sobota, 31 stycznia 2015

[92]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" – styczeń 2015

uzależnienia:
  • czytanie po nocach. śpię po trzy-cztery godziny, bo szkoda mi czasu, łykam średnio po trzy wielkogabarytowe książki tygodniowo. to oficjalne – jestem w ciągu.
  • turkusowy lakier do paznokci z jakiejś limitowanki essence, taki z piaskowymi drobinkami. dobry, bo tani, dobry, bo pancerny. szkoda, że przy okazji pieruńsko ciężko go zmyć.
  • smoothies i surowizna w każdej postaci. podstawa jadłospisu zapewniającego przetrwanie przy trzydziestu ośmiu stopniach w górę.
  • soczewki. pokochałam je – nomen omen – od pierwszego wejrzenia, od kiedy zaczęłam je nosić we wrześniu, ale teraz, latem, po prostu nie wyobrażam sobie bez nich życia. błogosławieństwo!
  • Born Free Blue King Brown. idealna playlista do biegania.

czwartek, 29 stycznia 2015

[91]. mało ci werbalnych wygibasów? double them!

od pewnego czasu przeżywam stan interesującego lingwistycznego rozdwojenia. przyznaję, że z praktycznego punktu widzenia bywa on niekiedy uciążliwy i cokolwiek irytujący, ale jednocześnie mój wewnętrzny językowy zboczeniec bawi się w sumie całkiem nieźle. i jestem szalenie ciekawa, dokąd ostatecznie mnie to wszystko zaprowadzi. bo na razie prowadzi głównie do nielichego bajzlu.

w głowie mam kołowrót, sny mam bilingwalne, myślę w dwóch językach równocześnie, choć w różnych proporcjach, a mój językowy obraz świata dramatycznie stracił na spójności i drży w posadach. wiem, że od osiągnięcia choćby względnej równowagi w tej dzikiej ekwilibrystyce dzielą mnie jeszcze całe lata świetlne, ale hej, mam sporo czasu. i jestem zdeterminowana.

chodzenie do szkoły nigdy dotąd nie było tak ekscytujące. no dobra, jako dzieciak w wieku wczesnoszkolnym należałam do grona tych głupawych smarkaczy, które już w połowie sierpnia siedziały jak na szpilkach, nie mogąc doczekać się września. obwąchiwałam nowe książki, poczytywałam je ukradkiem, ostrzyłam ołówki i kredunie, obkładałam zeszyty i z zachwytem uzupełniałam wyposażenie piórnika. potem trochę mi przeszło – najwyraźniej mój dorastający mózg załapał wreszcie oczywisty ciąg przyczynowo-skutkowy: kończą się wakacje – zaczyna się szkoła – wypadałoby się uczyć – to dość męczące. szczególnie, jeśli natura wyposażyła cię w nieznośny wewnętrzny imperatyw ciągłego podskakiwania wyżej metaforycznej dupy, bo przecież zawsze mogłabym więcej, lepiej, idealnie. mimo to koniec sierpnia (a później września – na studiach wcale nie zelżało) zawsze podszyty był dla mnie niepowściągliwym i – zważywszy na okoliczności – cokolwiek niestosownym podekscytowaniem.

teraz jest jeszcze gorzej. mój umysł, obudzony z letargu po przydługim okresie powolnego gnuśnienia, wszedł w stan jakiejś permanentnej hipomanii. myśli wylewają mi się uszami, w głowie mam językowy rollercoaster, słowa, zdania, pojęcia i konstrukcje wirują w niej jak w bębnie pralki na wysokich obrotach i ciągle dokładam nowe. nie wiem, ile jeszcze się zmieści i nie obchodzi mnie to. chcę więcej, więcej, więcej!

nie zależy mi na tym, żeby po prostu jakośsiędogadać, załatwiać sprawy w banku, ucinać sobie pogawędki z nieznajomymi i konsumować ze zrozumieniem obszerne listy polepszaczy smaku zamieszczone na kolorowych opakowaniach produktów w supermarkecie. język ograniczony przez swoje leksykalne oraz składniowe niedostatki i sprowadzony jedynie do swojej komunikacyjnej funkcji – choć jest ona niewątpliwie szalenie istotna – nie pociąga mnie w najmniejszym nawet stopniu.

wybacz, Ludwig, ale granice mojego języka nie są granicami mojego świata. w moim świecie są głupie skojarzenia i niekiedy całkiem niegłupie treści, intertekstualność, strzeliste frazy, wielkie narracje, małe dekonstrukcje, banały, wzruszenia, wieloznaczność i znaczenie. tylko czasem po prostu nie umiem jeszcze ich nazwać.

czwartek, 22 stycznia 2015

[90]. trzysta sześćdziesiąt pięć dni w dziewięciu akapitach, czyli wielki powrót na łono blogowego ekshibicjonizmu

trzysta sześćdziesiąt pięć dni temu, targając za sobą trzydziestokilogramową walizę, w której jakimś cudem udało mi się upchnąć większość dobytku absolutnie niezbędnego do przetrwania na drugim końcu świata, opuściłam budynek lotniska w Perth. była trzecia w nocy, termometr wskazywał dwadzieścia dziewięć stopni, a powietrze pachniało latem i lodami śmietankowymi o smaku orzechów włoskich. tak zaczęła się moja wyprawa życia.

wprawdzie w tym roku wyjątkowo powstrzymałam się od jakichkolwiek podsumowań i noworocznych postanowień, ale kiedy myślę o ostatnich dwunastu miesiącach, muszę przyznać, że naprawdę sporo się przez ten czas wydarzyło.

znalazłam pracę. umówmy się, łutem szczęścia i kompletnie bez żadnego doświadczenia. a osiem miesięcy później ją rzuciłam. kiedyś pewnie położyłabym uszy po sobie i jak ostatnia sierotka zgodziła się cierpiętniczo na parszywe warunki zatrudnienia, zamiast z taką determinacją rzucać się dobrowolnie w odmęty bezrobocia, ale chyba zrobiłam się za bardzo pyskata. tak czy owak szczęśliwie okazało się, że miłość do kawy może przekładać się na pewne umiejętności w zakresie jej parzenia i nieotrucia klienteli. co ciekawe, odkryłam przy tym, że praca z ludźmi może być całkiem przyjemna, choć jeszcze rok temu prawdopodobnie wysłałabym do diabła każdego, kto choćby ośmieliłby się zasugerować, że będę szczebiotać wesoło z trzyletnią Amelią (moja ulubienica!) i serwować jej mleko sojowe (obowiązkowo z dwiema piankami), zdołam spamiętać, że Todd zamawia zawsze dużą flat white z cukrem dla siebie, a dla swojego schorowanego taty bez cukru, za to ze słomką, że Lloyd, właściciel księgarni naprzeciwko, prosi o large flat white, one sugar, extra hot, made with love, że jego żona, Barb, na mój widok będzie wołać radośnie how are you, Margaret, że prześladować mnie będzie niejaki Yakisoba Guy, którego spotykam nawet na szkolnym korytarzu, albo że Mala, wpadająca po pracy po skinny cappuccino with one sugar, w ramach prezentu świątecznego z nieśmiałym uśmiechem wręczy mi loteryjną zdrapkę, bo mnie lubi. kto wie, być może wcale nie naściemniałam w moim straszliwie kłamliwym CV, twierdząc, że jestem friendly i outgoing.

zafundowałam sobie przydługą, acz szalenie pouczającą mentalną podróż do jakichś pieruńsko mrocznych wymiarów uogólnionego życiowego bezwładu, z której powróciłam cięższa o dziesięć kilogramów cielska (no dobra, połowy już się pozbyłam. druga połowa jest nieco bardziej oporna, bo okopała się na strategicznych pozycjach, to znaczy w okolicach dupska i udźców, ale ją również zamierzam wykurzyć) i kilka dekagramów całkiem konstruktywnych wniosków.

zaczęłam szkołę, w krótkim czasie zostając tą-której-imienia-nie-da-się-wymówić, a do tego wstrętną, zadowoloną z siebie prymuską. nic na to nie poradzę, uwielbiam się uczyć, a chodzenie do szkoły sprawia mi naprawdę niesamowitą frajdę, zwłaszcza od czasu, kiedy moje notatki zaczęły do złudzenia przypominać te z gramatyki opisowej, jeno w innym języku. już teraz drżę na myśl, co to będzie, kiedy ją skończę. chyba będę musiała znaleźć sobie jakieś studia czy coś.

odkryłam zupełnie nowy, nieznany mi dotąd wymiar tęsknoty, kiedy masz ochotę głośno łkać i ciskać w pasji talerzami, aby jakoś zagłuszyć przeszywającą mózg myśl, że oni wszyscy są tam, dzieli was siedem godzin i pół świata, a ty tak bardzo ich potrzebujesz.

całym sercem pokochałam Fremantle, z jego wakacyjnym luzem, kolorami, ulicznym muzykowaniem, drobnymi cudownościami, artystycznym klimatem, wieczornym życiem, muralami, aromatem włoskiej kawy, lekkim swądkiem krewety i przyjemną bryzą znad oceanu. na tyle, aby uznać, że to miejsce ma spory potencjał, by stać się moim - takim, w którym chciałabym żyć. po półrocznym nadużywaniu gościnności Szwagierki popławiłam się więc w urokach tamtejszego house-sittingu i przez ponad dwa miesiące doglądałam cudzych domów i kotów, by ostatecznie przenieść się na wynajęte-swoje. w absolutnie zjawiskowej okolicy i bardzo satysfakcjonującej odległości od serca Freo.

poznałam całe mnóstwo fantastycznych ludzi z przeróżnych części globu, ze szczególnym uwzględnieniem Kolumbii, Bośni, Szwajcarii, Włoch, Macedonii, Brazylii, Japonii, Indii czy Korei Południowej. za wcześnie, żeby mówić o przyjaźniach, tym bardziej, że takie wielkie słowa przychodzą mi raczej z trudem, ale na pewno nie mogę narzekać na brak socjalizacji. takie znajomości mają zresztą jeszcze jedną, szalenie istotną zaletę - niesamowicie poszerzają horyzonty i otwierają umysł. z bezwarunkowym zachwytem zanurzyłam się więc w multikulturowym tyglu, uczę się, poznaję, odkrywam, rozumiem albo przynajmniej staram się rozumieć i od czasu do czasu zdarza mi się balansować gdzieś na krawędzi stanu if you open your mind too much, your brain will fall out.

zamknęłam w kadrach nieudolnych zdjęć dziesiątki wrażeń, miejsc, rzeczy i chwil, odkreśliłam kilka pozycji ze swojej bucket list. i ciągle dodaję nowe, bo jeszcze tyle mam do zrobienia, do zobaczenia, do przeżycia. dopiero zaczęłam.