niedziela, 30 sierpnia 2015

[105]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" – sierpień 2015

uzależnienia:
lato, wegańskie lody, bób, kurki, nocne pogaduchy na warszawskim balkonie, borówki, prosecco, szklarniane wieczory, porzeczki, Promenada, kiszone ogóry, Fortuna, wałęsanie się po Poznaniu, wegańskie burgery, trylogia Miłoszewskiego (czy tylko ja mam wrażenie, że prokurator Szacki to daleki krewny wiedźmina?), oglądanie mistrzostw świata z Rodzicielką i zaśmiewanie się do łez.

i w ogóle Polska.

czwartek, 6 sierpnia 2015

[104]. zacznij biegać, mówili. będzie fajnie, mówili

no cóż, nie było. a już pewno nie na początku, kiedy szczytem moich możliwości było żałosne przeczołganie się na dystansie czterystu metrów po stadionowej bieżni i stłumienie w sobie nagłej ochoty, by zalec malowniczo gdzieś w trawie i beztrosko stracić przytomność. doskonale pamiętam ten ogień w płucach (wypalanie prawie paczki dziennie mogło mieć z tym coś wspólnego), miękkie nogi i piekielne zakwasy następnego dnia, przez które złaziłam z łóżka bokiem. rzecz cała wydarzyła się dokładnie trzy lata temu, 6 sierpnia.

spontanicznie wpadłam wtedy na szalony pomysł, by rozpocząć swój biegowy eksperyment. jego głównym celem było znalezienie sposobu na spożytkowanie nadmiaru frustracji i paskudnej energii, bo pełne nienawiści marsze przestały mi już wystarczać, oraz znalezienie ostatecznej odpowiedzi na nieco przydługie pytanie: czy istnieje choćby cień szansy na to, że bieganie, stanowiące absolutnie najkoszmarniejszą formę aktywności, jaką zdarzyło się wymyślić ludzkości na przestrzeni dziejów, plasującą się gdzieś w okolicach siódmego albo ósmego kręgu piekła – niżej umieściłabym chyba tylko prasowanie (co wyjaśnia, czemu chodzę w wygniecionym) – może mi się spodobać?

założyłam dwie możliwe odpowiedzi:
  • panie, dajże pan spokój! – dojście do takiego wniosku pozwoliłoby mi z czystym sumieniem porzucić tę formę aktywności fizycznej, by nigdy, przenigdy do niej nie powrócić. próbowałam, tak?
  • ależ jak najbardziej! – dzięki podobnemu odkryciu świat niewątpliwie stałby się piękny, a ja zgrabna, gibka i rącza jak młoda łania, a potem pogalopowałabym w ekstazie przez ukwiecone łąki. czy coś.
i z zawziętą, cichą determinacją przystąpiłam do działania. nie chciało mi się jak jasny pierun, ale skoro się uparłam, zamierzałam skończyć, co zaczęłam, choćby miał mnie szlag trafić. lekko nie było, mimo to jakoś udało mi się dobujać do końca dziesięciotygodniowego planu, mającego skutecznie przetransformować zbudyniałego flaka w Paulę Radcliffe. gdzieś po drodze doszłam nawet do absurdalnego wniosku, że być może całe to bieganie nie jest w sumie takie złe, choć nie spłynęła na mnie żadna nagła iluminacja ani nie zmaterializowały mi się te ukwiecone łąki. no dobra, pęciny trochę mi wysmuklały, budyń się wygładził i generalnie jakoś tak trochę wysarniałam, ale – umówmy się – do gibkiej i rączej młodej łani trochę mi jednak brakowało. poza tym samo bieganie, mimo że sprawiało mi niewymowną frajdę, też nie stało się żadnym cudownym źródełkiem zalewającym mózg opioidowymi falami, było raczej polem nieustannej walki ducha z leniwą materią. na ogół duch zwyciężał, aczkolwiek zdarzało się, że odpuszczałam, a wszystkie wymówki brzmiały wiarygodnie i rozsądnie. ale związek trwał.

niestety tuż po przyjeździe do Australii zgubiła mnie moja niezawodna dotąd filozofia, w myśl której bieganie należało do kategorii coś dla ciała, coś dla duszy, trochę chcę, a trochę muszę. punkt ciężkości przesunął mi się stanowczo za blisko „muszę” i w rezultacie – mimo zjawiskowych tras, ciepełka i sprzyjających warunków – moje uogólnione rozpirzenie doprowadziło do tego, że totalnie się popsułam. gdzieś po drodze udało mi się jeszcze strzelić życiówki na piątaka i dychę oraz wziąć udział w pierwszym w życiu biegu ulicznym (fantastyczne doświadczenie!), ale potem zjeżdżałam już tylko po równi pochyłej, by ostatecznie zracuszeć do szczętu. każda myśl, że w sumie to wypadałoby chyba iść pobiegać, natychmiast przepoczwarzała się we wredny wyrzut sumienia i wywoływała we mnie wewnętrzny wrzask. więc tym bardziej nie biegałam. obraziłam się, zaparłam, nie i koniec.

ładnych parę miesięcy zajęło mi dojście z sobą do ładu. tak w ogóle i jeśli chodzi o bieganie. musiałam poukładać sobie to wszystko w głowie, przetłumaczyć jak komu głupiemu i przyjąć do wiadomości, że nie, nic nie muszę. i nie, radosne klepanie kilometrów nie jest środkiem do przejęcia kontroli nad światem scentralizowanym w mojej wiecznie za wielkiej dupie, nie jest polem do obłąkanej rywalizacji z sobą samą, nie powinno być przykrym obowiązkiem, karą ani tym bardziej źródłem frustracji. bo, jak sama nazwa wskazuje, jest po prostu radosnym klepaniem kilometrów ku uciesze. dopiero kiedy poustawiałam to sobie w odpowiednim szyku, poczułam potrzebę, by ponownie wskoczyć w moje samoniosące butki i znowu zacząć biegać.

no dobra, nie czarujmy się – jestem najwolniejszym człowiekiem na ziemi. nigdy nie byłam szybka, ale kudy mi tam teraz do dawnego tempa. nie mam co liczyć na życiówki, wyprzedzają mnie nawet matki z wózkami, staruszki i psy z trzema łapkami, nie mam w sobie nic z sarny, co najwyżej z naszej szkapy, i generalnie prezentuję sobą obraz nędzy, budyniu i rozpaczy. co nie przeszkodziło mi (wreszcie!) przebiec półmaraton, a przede wszystkim – znowu dobrze się bawić podczas bezsensownego przebierania odnóżami. a o to przecież powinno w tym chodzić, nie?


i w końcu z czystym sumieniem mogę odświeżyć i zaktualizować swoją listę:

czterdzieści siedem zupełnie subiektywnych powodów, dla których biegam:
  1. bo lubię.
  2. bo mogę.
  3. bo w ten sposób zwiększam swoje szanse na ujście z życiem z zombie apokalipsy.
  4. bo to zdecydowanie tańsze niż dieta składająca się z antydepresantów.
  5. bo dzięki temu dowiaduję się, że mogę więcej, niż mi się wydawało.
  6. bo na spokojną medytację jestem za bardzo w te pędy.
  7. bo wtedy nic nie muszę.
  8. bo spotykam na trasie sympatyczną zwierzynę.
  9. bo dzięki temu jestem nieco bardziej znośna dla siebie i otoczenia.
  10. bo każdy kolejny przebiegnięty dystans wprawia mnie w dziką euforię.
  11. bo nie lubię mieć cellulitu.
  12. bo pracuję w ten sposób nad samodyscypliną.
  13. bo lubię się sponiewierać.
  14. bo dzięki temu udowadniam, że nie jestem tak anemiczną amebą, jak wskazywałaby na to moja wegańska dieta (hłe hłe).
  15. bo nie ma lepszego sposobu na wkurwa niż wybieganie go.
  16. bo pieruńsko lubię wyzwania i rywalizację, zwłaszcza z sobą samą.
  17. bo dzięki temu mam mniejsze wyrzuty sumienia, kiedy żrę jak ogr.
  18. bo mnie nosi.
  19. bo to jedna z niewielu dziedzin w moim życiu, nad którymi mam poczucie kontroli.
  20. bo dzięki temu nie palę.
  21. bo to mój święty czas dla siebie.
  22. bo bieganie jest za darmo, a ja lubię darmochę.
  23. bo dupna motywacja jest równie dobra jak każda inna, a bieganie dobrze mi robi na tyłek.
  24. bo najlepiej słucha mi się wtedy muzyki.
  25. bo ludzie na trasie się do mnie uśmiechają.
  26. bo zsumowane przebiegnięte kilometry wyglądają imponująco.
  27. bo kiedy biegam, nie czuję się jak ostatni nieskoordynowany ciapciak.
  28. bo lubię to przyjemne zmęczenie mięśni.
  29. bo dzięki temu mam motywację, żeby w ogóle wyjść z domu.
  30. bo czuję się wtedy jak Rocky Balboa.
  31. bo pomysł ciągłego przebierania odnóżami przez trzy godziny jest na tyle obłąkany, że aż się prosi, aby go zrealizować.
  32. bo jestem próżną szczotą i lubię być szczupła.
  33. bo dzięki bieganiu trzymam czystą michę.
  34. bo to doskonała okazja, żeby dorobić się fajnej opalenizny (acz ciut nierównej, fakt).
  35. bo dzięki temu odkryłam, że świat cudnie pachnie – słońcem, wilgotną ziemią, burzą, trawą, deszczem, kwiatami, kurzem i wiatrem.
  36. bo dzięki temu w ogólne nie choruję.
  37. bo dzięki temu mam zgrabne pęcinki.
  38. bo jestem aspołecznym świrem i samotność długodystansowca bardzo mi pasuje.
  39. bo mam fajne buty i żal mi je kisić w domu.
  40. bo lubię odkrywać – nowe miejsca, nowe trasy, nowe widoki.
  41. bo uwielbiam przekraczać własne ograniczenia.
  42. bo podczas biegania mogę bezkarnie wyglądać jak puszwun.
  43. bo nikt, łącznie ze mną samą, nie wierzył, że będę to robić.
  44. bo kocham makaron.
  45. bo idę biegać brzmi dumnie.
  46. bo życie bez czegoś tylko dla siebie byłoby nie do zniesienia.
  47. bo przynajmniej raz w życiu chcę przebiec maraton, a od czegoś trzeba zacząć.