czwartek, 26 marca 2015

[96]. denatkę mi jazda ze stołu!

dopuściłam się morderstwa. właściwie kwalifikacja czynu powinna zostać zmieniona na nieumyślne spowodowanie śmierci, gdyż moją intencją w żadnym wypadku nie było celowe pozbawienie życia Bogu ducha winnej ofiary, aczkolwiek efekt – jak by nie patrzeć – jest taki sam. znaczy, denatka na stole.

w rolę wdzięcznych zwłok wcielił się mój ukochany komputer, na ogół pieszczotliwie Tosią zwany, zwłaszcza w takich apostrofach jak: no dalej, Tosia, działaj, no!, Tośka, łajzo, nie strzelaj focha czy Tosieńko najdroższa, uruchom się, bo ci jebnę, i, jak widać na załączonym obrazku, nasze pożycie przez długie lata upływało w atmosferze wzajemnego szacunku, zrozumienia i uogólnionej sielanki.

w sumie zawsze mnie to zastanawiało: jestem tak doskonałą opiekunką wszelkich sprzętów elektronicznych, że we względnym zdrowiu i szczęściu dożywają one ze mną imponująco późnej starości, bo to jeden z moich licznych talentów, czy po prostu ich długowieczność wynika z faktu, że moje drugie imię to Nędza i już w chwili zakupu dowolnego gadżetu doskonale zdaję sobie sprawę, że jeszcze długo nie będę sobie mogła pozwolić na kolejny, toteż trwożliwie doglądam tego, co mam, i z czystego rozsądku staram się unikać rzucania Kundlem czy pakowania telefonu do pralki?

tak czy owak, tym razem moja czujność zawiodła na całej linii. chwila nieuwagi, niekontrolowane machnięcie ręką – och, ileż ludzkich tudzież komputerzych dramatów dałoby się uniknąć, gdyby ludzie przestali tak beztrosko machać łapami! – i nieszczęście gotowe. utopiłam komputer w kubku z wodą. nie pomogła szczera skrucha, prośby, groźby, obietnice, klątwy i złorzeczenia. Tosia ruszyła rączo w stronę światła, kuszącego uwolnieniem od wszelkich trosk doczesnych, a ja – jak to zwykle bywa w sytuacjach skrajnych i dniach ostatnich – zaczęłam snuć ponure rozważania nad możliwie najskuteczniejszą techniką ugryzienia się w dupsko z powodu własnej głupoty, objawiającej się między innymi głęboką pogardą dla całkiem rozsądnej konieczności tworzenia od czasu do czasu kopii zapasowych. na przykład po to, by uniknąć takich historii.

na całe szczęście na posterunku znalazł się nieustraszony Współtwórca – Mitch Buchannon świata informatycznego, jeno bez czerwonej bojki i gustownych galotów. uzbrojony w mój pilniczek do paznokci (zaprawdę, mówię to i powiadam: pilniczek do paznokci to najpotężniejsze i najbardziej wielofunkcyjne narzędzie w historii ludzkości!) oraz swoją skrzynkę z narzędziami (czerwoną, a jakże), przystąpił niezwłocznie do przywracania nieszczęsnych zwłok do świata żywych. nie obyło się oczywiście bez drobnej transplantacji organów (komputera, nie Współtwórcy), a przewidziana przez producenta liczba śrubek trzymających w kupie całość niekoniecznie okazała się zgodna z rzeczywistą liczbą śrubek potrzebnych do prawidłowego działania całego systemu po jego rozbebeszeniu i ponownym zmontowaniu – innymi słowy, cztery śrubki zostały – ale kto by się przejmował takimi drobiazgami.

grunt, że topielica odzyskała sprawność i pełnię sił witalnych, śmiga, aż miło, jej trzewia w życiu nie były tak czyste i zadbane, a ja uroczyście obiecałam jej i sobie, że w przyszłości powstrzymam się od spożywania płynów w jej obecności.

i może w końcu zrobię te kopie zapasowe. kiedyś tam.

piątek, 13 marca 2015

[95]. skończył mi się kawałek literatury. JESTEM ZASMUTKOWANA

lekturowa monogamia nigdy nie była moją mocną stroną. właściwie to jestem beznadziejnym przypadkiem literackiego promiskuityzmu – zmieniam obiekty fascynacji jak rękawiczki, oddaję się im łatwo, chętnie i beztrosko, a moje czytelnicze prowadzenie się jest doprawdy pożałowania godne. nie jestem ani wierna, ani tym bardziej wybredna.

już sama myśl, że kiedykolwiek musiałabym stanąć przed absurdalną koniecznością dokonania wyboru i wyłuskania spośród tylu mądrych, pięknych i przezabawnych książek stworzonych przez ludzkość od początku świata tylko jednej, by nonszalancko przykleić jej etykietę tej jedynej, najukochańszej i najwspanialszej, bo od tego zależałoby na przykład moje życie, napawa mnie zgrozą w najczystszej postaci. trudno, zginęłabym, bo po prostu się nie da, no nie da się, no.

gdzieś w najbardziej zagraconych zakamarkach umysłu skrzętnie przechowuję stale rozrastającą się listę książek, które w którymś momencie życia z rozmaitych powodów były dla mnie ważne. z niektórych z nich całkiem wyrosłam, do innych nadal zdarza mi się wracać w ramach podróży sentymentalnych, jeszcze inne wciąż tkwią we mnie głęboko, przeszywając niestygnącym zachwytem. mam w sobie całe światy; niektóre z nich stygną, gasną, a na ich miejsce pojawiają się nowe.

i tylko strasznie mi smutno, że jeden z tych światów, ten podtrzymywany przez cztery słonie stojące na grzbiecie wielkiego żółwia A’Tuina, sunącego leniwie przez bezkresności wszechświata, właśnie się skończył.

poniedziałek, 9 marca 2015

[94]. o tym, że zostałam młodym padawanem, co to w trudzie i znoju nauki pobiera

ostatni łikend upłynął mi pod znakiem kawiarnianych szaleństw. brzmi nieźle i tak właśnie było, pewną ciekawostkę może natomiast stanowić fakt, że nie wypiłam przy tym ani kropli alkoholu, przesadnej kulinarnej rozpuście też się nie oddałam, bo zjadłam jedną (słownie: jedną) brzoskwinię i kawałek arbuza, dziób w kawie umoczyłam zaledwie kilka razy, dopijając do końca raptem jeden kubek, osiągnęłam za to nieznany mi dotąd poziom fizycznego zmęczenia spowodowanego intensywną zabawą zarobkową. innymi słowy, zaczęłam nową pracę.

rzeczona praca, jak to zwykle przy tego typu nagłych życiowych zwrotach akcji bywa, spadła mi z nieba dość nieoczekiwanie, aczkolwiek skłamałabym, mówiąc, że w ogóle na nią nie liczyłam. o ile bowiem – między innymi jako modelowa przedstawicielka swojego nędznego pokolenia, od dzieciństwa karmionego wyssanymi z palca bredniami, że porządna edukacja uchroni nas przed smutną koniecznością smażenia fryt, latania z tacą i mycia garów, w które w swej naiwności uwierzyłam – powołanie i predyspozycje do spędzenia życia zawodowego w branży hospitality mam raczej mizerne, o tyle kawa sama w sobie zdecydowanie mnie jara. tak, umiejętność robienia doskonałej kawy, wliczając w to opanowanie choćby najbanalniejszych podstaw zachwycającej sztuki latte art, od zawsze znajdowała się na liście rzeczy, których bardzo chciałabym się kiedyś nauczyć. toteż się uczę.

pobieranie nauk, jak można się było spodziewać, okupione jest oczywiście pewnym wysiłkiem, głównie fizycznym, i leciuchnym cierpieniem. mam poparzone palce, pachnę ciepłym mlekiem, tym charakterystycznym zapachem najedzonego, zadowolonego z życia niemowlaka, a mój lichy biceps, który dawno temu zapomniał, jak wygląda przyzwoita sesja ćwiczeń, po dwóch dniach targania skrzynek postanowił zareagować i odezwać się lekkim bólem. wtórują mu malowniczo posiniaczone uda.

w tym szaleństwie jest jednak całkiem niegłupia metoda. przez dwa dni nauczyłam się więcej niż przez osiem miesięcy pracy w poprzednim miejscu, nikogo nie otrułam, nie uszkodziłam ani trwale nie okaleczyłam, nikt się nie skarżył, przynajmniej nie otwarcie, niczego nie potłukłam ani nie rozpieprzyłam z hukiem, choć każdemu mojemu przelotowi z tacą wypełnioną po brzegi szklankami, spodeczkami, kubkami i szklanymi buteleczkami towarzyszyła ciepła myśl o mojej szanownej Rodzicielce, która, widząc mnie w otoczeniu tylu przerażająco łatwo tłukących się przedmiotów, niechybnie przeżegnałaby się nogą. spieniłam idealnie lekko ponad sto litrów mleka, obudzona w środku nocy jestem już w stanie strzelić brawurowe chai latte, a do tego – co w sumie cieszy mnie najbardziej – moja niepewna i niewprawna ręka powoli zaczyna poddawać się nieśmiałym próbom kiełznania. co oznacza, że przy odpowiedniej dozie uporu umiem już narysować na powierzchni kawy serduszko, lichą rozetkę i imponującego grzyba atomowego. nadal z przewagą grzyba, niestety, ale przynajmniej przestałam już mazać uglupy do złudzenia przypominające rozkraczone peniski, a więc jest postęp.

obstawiam, że przy tym tempie już niebawem będę tworzyć przepiękne paparotki, rozłożyste listowie, łabądki i inne zwierzątka. dajcie mi tylko ze dwa miesiące, a będzie pięknie, słowo. bo w to, że kiedykolwiek opanuję umiejętność noszenia tych pieprzonych skrzynek z mlekiem tak, by przestać nabijać sobie siniaki, raczej nie wierzę. to byłoby już za piękne. i kompletnie nie w moim stylu.