niedziela, 31 maja 2015

[101]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" – maj 2015

uzależnienia:
  • grzejniczek, ochrzczony radośnie Colinem Farrellem i opatrzony stosownym zdjęciem. zapomniałam, że w mieście, w którym średnia roczna temperatura wynosi ponad dwadzieścia stopni, można tak przeraźliwie marznąć. już sobie przypomniałam.
  • beztroskie przebieranie odnóżami. któregoś popołudnia wyszłam z domu i przebiegłam półmaraton, tak po prostu. a niecałe dwa tygodnie później powtórzyłam ten wyczyn, tym razem z gustownym numerem startowym i w towarzystwie spoconej, rozentuzjazmowanej gawiedzi. fantastyczne doświadczenie.
  • kolektywne gotowanie przemysłowych ilości wegańskiego żarcia. wariackie przedsięwzięcie, obliczone na to, by wykarmić tabun wygłodniałych roślinożerców spragnionych polskiego jadła, ostatecznie okazało się spektakularnym sukcesem, aczkolwiek sądzę, że minie trochę czasu, zanim znowu będę mogła bez krzyku patrzeć na pierogi ruskie, smalec z fasoli czy ćwikłę.
  • Gra o tron. zawsze należałam do irytującej frakcji najpierw książka, później film, skonstatowawszy więc z żalem, że postępująca skleroza przeszkadza mi w nieskrępowanym wymądrzaniu się (ale tego nie było w książce!) i sianiu spojlerów, postanowiłam odświeżyć sobie cały cykl. doświadczenie obfituje w wiele wzruszeń, głównie spod znaku ooo, my sweet summer child, to ty jeszcze żyjesz.
  • ponure lakiery do paznokci. winter is coming, więc wytoczyłam najcięższą artylerię, regularnie prezentując światu posępnego bakłażana, żałobną śliwkę i topielczą zieleń. poniekąd, by zamaskować zsiniałe z zimna paznokcie.

piątek, 1 maja 2015

[100]. wspólne gotowanie podstawą trwałości małżeństwa

a przynajmniej tak słyszałam. i jeśli to prawda, wszystko wskazuje na to, że wespół z Współtwórcą mamy szansę dotrwać w ogólnej szczęśliwości co najmniej do złotych godów. ostatnie trzy wieczory, przeciągające się późno w noc, spędzone na wytężonej produkcji zweganizowanych pierogów ruskich (zamiast twarogu jaglanka, genialne rozwiązanie!) wydatnie się do tego przyczyniły.

garść statystyk: w przedsięwzięciu obliczonym na to, by wykarmić jakieś 150–200 osób*, udział wzięło dwoje szalonych kucharzy, mniej więcej osiem kilogramów ziemniaków (zgadnijcie, kto je obierał?), dziesięć kilogramów cebuli (Współtwórca: kiedy kroiłem cebulę i myślałem o Polsce…), którą należało przesmażyć, cała chałupa śmierdząca w efekcie smażoną cebulą (tu jest Polskaaa, tu jest cebulaaa!), prawie kilogram koperku, dwa kilogramy kaszy jaglanej (która, uciekając z garnka, śpiewała głosem Lorde: everybody wants to rule the world), gigantyczny pożyczony gar, prawa fizyki oraz bezprawie metafizyki. i tak minął wieczór, dzień pierwszy, kiedy to narodził się farsz. dużo farszu.

dzień drugi upłynął nam z kolei pod znakiem radosnych prac ręcznych i produkcji kompletnie obłąkanej ilości pierogów. gdzieś w okolicach drugiej w nocy ostateczny wynik zamknął się w liczbie trzysta sześćdziesiąt jeden, z czego tylko dziewiętnaście stanowiły odrzuty. nieskromnie dodam, że ani jeden się nie rozkleił. gwoli kronikarskiej ścisłości zanotować również należy, że cała zabawa zajęła jakieś sześć godzin, co daje około sześćdziesięciu pierogów na godzinę, czyli pieroga na minutę. ha!

trzeciego dnia natomiast, już na totalnym czilałcie, przy dźwiękach Ska-P i podlewając przedsięwzięcie czerwonym wytrawnym, dolepiliśmy dodatkowe sto trzy sztuki (tym razem tylko jeden odrzut, mistrzostwo!). bo co to dla nas.

ostateczny wynik: czterysta sześćdziesiąt cztery pierogi. poważnie rozważam, czy nie zacząć wpisywać sobie tego osiągnięcia w rubryce personal achievements, bo sukces życiowy podobnego kalibru może mi się już więcej nie przydarzyć.

mimo to mam niejasne przeczucie, że chyba na pewien czas zrezygnuję z jedzenia pierogów. nie mówiąc już o ich lepieniu.
trochę nie mogę na nie patrzeć.


* a wszystko to w ramach Polish Soupi, czyli wegańskiej wyżerki, którą beztrosko postanowiliśmy zorganizować ze Współtwórcą, bo mało mamy zajęć i, kurna, nudno jakoś. całe wydarzenie ma formułę dinner by donation, czyli płacisz i żresz, ile zmieścisz, znaną ze znanych i lubianych poznańskich vegan lanczy, i odbędzie się w najbliższy poniedziałek we Fremantle Environmental Resource Network, stanowiącym skrzyżowanie Rozbratu z wesołym hippisowskim ogródkiem warzywnym. w menu rzeczone pierogi ruskie, swojski chleb na zakwasie z wegańskim smaluszkiem, kopytka gryczane z grzybami i cebulką, ćwikła, surówka marchew-jabłko z rodzynkami i drożdżowy placek ze śliwkami i kruszonką. niech kuchenni bogowie mają nas w swojej opiece, bo teraz trzeba to, cholera, przygotować!