem opuściłam przyjazne mury tej miłej placówki i dostałam po pysku życiem, choć niby powinnam być na to przygotowana. cóż, skończył się dobrobyt i dyplomiki za szczególne osiągnięcia, znów jestem imigrantką z dziwnego kraju gdzieś na końcu świata, na głupiej wizie i z mglistymi perspektywami.

poza tym Virginia miała rację: kobieta musi mieć własny pokój. własny pokój, pracę, własne pieniądze i niezależność, gdyż w przeciwnym wypadku zaczyna sobą gardzić. ja nie bardzo mam i dlatego gardzę sobą nieustająco, choć – dla równowagi i na otarcie łez – na polskim zawodowym gruncie nigdy nie wiodło mi się lepiej. od miesięcy cierpię na niesłabnącą klęskę urodzaju, w związku z czym zmuszona jestem sobie ten dobrobyt dawkować, mimo że najchętniej zakopałabym się w robocie po uszy i była szczęśliwa jak norka.

odkryłam, że po skończeniu trzydziestki z człowiekiem dzieją się naprawdę zabawne rzeczy. ja na ten przykład polubiłam ciemne szminki, zaczęło mi smakować whisky, usłyszałam też nieśmiałe tykanie własnego zegara biologicznego (albo to po prostu ruchy robaczkowe jelit, ciężko orzec) i przestałam patrzeć w lustro z odrazą. a do tego (chyba) w końcu przestałam być taką żałośnie miękką bułą, co akurat doskonale się składa.

wróciłam do biegania, tym razem regularnie i na serio. nadal sprawia mi niewymowną uciechę, traktuję je też w dużym stopniu jako bezpłatną terapię i remedium na niekontrolowany rozrost dupska, bo zrobienie porządku w głowie, odzyskanie ludzkiej postaci i powrót do mojej normalnej wagi kosztowały mnie za dużo, by znów zamienić się w Jabbę Hutta. przede wszystkim jednak mam kilka jasno sprecyzowanych, dość ambitnych biegowych celów, które w tym roku zamierzam zrealizować. i ciężko pracuję, bo się zawzięłam. o.

zaliczyłam kilka świetnych koncertów: Pennywise i Anti-Flag, Florence and the Machine oraz Anathemy, z czego ten ostatni jako VIP, z możliwością spotkania się z zespołem przed. rewelacja!

dwa razy spakowałam swój skromny dobytek, przenosząc się z miejsca na miejsce. najpierw spędziłam dwa i pół miesiąca, doglądając tymczasowo opuszczonego domostwa Szwagierki i korzystając z uroków posiadania basenu w ogródku, by następnie, niecałe dwa tygodnie temu, po niemal stu latach życia na wynajmowanym-swoim, powrócić do stadnego pomieszkiwania w stylu mocno studenckim. trochę się już odzwyczaiłam, ale narzekać nie mogę – za towarzystwo (poza Współtwórcą, rzecz jasna) mam dwie przesympatyczne Włoszki, więc jest głośno (dramatyczne rozstania we włoskim stylu doprawdy robią wrażenie, a jeśli w dodatku rozstają się dwie laski, współczynnik ekspresji rozpieprza skalę), wesoło i zawsze znajdzie się dużo dobrej kawy. a do tego mieszkam teraz w fajnej dzielnicy, rzut beretem od centrum i od Swan River, w pobliżu najpiękniejszych tras biegowych, jakie można sobie wymarzyć.

czytałam zachłannie i kompulsywnie. zupełnie nieświadomie zrealizowałam nawet wyzwanie przeczytania pięćdziesięciu dwóch książek w ciągu roku, wyrabiając w ten sposób średnią za kilkudziesięciu Polaków, którzy dzięki mnie nie musieli brać do rąk niczego, co zadrukowane. to nie eskapizm, to dobroczynność.

sporo pisałam. od czasu do czasu w celach zarobkowych, ale głównie do szuflady, bo chyba skończyłam się w lekkich narracjach – właściwie to skończyłam się w jakichkolwiek narracjach – a literacki posępny ekshibicjonizm nigdy mi nie leżał.

a dziś mijają dokładnie dwa lata, od kiedy jestem w Australii. siedemset trzydzieści dni.

wciąż robię nieudolne, głupawe zdjęcia, zamykając w kadrach wrażenia, miejsca i chwile, skrzynki na listy, wegańskie paśniki, streetarty, własne pęciny i wszelkie możliwe dziwactwa. nadal tęsknię, chyba jeszcze bardziej niż wcześniej, choć nie sądziłam, że tęsknotę da się w ogóle stopniować. nadal miewam ochotę głośno łkać i ciskać w pasji talerzami, aby jakoś zagłuszyć przeszywającą mózg myśl, że oni wszyscy są tam, dzieli nas siedem godzin i pół świata. powietrze wieczorami nadal pachnie latem i lodami śmietankowymi o smaku orzechów włoskich, ale przestałam się łudzić, że to właśnie jest zapach miejsca, które mogłabym kiedyś nazwać domem. w ogóle mam chyba mniej złudzeń. i zdecydowanie mniej marzeń.

ale nadal potrafię dostrzec tu i ówdzie rzeczy, które sprawiają mi drobną uciechę, więc chyba nie jest ze mną jeszcze tak najgorzej.

a co u Was, mili czytacze?



Czy dostałaś kiedyś wszystko, czego pragnęłaś? I wtedy zrozumiałaś, że nie o to ci chodziło?
[Neil Gaiman, Nigdziebądź]