niedziela, 30 sierpnia 2015

[105]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" – sierpień 2015

uzależnienia:
lato, wegańskie lody, bób, kurki, nocne pogaduchy na warszawskim balkonie, borówki, prosecco, szklarniane wieczory, porzeczki, Promenada, kiszone ogóry, Fortuna, wałęsanie się po Poznaniu, wegańskie burgery, trylogia Miłoszewskiego (czy tylko ja mam wrażenie, że prokurator Szacki to daleki krewny wiedźmina?), oglądanie mistrzostw świata z Rodzicielką i zaśmiewanie się do łez.

i w ogóle Polska.

czwartek, 6 sierpnia 2015

[104]. zacznij biegać, mówili. będzie fajnie, mówili

no cóż, nie było. a już pewno nie na początku, kiedy szczytem moich możliwości było żałosne przeczołganie się na dystansie czterystu metrów po stadionowej bieżni i stłumienie w sobie nagłej ochoty, by zalec malowniczo gdzieś w trawie i beztrosko stracić przytomność. doskonale pamiętam ten ogień w płucach (wypalanie prawie paczki dziennie mogło mieć z tym coś wspólnego), miękkie nogi i piekielne zakwasy następnego dnia, przez które złaziłam z łóżka bokiem. rzecz cała wydarzyła się dokładnie trzy lata temu, 6 sierpnia.

spontanicznie wpadłam wtedy na szalony pomysł, by rozpocząć swój biegowy eksperyment. jego głównym celem było znalezienie sposobu na spożytkowanie nadmiaru frustracji i paskudnej energii, bo pełne nienawiści marsze przestały mi już wystarczać, oraz znalezienie ostatecznej odpowiedzi na nieco przydługie pytanie: czy istnieje choćby cień szansy na to, że bieganie, stanowiące absolutnie najkoszmarniejszą formę aktywności, jaką zdarzyło się wymyślić ludzkości na przestrzeni dziejów, plasującą się gdzieś w okolicach siódmego albo ósmego kręgu piekła – niżej umieściłabym chyba tylko prasowanie (co wyjaśnia, czemu chodzę w wygniecionym) – może mi się spodobać?

założyłam dwie możliwe odpowiedzi:
  • panie, dajże pan spokój! – dojście do takiego wniosku pozwoliłoby mi z czystym sumieniem porzucić tę formę aktywności fizycznej, by nigdy, przenigdy do niej nie powrócić. próbowałam, tak?
  • ależ jak najbardziej! – dzięki podobnemu odkryciu świat niewątpliwie stałby się piękny, a ja zgrabna, gibka i rącza jak młoda łania, a potem pogalopowałabym w ekstazie przez ukwiecone łąki. czy coś.
i z zawziętą, cichą determinacją przystąpiłam do działania. nie chciało mi się jak jasny pierun, ale skoro się uparłam, zamierzałam skończyć, co zaczęłam, choćby miał mnie szlag trafić. lekko nie było, mimo to jakoś udało mi się dobujać do końca dziesięciotygodniowego planu, mającego skutecznie przetransformować zbudyniałego flaka w Paulę Radcliffe. gdzieś po drodze doszłam nawet do absurdalnego wniosku, że być może całe to bieganie nie jest w sumie takie złe, choć nie spłynęła na mnie żadna nagła iluminacja ani nie zmaterializowały mi się te ukwiecone łąki. no dobra, pęciny trochę mi wysmuklały, budyń się wygładził i generalnie jakoś tak trochę wysarniałam, ale – umówmy się – do gibkiej i rączej młodej łani trochę mi jednak brakowało. poza tym samo bieganie, mimo że sprawiało mi niewymowną frajdę, też nie stało się żadnym cudownym źródełkiem zalewającym mózg opioidowymi falami, było raczej polem nieustannej walki ducha z leniwą materią. na ogół duch zwyciężał, aczkolwiek zdarzało się, że odpuszczałam, a wszystkie wymówki brzmiały wiarygodnie i rozsądnie. ale związek trwał.

niestety tuż po przyjeździe do Australii zgubiła mnie moja niezawodna dotąd filozofia, w myśl której bieganie należało do kategorii coś dla ciała, coś dla duszy, trochę chcę, a trochę muszę. punkt ciężkości przesunął mi się stanowczo za blisko „muszę” i w rezultacie – mimo zjawiskowych tras, ciepełka i sprzyjających warunków – moje uogólnione rozpirzenie doprowadziło do tego, że totalnie się popsułam. gdzieś po drodze udało mi się jeszcze strzelić życiówki na piątaka i dychę oraz wziąć udział w pierwszym w życiu biegu ulicznym (fantastyczne doświadczenie!), ale potem zjeżdżałam już tylko po równi pochyłej, by ostatecznie zracuszeć do szczętu. każda myśl, że w sumie to wypadałoby chyba iść pobiegać, natychmiast przepoczwarzała się we wredny wyrzut sumienia i wywoływała we mnie wewnętrzny wrzask. więc tym bardziej nie biegałam. obraziłam się, zaparłam, nie i koniec.

ładnych parę miesięcy zajęło mi dojście z sobą do ładu. tak w ogóle i jeśli chodzi o bieganie. musiałam poukładać sobie to wszystko w głowie, przetłumaczyć jak komu głupiemu i przyjąć do wiadomości, że nie, nic nie muszę. i nie, radosne klepanie kilometrów nie jest środkiem do przejęcia kontroli nad światem scentralizowanym w mojej wiecznie za wielkiej dupie, nie jest polem do obłąkanej rywalizacji z sobą samą, nie powinno być przykrym obowiązkiem, karą ani tym bardziej źródłem frustracji. bo, jak sama nazwa wskazuje, jest po prostu radosnym klepaniem kilometrów ku uciesze. dopiero kiedy poustawiałam to sobie w odpowiednim szyku, poczułam potrzebę, by ponownie wskoczyć w moje samoniosące butki i znowu zacząć biegać.

no dobra, nie czarujmy się – jestem najwolniejszym człowiekiem na ziemi. nigdy nie byłam szybka, ale kudy mi tam teraz do dawnego tempa. nie mam co liczyć na życiówki, wyprzedzają mnie nawet matki z wózkami, staruszki i psy z trzema łapkami, nie mam w sobie nic z sarny, co najwyżej z naszej szkapy, i generalnie prezentuję sobą obraz nędzy, budyniu i rozpaczy. co nie przeszkodziło mi (wreszcie!) przebiec półmaraton, a przede wszystkim – znowu dobrze się bawić podczas bezsensownego przebierania odnóżami. a o to przecież powinno w tym chodzić, nie?


i w końcu z czystym sumieniem mogę odświeżyć i zaktualizować swoją listę:

czterdzieści siedem zupełnie subiektywnych powodów, dla których biegam:
  1. bo lubię.
  2. bo mogę.
  3. bo w ten sposób zwiększam swoje szanse na ujście z życiem z zombie apokalipsy.
  4. bo to zdecydowanie tańsze niż dieta składająca się z antydepresantów.
  5. bo dzięki temu dowiaduję się, że mogę więcej, niż mi się wydawało.
  6. bo na spokojną medytację jestem za bardzo w te pędy.
  7. bo wtedy nic nie muszę.
  8. bo spotykam na trasie sympatyczną zwierzynę.
  9. bo dzięki temu jestem nieco bardziej znośna dla siebie i otoczenia.
  10. bo każdy kolejny przebiegnięty dystans wprawia mnie w dziką euforię.
  11. bo nie lubię mieć cellulitu.
  12. bo pracuję w ten sposób nad samodyscypliną.
  13. bo lubię się sponiewierać.
  14. bo dzięki temu udowadniam, że nie jestem tak anemiczną amebą, jak wskazywałaby na to moja wegańska dieta (hłe hłe).
  15. bo nie ma lepszego sposobu na wkurwa niż wybieganie go.
  16. bo pieruńsko lubię wyzwania i rywalizację, zwłaszcza z sobą samą.
  17. bo dzięki temu mam mniejsze wyrzuty sumienia, kiedy żrę jak ogr.
  18. bo mnie nosi.
  19. bo to jedna z niewielu dziedzin w moim życiu, nad którymi mam poczucie kontroli.
  20. bo dzięki temu nie palę.
  21. bo to mój święty czas dla siebie.
  22. bo bieganie jest za darmo, a ja lubię darmochę.
  23. bo dupna motywacja jest równie dobra jak każda inna, a bieganie dobrze mi robi na tyłek.
  24. bo najlepiej słucha mi się wtedy muzyki.
  25. bo ludzie na trasie się do mnie uśmiechają.
  26. bo zsumowane przebiegnięte kilometry wyglądają imponująco.
  27. bo kiedy biegam, nie czuję się jak ostatni nieskoordynowany ciapciak.
  28. bo lubię to przyjemne zmęczenie mięśni.
  29. bo dzięki temu mam motywację, żeby w ogóle wyjść z domu.
  30. bo czuję się wtedy jak Rocky Balboa.
  31. bo pomysł ciągłego przebierania odnóżami przez trzy godziny jest na tyle obłąkany, że aż się prosi, aby go zrealizować.
  32. bo jestem próżną szczotą i lubię być szczupła.
  33. bo dzięki bieganiu trzymam czystą michę.
  34. bo to doskonała okazja, żeby dorobić się fajnej opalenizny (acz ciut nierównej, fakt).
  35. bo dzięki temu odkryłam, że świat cudnie pachnie – słońcem, wilgotną ziemią, burzą, trawą, deszczem, kwiatami, kurzem i wiatrem.
  36. bo dzięki temu w ogólne nie choruję.
  37. bo dzięki temu mam zgrabne pęcinki.
  38. bo jestem aspołecznym świrem i samotność długodystansowca bardzo mi pasuje.
  39. bo mam fajne buty i żal mi je kisić w domu.
  40. bo lubię odkrywać – nowe miejsca, nowe trasy, nowe widoki.
  41. bo uwielbiam przekraczać własne ograniczenia.
  42. bo podczas biegania mogę bezkarnie wyglądać jak puszwun.
  43. bo nikt, łącznie ze mną samą, nie wierzył, że będę to robić.
  44. bo kocham makaron.
  45. bo idę biegać brzmi dumnie.
  46. bo życie bez czegoś tylko dla siebie byłoby nie do zniesienia.
  47. bo przynajmniej raz w życiu chcę przebiec maraton, a od czegoś trzeba zacząć.

piątek, 31 lipca 2015

[103]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" – czerwiec–lipiec 2015

zbiorczo, bo w sumie oba te miesiące w którymś momencie zlały mi się w jeden.

uzależnienia:
  • quokki!
  • hummus domowej roboty.
  • Taco Hemingway.
  • kryzysowe eksperymenty kulinarne.
  • użalanie się nad sobą (osiągnęłam w tej dyscyplinie mistrzostwo!), okraszane próbami uczynienia czegoś ze swoim życiem (zdecydowanie mniejsze sukcesy).
  • czytanie. w myśl zawsze żywej zasady: kiedy rzeczywistość robi się nie do zniesienia, znajdź sobie inną, bardziej znośną, łykam zachłannie wszystko, co tylko zdołam upchnąć na Kundla. aktualnie leczę żałobę po moim ulubionym bohaterze Pieśni lodu i ognia, bo poleciałam hurtem, dopóki w miejscu nie osadził mnie bolesny brak Wichrów zimy. potem – po raz setny – Sekretny dziennik Adriana Mole’a, bo było mi smutno. między jedną korektą a drugą przemknął Palahniuk, a w kolejce czekają polecany Miłoszewski, tabun australijskich pisarzy, skandynawskie kryminały, przygnębiająca środkowoeuropejska proza i mnóstwo klasyki. życia mi nie starczy, żeby to wszystko przeczytać!
  • maniakalne odliczanie czasu do wizyty w Polsce. tak! fantastycznym zbiegiem okoliczności tak się akurat złożyło, że w sierpniu mój młodszy Brat postanowił uświęcić się świętym węzłem, a Najlepsza Przyjaciółka skończyć czydychy. nie wybaczyłabym sobie przegapienia którejkolwiek z tych okazji i w związku z tym już niebawem zamierzam przybyć ze swą duszą utęsknioną, co to smutno jej, Boże, tęskno jej, Panie, i panieńskim rumieńcem dzięcielina i inne badyle, na ojczyzny łono.

    źródło: blog.workingin.com

    znaleziony w odmętach internetów mądry graf twierdzi, że aktualnie – jako że mija mi właśnie osiemnasty miesiąc życia na obczyźnie – znajduję się w najgłębszej głębi dołka, szarpiąc się z rzeczywistością. nie widzę powodów, by nie wierzyć tej diagnozie, bo od miesięcy sypię się wręcz podręcznikowo. jeszcze nie wiem, dokąd mnie to zaprowadzi (mądry graf twierdzi, że do bycia fit in gdzieś w okolicach stycznia. coś mi się w to, kurna, nie chce wierzyć), ale w tej chwili, prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodzi. lecę do Polski, łiii!

poniedziałek, 27 lipca 2015

[102]. życie po trzydziestce wcale nie jest fajne. oszukali mnie

cytując klasyka: bo ja to myślałam, że tu będzie inaczej, a tu jest tak, o. może niekoniecznie do dupy, ale jakoś tak podejrzanie mało spektakularnie. od ponad miesiąca należę do klubu poważnych, dorosłych ludzi, wkroczywszy tanecznym krokiem w wiek średni, i od ponad miesiąca przeżywam jedno wielkie niekończące się pasmo rozczarowań. nie wiem, naprawdę nie wiem, co ja sobie wyobrażałam.

smutny fakt nr 1: moje życie wcale nie jest poukładane ani pełne sukcesów. ani trochę. no dobra, jakoś jestem w stanie przełknąć, że jak dotąd nie udało mi się wybudować domu, zasadzić drzewa, zdobyć władzy nad światem, wynaleźć lekarstwa na raka ani wykarmić Afryki, nie bardzo liczyłam też na to, że wraz z nadejściem urodzin spłynie na mnie bogactwo, nieistniejące dzieci same się urodzą i odchowają, nieistniejąca i bliżej niesprecyzowana kariera zawodowa nagle samoistnie rozbłyśnie, a wiza studencka cudownie przeobrazi się w jakąś inną, fajniejszą, co pozwoli mi porzucić dotychczasowe hobby, polegające na o tyleż uporczywym, co bezskutecznym poszukiwaniu gównianej pracy, pójść na jakieś sensowne studia i zrobić coś ze swoim życiem. mimo to myśl, że przez trzydzieści lat nie osiągnęłam nic, zupełnie nic, trochę mnie przygnębia. nie dorobiłam się nawet owczarka, który mógłby mnie zeżreć.

smutny fakt nr 2: wcale nie wyglądam lepiej ani poważniej. gdzieś w głębi duszy liczyłam, że może pozbycie się dreadów coś w tej kwestii zmieni, ale gdzie tam. skończyłam jak zwykle, z fryzurą à la licealny Jaś w tarapatach skrzyżowany z Czarodziejką z Merkurego i mniej więcej podobnym jak w liceum stopniem powagi. gabaryty też mam zresztą podobne jak w tamtych czasach. to akurat dobra wiadomość, zważywszy na fakt, że w zeszłym roku o tej porze miałam dziesięć kilogramów na plusie, prysznic brałam na ogół z zamkniętymi oczami, żeby nie musieć patrzeć na to, co mi się tam porobiło od szyi w dół, i najchętniej okutałabym się w wór po ziemniakach, ale między bajki mogę włożyć ten cały rozkwit kobiecej urody, mający jakoby miejsce właśnie w okolicach trzydziestki. przyznaję to z żalem, ale ani nie wyładniałam, ani nie przybyło mi klasy czy stylu. myślę, że pewien wpływ na to może mieć fakt, że w mojej szafie od wieków królują te same, kloszardzie, przypadkowo dobrane elementy garderoby (podejrzewam, że są wykonane z azbestu zaprawionego wzbogaconym uranem, to wyjaśniałoby ich niezniszczalność), albo że wypraktykowanym przez lata zwyczajem nadal maluję oko w autobusie, bo po zignorowaniu siedmiu budzików mój poranek przybiera dramatycznie pokurczone rozmiary. pospieszna toaleta, maźnięcie twarzy korektorem, podkładem, trochę pudru, tusz do torby i wio. wciąż nie mam pojęcia, o co chodzi z tym całym konturowaniem twarzy. ani z rysowaniem sobie nowych brwi. hmm.

smutny fakt nr 3: zaczęłam się sypać. z zupełnie nieznanych mi przyczyn (poza jedną: jestem stara!) zaraz po urodzinach coś mi się na ten przykład popsuło w grzbiecie. do tego stopnia, że nie byłam w stanie się zgiąć, a kiedy w końcu nadludzkim wysiłkiem udało mi się dokonać tej sztuki, odgięcie się do pierwotnej pozycji okazało się absolutnie niemożliwe. więc tak zostałam, powłócząc rękami po ziemi jak Igor i sycząc przymilnie yessss, massssster. kilka dni zajęło mi odzyskanie względnej ruchomości. teraz jestem już niby żwawa i rącza, ale na wszelki wypadek nie chowam termoforka-pingwina, który swoim ciepełkiem uratował mi wtedy życie. w moim wieku nigdy nie wiadomo, kiedy znowu człowieka wygnie.

o tym, że kac stał się skrajnie upiornym doświadczeniem, a czas regeneracji znacznie mi się wydłużył, już nawet nie wspominam. po prostu staram się nie zbliżać do tego stopnia bachicznych uciech, które następnego dnia groziłyby przeobrażeniem się w zombie. wszystkie trunki poza czerwonym wytrawnym odpadają, i to nawet nie dlatego, że australijskie piwo jest skrajnie obrzydliwe (chociaż rzeczywiście jest). po prostu – taka się zrobiłam wybredna i nic innego mi nie smakuje. hohoho.

mówię to i powiadam, nie kończcie trzydziestki, chłopcy i dziewczynki. to pułapka.
dołączcie do Klubu 27, póki jeszcze możecie.


niedziela, 31 maja 2015

[101]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" – maj 2015

uzależnienia:
  • grzejniczek, ochrzczony radośnie Colinem Farrellem i opatrzony stosownym zdjęciem. zapomniałam, że w mieście, w którym średnia roczna temperatura wynosi ponad dwadzieścia stopni, można tak przeraźliwie marznąć. już sobie przypomniałam.
  • beztroskie przebieranie odnóżami. któregoś popołudnia wyszłam z domu i przebiegłam półmaraton, tak po prostu. a niecałe dwa tygodnie później powtórzyłam ten wyczyn, tym razem z gustownym numerem startowym i w towarzystwie spoconej, rozentuzjazmowanej gawiedzi. fantastyczne doświadczenie.
  • kolektywne gotowanie przemysłowych ilości wegańskiego żarcia. wariackie przedsięwzięcie, obliczone na to, by wykarmić tabun wygłodniałych roślinożerców spragnionych polskiego jadła, ostatecznie okazało się spektakularnym sukcesem, aczkolwiek sądzę, że minie trochę czasu, zanim znowu będę mogła bez krzyku patrzeć na pierogi ruskie, smalec z fasoli czy ćwikłę.
  • Gra o tron. zawsze należałam do irytującej frakcji najpierw książka, później film, skonstatowawszy więc z żalem, że postępująca skleroza przeszkadza mi w nieskrępowanym wymądrzaniu się (ale tego nie było w książce!) i sianiu spojlerów, postanowiłam odświeżyć sobie cały cykl. doświadczenie obfituje w wiele wzruszeń, głównie spod znaku ooo, my sweet summer child, to ty jeszcze żyjesz.
  • ponure lakiery do paznokci. winter is coming, więc wytoczyłam najcięższą artylerię, regularnie prezentując światu posępnego bakłażana, żałobną śliwkę i topielczą zieleń. poniekąd, by zamaskować zsiniałe z zimna paznokcie.

piątek, 1 maja 2015

[100]. wspólne gotowanie podstawą trwałości małżeństwa

a przynajmniej tak słyszałam. i jeśli to prawda, wszystko wskazuje na to, że wespół z Współtwórcą mamy szansę dotrwać w ogólnej szczęśliwości co najmniej do złotych godów. ostatnie trzy wieczory, przeciągające się późno w noc, spędzone na wytężonej produkcji zweganizowanych pierogów ruskich (zamiast twarogu jaglanka, genialne rozwiązanie!) wydatnie się do tego przyczyniły.

garść statystyk: w przedsięwzięciu obliczonym na to, by wykarmić jakieś 150–200 osób*, udział wzięło dwoje szalonych kucharzy, mniej więcej osiem kilogramów ziemniaków (zgadnijcie, kto je obierał?), dziesięć kilogramów cebuli (Współtwórca: kiedy kroiłem cebulę i myślałem o Polsce…), którą należało przesmażyć, cała chałupa śmierdząca w efekcie smażoną cebulą (tu jest Polskaaa, tu jest cebulaaa!), prawie kilogram koperku, dwa kilogramy kaszy jaglanej (która, uciekając z garnka, śpiewała głosem Lorde: everybody wants to rule the world), gigantyczny pożyczony gar, prawa fizyki oraz bezprawie metafizyki. i tak minął wieczór, dzień pierwszy, kiedy to narodził się farsz. dużo farszu.

dzień drugi upłynął nam z kolei pod znakiem radosnych prac ręcznych i produkcji kompletnie obłąkanej ilości pierogów. gdzieś w okolicach drugiej w nocy ostateczny wynik zamknął się w liczbie trzysta sześćdziesiąt jeden, z czego tylko dziewiętnaście stanowiły odrzuty. nieskromnie dodam, że ani jeden się nie rozkleił. gwoli kronikarskiej ścisłości zanotować również należy, że cała zabawa zajęła jakieś sześć godzin, co daje około sześćdziesięciu pierogów na godzinę, czyli pieroga na minutę. ha!

trzeciego dnia natomiast, już na totalnym czilałcie, przy dźwiękach Ska-P i podlewając przedsięwzięcie czerwonym wytrawnym, dolepiliśmy dodatkowe sto trzy sztuki (tym razem tylko jeden odrzut, mistrzostwo!). bo co to dla nas.

ostateczny wynik: czterysta sześćdziesiąt cztery pierogi. poważnie rozważam, czy nie zacząć wpisywać sobie tego osiągnięcia w rubryce personal achievements, bo sukces życiowy podobnego kalibru może mi się już więcej nie przydarzyć.

mimo to mam niejasne przeczucie, że chyba na pewien czas zrezygnuję z jedzenia pierogów. nie mówiąc już o ich lepieniu.
trochę nie mogę na nie patrzeć.


* a wszystko to w ramach Polish Soupi, czyli wegańskiej wyżerki, którą beztrosko postanowiliśmy zorganizować ze Współtwórcą, bo mało mamy zajęć i, kurna, nudno jakoś. całe wydarzenie ma formułę dinner by donation, czyli płacisz i żresz, ile zmieścisz, znaną ze znanych i lubianych poznańskich vegan lanczy, i odbędzie się w najbliższy poniedziałek we Fremantle Environmental Resource Network, stanowiącym skrzyżowanie Rozbratu z wesołym hippisowskim ogródkiem warzywnym. w menu rzeczone pierogi ruskie, swojski chleb na zakwasie z wegańskim smaluszkiem, kopytka gryczane z grzybami i cebulką, ćwikła, surówka marchew-jabłko z rodzynkami i drożdżowy placek ze śliwkami i kruszonką. niech kuchenni bogowie mają nas w swojej opiece, bo teraz trzeba to, cholera, przygotować!

wtorek, 28 kwietnia 2015

[99]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" – kwiecień 2015

uzależnienia:
  • streetarty i sztuka uliczna. kwiecień wyjątkowo mnie pod tym względem rozpieszczał – najpierw kolorowym korowodem żonglerów, akrobatów, mimów, komików, przebierańców, iluzjonistów i różnych innych indywiduów rozmaitej proweniencji, z tańczącymi szczurami na czele, a zaraz potem prawdziwymi streetartowymi cudami rozkwitającymi dosłownie w ciągu kilku godzin na murach i ścianach Freo i Perth. warto dodać, że w tym ulicznym rozgardiaszu, niejako przy okazji – w sumie dość nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności – zaliczyłam swój debiut w charakterze tłumacza. fajne doświadczenie.
  • czochranie się. kocham moje nowe włosy i nie mogę przestać ich miętosić. wspominałam już, że jestem próżną szczotą?
  • międzykontynentalne pogawędki z Rodzicielką. niech żyje globalna wioska!
  • spotkania towarzyskie spod znaku radosnej międzynarodówki.
  • długie, leniwe wybiegania nad rzeką, z jesienną playlistą w słuchawkach (Dirty Elegance!). wspaniałość.

sobota, 11 kwietnia 2015

[98]. o ratowaniu świata, onirycznym gulaszu i dupie, bo do tego zawsze wszystko się sprowadza

ostatnio regularnie miewam sny, w których ratuję świat. nie jest to ta sama, powtarzająca się opowieść, raczej luźno powiązana z sobą całość fabularna podzielona na odcinki. a ściślej rzecz biorąc: questy, w których ciągle mam coś do zrobienia w ramach generalnej, dość mętnej i niesamowicie pokomplikowanej walki o słuszną sprawę.

rzecz dzieje się w posępnie cyberpunkowym świecie, stanowiącym oniryczny odpowiednik Neo-Tokyo z Akiry, wymieszanym w jakichś pokręconych proporcjach z Midgar z Final Fantasy VII, w dodatku ręką Margaret Atwood, jak przypuszczam. po przebudzeniu, rzecz jasna, nigdy nie pamiętam szczegółów, pozostaje po nich tylko niejasne wrażenie, że strasznie dużo w tym wszystkim kina akcji i na ogół budzę się wykończona. czynny udział w ocalaniu świata – nawet jeśli jego skutkiem ubocznym jest wprawiające w zachwyt poczucie omnipotencji – to potwornie wyczerpujące zajęcie. i nie ma szans na urlop. już wiem, jak musiał czuć się Batman.

ostatnio, na ten przykład, uczestnicy jakiegoś podziemnego ruchu oporu zgarnęli mnie wprost z wycieczki po postapokaliptycznym Starym Rynku w Poznaniu – z przynajmniej po tym, co z niego zostało. w rezultacie, zamiast kontemplować z uznaniem porządek, ład i potęgę nowego reżimu, wylądowałam w zdewastowanej bibliotece dawnego wydziału filozofii, gdzie – za półką wyglądającą jak kluczowy element wystroju wnętrza domu Anny Frank – odbywało się tajne zgromadzenie mocno feminizujących wywrotowców płci obojga, przyobleczonych w ciuszki ewidentnie inspirowane czasami prohibicji. ja sama, aby móc zbratać się z tym kolorowym towarzystwem, zostałam ustrojona w kostium zdarty najprawdopodobniej z Lizy Minnelli tuż po zakończeniu kręcenia zdjęć do Kabaretu. mimo spektakularnej oprawy zebranie zostało niestety rozpędzone przez policję, gdyż, jak się okazało, mieliśmy w gronie kreta (hmm, może nie znalazł zrozumienia dla naszego cokolwiek osobliwego poczucia estetyki?). na szczęście udało nam się zwiać z obławy i za sprawą jakiegoś pokrętnego zwrotu akcji wkrótce potem wzięłam udział w zamieszkach połączonych ze szturmowaniem jakiegoś rządowego budynku. nie chcę się chwalić, ale Angelina na pociągu w Wanted to przy mnie smutny, podstarzały maszynista podróżujący rozklekotaną drezyną, taka byłam skoczna i holiłódzka.

niestety nie wiem, jak dalej potoczyły się moje losy, gdyż plan ocalenia świata poprzedzonego jakąś malowniczą rozróbą niecnie pokrzyżował mi budzik, ale nie wątpię, że już wkrótce znowu porządnie napsocę. zanim to jednak nastąpi, rada byłabym się dowiedzieć, cóż takiego usiłuje przekazać mi moja podświadomość. trochę się o siebie niepokoję.

chociaż jest i dobra wiadomość: mój tyłek w czarnym lateksie prezentuje się naprawdę doskonale. hłe hłe.

piątek, 3 kwietnia 2015

[97]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" – marzec 2015

uzależnienia:
  • czerń. aktualnie noszę się głównie w tym kolorze, od stóp do głów. moja grupa, z nauczycielką na czele, zaczyna mnie już podejrzewać o jakieś brudne sprawki i konszachty z siłami nieczystymi, ale nic na to nie poradzę. nadeszła jesień, mam czarne, przegniłe serduszko i czarny ostatnio wyjątkowo mi odpowiada. poza tym zupełnie nie rozumiem, czemu nikt mi nie wierzy, kiedy argumentuję, że black is such a happy colour.
  • pomarańcze. najwyraźniej mój organizm broni się przed jakimś wyimaginowanym szkorbutem, bo rozpaczliwie się ich domaga. nie dyskutuję, dostarczam.
  • Świat Dysku. mój uogólniony ciąg czytelniczy trwa i w tym miesiącu przybrał bardzo konkretny kształt. głównie uroczego, choć ciut posępnego i z lekka niedożywionego jegomościa z dużą kosą.
  • wegańskie sery. brzmi cokolwiek heretycko, ale przysięgam, że to jeden z niewielu całkowicie legalnych sposobów na wysłanie się wprost do nieba, w dodatku nieimplikujący konieczności uprzedniego zgonu. niebieski śmierdziuch rządzi!
  • Dzieciom. najlepsza płyta Lao Che od czasów Gospel!

czwartek, 26 marca 2015

[96]. denatkę mi jazda ze stołu!

dopuściłam się morderstwa. właściwie kwalifikacja czynu powinna zostać zmieniona na nieumyślne spowodowanie śmierci, gdyż moją intencją w żadnym wypadku nie było celowe pozbawienie życia Bogu ducha winnej ofiary, aczkolwiek efekt – jak by nie patrzeć – jest taki sam. znaczy, denatka na stole.

w rolę wdzięcznych zwłok wcielił się mój ukochany komputer, na ogół pieszczotliwie Tosią zwany, zwłaszcza w takich apostrofach jak: no dalej, Tosia, działaj, no!, Tośka, łajzo, nie strzelaj focha czy Tosieńko najdroższa, uruchom się, bo ci jebnę, i, jak widać na załączonym obrazku, nasze pożycie przez długie lata upływało w atmosferze wzajemnego szacunku, zrozumienia i uogólnionej sielanki.

w sumie zawsze mnie to zastanawiało: jestem tak doskonałą opiekunką wszelkich sprzętów elektronicznych, że we względnym zdrowiu i szczęściu dożywają one ze mną imponująco późnej starości, bo to jeden z moich licznych talentów, czy po prostu ich długowieczność wynika z faktu, że moje drugie imię to Nędza i już w chwili zakupu dowolnego gadżetu doskonale zdaję sobie sprawę, że jeszcze długo nie będę sobie mogła pozwolić na kolejny, toteż trwożliwie doglądam tego, co mam, i z czystego rozsądku staram się unikać rzucania Kundlem czy pakowania telefonu do pralki?

tak czy owak, tym razem moja czujność zawiodła na całej linii. chwila nieuwagi, niekontrolowane machnięcie ręką – och, ileż ludzkich tudzież komputerzych dramatów dałoby się uniknąć, gdyby ludzie przestali tak beztrosko machać łapami! – i nieszczęście gotowe. utopiłam komputer w kubku z wodą. nie pomogła szczera skrucha, prośby, groźby, obietnice, klątwy i złorzeczenia. Tosia ruszyła rączo w stronę światła, kuszącego uwolnieniem od wszelkich trosk doczesnych, a ja – jak to zwykle bywa w sytuacjach skrajnych i dniach ostatnich – zaczęłam snuć ponure rozważania nad możliwie najskuteczniejszą techniką ugryzienia się w dupsko z powodu własnej głupoty, objawiającej się między innymi głęboką pogardą dla całkiem rozsądnej konieczności tworzenia od czasu do czasu kopii zapasowych. na przykład po to, by uniknąć takich historii.

na całe szczęście na posterunku znalazł się nieustraszony Współtwórca – Mitch Buchannon świata informatycznego, jeno bez czerwonej bojki i gustownych galotów. uzbrojony w mój pilniczek do paznokci (zaprawdę, mówię to i powiadam: pilniczek do paznokci to najpotężniejsze i najbardziej wielofunkcyjne narzędzie w historii ludzkości!) oraz swoją skrzynkę z narzędziami (czerwoną, a jakże), przystąpił niezwłocznie do przywracania nieszczęsnych zwłok do świata żywych. nie obyło się oczywiście bez drobnej transplantacji organów (komputera, nie Współtwórcy), a przewidziana przez producenta liczba śrubek trzymających w kupie całość niekoniecznie okazała się zgodna z rzeczywistą liczbą śrubek potrzebnych do prawidłowego działania całego systemu po jego rozbebeszeniu i ponownym zmontowaniu – innymi słowy, cztery śrubki zostały – ale kto by się przejmował takimi drobiazgami.

grunt, że topielica odzyskała sprawność i pełnię sił witalnych, śmiga, aż miło, jej trzewia w życiu nie były tak czyste i zadbane, a ja uroczyście obiecałam jej i sobie, że w przyszłości powstrzymam się od spożywania płynów w jej obecności.

i może w końcu zrobię te kopie zapasowe. kiedyś tam.

piątek, 13 marca 2015

[95]. skończył mi się kawałek literatury. JESTEM ZASMUTKOWANA

lekturowa monogamia nigdy nie była moją mocną stroną. właściwie to jestem beznadziejnym przypadkiem literackiego promiskuityzmu – zmieniam obiekty fascynacji jak rękawiczki, oddaję się im łatwo, chętnie i beztrosko, a moje czytelnicze prowadzenie się jest doprawdy pożałowania godne. nie jestem ani wierna, ani tym bardziej wybredna.

już sama myśl, że kiedykolwiek musiałabym stanąć przed absurdalną koniecznością dokonania wyboru i wyłuskania spośród tylu mądrych, pięknych i przezabawnych książek stworzonych przez ludzkość od początku świata tylko jednej, by nonszalancko przykleić jej etykietę tej jedynej, najukochańszej i najwspanialszej, bo od tego zależałoby na przykład moje życie, napawa mnie zgrozą w najczystszej postaci. trudno, zginęłabym, bo po prostu się nie da, no nie da się, no.

gdzieś w najbardziej zagraconych zakamarkach umysłu skrzętnie przechowuję stale rozrastającą się listę książek, które w którymś momencie życia z rozmaitych powodów były dla mnie ważne. z niektórych z nich całkiem wyrosłam, do innych nadal zdarza mi się wracać w ramach podróży sentymentalnych, jeszcze inne wciąż tkwią we mnie głęboko, przeszywając niestygnącym zachwytem. mam w sobie całe światy; niektóre z nich stygną, gasną, a na ich miejsce pojawiają się nowe.

i tylko strasznie mi smutno, że jeden z tych światów, ten podtrzymywany przez cztery słonie stojące na grzbiecie wielkiego żółwia A’Tuina, sunącego leniwie przez bezkresności wszechświata, właśnie się skończył.

poniedziałek, 9 marca 2015

[94]. o tym, że zostałam młodym padawanem, co to w trudzie i znoju nauki pobiera

ostatni łikend upłynął mi pod znakiem kawiarnianych szaleństw. brzmi nieźle i tak właśnie było, pewną ciekawostkę może natomiast stanowić fakt, że nie wypiłam przy tym ani kropli alkoholu, przesadnej kulinarnej rozpuście też się nie oddałam, bo zjadłam jedną (słownie: jedną) brzoskwinię i kawałek arbuza, dziób w kawie umoczyłam zaledwie kilka razy, dopijając do końca raptem jeden kubek, osiągnęłam za to nieznany mi dotąd poziom fizycznego zmęczenia spowodowanego intensywną zabawą zarobkową. innymi słowy, zaczęłam nową pracę.

rzeczona praca, jak to zwykle przy tego typu nagłych życiowych zwrotach akcji bywa, spadła mi z nieba dość nieoczekiwanie, aczkolwiek skłamałabym, mówiąc, że w ogóle na nią nie liczyłam. o ile bowiem – między innymi jako modelowa przedstawicielka swojego nędznego pokolenia, od dzieciństwa karmionego wyssanymi z palca bredniami, że porządna edukacja uchroni nas przed smutną koniecznością smażenia fryt, latania z tacą i mycia garów, w które w swej naiwności uwierzyłam – powołanie i predyspozycje do spędzenia życia zawodowego w branży hospitality mam raczej mizerne, o tyle kawa sama w sobie zdecydowanie mnie jara. tak, umiejętność robienia doskonałej kawy, wliczając w to opanowanie choćby najbanalniejszych podstaw zachwycającej sztuki latte art, od zawsze znajdowała się na liście rzeczy, których bardzo chciałabym się kiedyś nauczyć. toteż się uczę.

pobieranie nauk, jak można się było spodziewać, okupione jest oczywiście pewnym wysiłkiem, głównie fizycznym, i leciuchnym cierpieniem. mam poparzone palce, pachnę ciepłym mlekiem, tym charakterystycznym zapachem najedzonego, zadowolonego z życia niemowlaka, a mój lichy biceps, który dawno temu zapomniał, jak wygląda przyzwoita sesja ćwiczeń, po dwóch dniach targania skrzynek postanowił zareagować i odezwać się lekkim bólem. wtórują mu malowniczo posiniaczone uda.

w tym szaleństwie jest jednak całkiem niegłupia metoda. przez dwa dni nauczyłam się więcej niż przez osiem miesięcy pracy w poprzednim miejscu, nikogo nie otrułam, nie uszkodziłam ani trwale nie okaleczyłam, nikt się nie skarżył, przynajmniej nie otwarcie, niczego nie potłukłam ani nie rozpieprzyłam z hukiem, choć każdemu mojemu przelotowi z tacą wypełnioną po brzegi szklankami, spodeczkami, kubkami i szklanymi buteleczkami towarzyszyła ciepła myśl o mojej szanownej Rodzicielce, która, widząc mnie w otoczeniu tylu przerażająco łatwo tłukących się przedmiotów, niechybnie przeżegnałaby się nogą. spieniłam idealnie lekko ponad sto litrów mleka, obudzona w środku nocy jestem już w stanie strzelić brawurowe chai latte, a do tego – co w sumie cieszy mnie najbardziej – moja niepewna i niewprawna ręka powoli zaczyna poddawać się nieśmiałym próbom kiełznania. co oznacza, że przy odpowiedniej dozie uporu umiem już narysować na powierzchni kawy serduszko, lichą rozetkę i imponującego grzyba atomowego. nadal z przewagą grzyba, niestety, ale przynajmniej przestałam już mazać uglupy do złudzenia przypominające rozkraczone peniski, a więc jest postęp.

obstawiam, że przy tym tempie już niebawem będę tworzyć przepiękne paparotki, rozłożyste listowie, łabądki i inne zwierzątka. dajcie mi tylko ze dwa miesiące, a będzie pięknie, słowo. bo w to, że kiedykolwiek opanuję umiejętność noszenia tych pieprzonych skrzynek z mlekiem tak, by przestać nabijać sobie siniaki, raczej nie wierzę. to byłoby już za piękne. i kompletnie nie w moim stylu.

sobota, 28 lutego 2015

[93]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" – luty 2015

uzależnienia:

  • mleko migdałowe. no dobra, nie cierpię wstawać o piątej rano, żeby wydoić migdały, ale co zrobić.
  • szorty. od jakichś dwóch miesięcy nie miałam na tyłku długich spodni i chyba trochę zaczynam za nimi tęsknić. warunkująca przeżycie australijskiego lata konieczność obnażania odnóży ma jednak jeszcze jedną, ukrytą zaletę – nieźle motywuje do pozbycia się budyniu stąd i zowąd. proces nadal w toku, ale jestem już bliżej niż dalej, co szalenie mnie cieszy. powrót skruszonego tuptacza marnotrawnego może mieć z tym coś wspólnego.
  • Perth City Library. wprawdzie byłabym pewnie nieco mądrzejsza, gdybym od czasu do czasu wypożyczała stamtąd również jakieś książki, ale z drugiej strony w życiu nie obejrzałam tylu filmów, co przez ostatnie kilka tygodni, a to też – jak by nie patrzeć – jakaś forma poszerzania horyzontów, nie? no i dzięki temu życie rodzinne jeszcze tak całkiem mi nie umarło. nawet jeśli jego szczątkowa odmiana toczy się przy Ocean’s Eleven czy Something's Gotta Give zamiast przy ukraińskim kinie poetyckim albo offowych nollywoodzkich produkcjach.
  • wiedźmin. i co z tego, że znam na pamięć i nawet obudzona w środku nocy byłabym w stanie bez zająknięcia wyrecytować pełen skład osobowy Loży, i tak lubię sobie chłopaka odświeżyć. tym bardziej, że mój mózg ostatnimi czasy zdradza leciuchne objawy postępującego durnienia i po regularnych spotkaniach z tekstami na temat konstruowania pułapek na mrówki, produkcji szkła zbrojonego albo garncarstwa w osiemnastowiecznej Anglii dość rozpaczliwie domaga się językowego płodozmianu.
  • Pendragon i Men Who Climb Mountains, czyli mój nowy numer jeden na biegowej plejliście.

sobota, 31 stycznia 2015

[92]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" – styczeń 2015

uzależnienia:
  • czytanie po nocach. śpię po trzy-cztery godziny, bo szkoda mi czasu, łykam średnio po trzy wielkogabarytowe książki tygodniowo. to oficjalne – jestem w ciągu.
  • turkusowy lakier do paznokci z jakiejś limitowanki essence, taki z piaskowymi drobinkami. dobry, bo tani, dobry, bo pancerny. szkoda, że przy okazji pieruńsko ciężko go zmyć.
  • smoothies i surowizna w każdej postaci. podstawa jadłospisu zapewniającego przetrwanie przy trzydziestu ośmiu stopniach w górę.
  • soczewki. pokochałam je – nomen omen – od pierwszego wejrzenia, od kiedy zaczęłam je nosić we wrześniu, ale teraz, latem, po prostu nie wyobrażam sobie bez nich życia. błogosławieństwo!
  • Born Free Blue King Brown. idealna playlista do biegania.

czwartek, 29 stycznia 2015

[91]. mało ci werbalnych wygibasów? double them!

od pewnego czasu przeżywam stan interesującego lingwistycznego rozdwojenia. przyznaję, że z praktycznego punktu widzenia bywa on niekiedy uciążliwy i cokolwiek irytujący, ale jednocześnie mój wewnętrzny językowy zboczeniec bawi się w sumie całkiem nieźle. i jestem szalenie ciekawa, dokąd ostatecznie mnie to wszystko zaprowadzi. bo na razie prowadzi głównie do nielichego bajzlu.

w głowie mam kołowrót, sny mam bilingwalne, myślę w dwóch językach równocześnie, choć w różnych proporcjach, a mój językowy obraz świata dramatycznie stracił na spójności i drży w posadach. wiem, że od osiągnięcia choćby względnej równowagi w tej dzikiej ekwilibrystyce dzielą mnie jeszcze całe lata świetlne, ale hej, mam sporo czasu. i jestem zdeterminowana.

chodzenie do szkoły nigdy dotąd nie było tak ekscytujące. no dobra, jako dzieciak w wieku wczesnoszkolnym należałam do grona tych głupawych smarkaczy, które już w połowie sierpnia siedziały jak na szpilkach, nie mogąc doczekać się września. obwąchiwałam nowe książki, poczytywałam je ukradkiem, ostrzyłam ołówki i kredunie, obkładałam zeszyty i z zachwytem uzupełniałam wyposażenie piórnika. potem trochę mi przeszło – najwyraźniej mój dorastający mózg załapał wreszcie oczywisty ciąg przyczynowo-skutkowy: kończą się wakacje – zaczyna się szkoła – wypadałoby się uczyć – to dość męczące. szczególnie, jeśli natura wyposażyła cię w nieznośny wewnętrzny imperatyw ciągłego podskakiwania wyżej metaforycznej dupy, bo przecież zawsze mogłabym więcej, lepiej, idealnie. mimo to koniec sierpnia (a później września – na studiach wcale nie zelżało) zawsze podszyty był dla mnie niepowściągliwym i – zważywszy na okoliczności – cokolwiek niestosownym podekscytowaniem.

teraz jest jeszcze gorzej. mój umysł, obudzony z letargu po przydługim okresie powolnego gnuśnienia, wszedł w stan jakiejś permanentnej hipomanii. myśli wylewają mi się uszami, w głowie mam językowy rollercoaster, słowa, zdania, pojęcia i konstrukcje wirują w niej jak w bębnie pralki na wysokich obrotach i ciągle dokładam nowe. nie wiem, ile jeszcze się zmieści i nie obchodzi mnie to. chcę więcej, więcej, więcej!

nie zależy mi na tym, żeby po prostu jakośsiędogadać, załatwiać sprawy w banku, ucinać sobie pogawędki z nieznajomymi i konsumować ze zrozumieniem obszerne listy polepszaczy smaku zamieszczone na kolorowych opakowaniach produktów w supermarkecie. język ograniczony przez swoje leksykalne oraz składniowe niedostatki i sprowadzony jedynie do swojej komunikacyjnej funkcji – choć jest ona niewątpliwie szalenie istotna – nie pociąga mnie w najmniejszym nawet stopniu.

wybacz, Ludwig, ale granice mojego języka nie są granicami mojego świata. w moim świecie są głupie skojarzenia i niekiedy całkiem niegłupie treści, intertekstualność, strzeliste frazy, wielkie narracje, małe dekonstrukcje, banały, wzruszenia, wieloznaczność i znaczenie. tylko czasem po prostu nie umiem jeszcze ich nazwać.

czwartek, 22 stycznia 2015

[90]. trzysta sześćdziesiąt pięć dni w dziewięciu akapitach, czyli wielki powrót na łono blogowego ekshibicjonizmu

trzysta sześćdziesiąt pięć dni temu, targając za sobą trzydziestokilogramową walizę, w której jakimś cudem udało mi się upchnąć większość dobytku absolutnie niezbędnego do przetrwania na drugim końcu świata, opuściłam budynek lotniska w Perth. była trzecia w nocy, termometr wskazywał dwadzieścia dziewięć stopni, a powietrze pachniało latem i lodami śmietankowymi o smaku orzechów włoskich. tak zaczęła się moja wyprawa życia.

wprawdzie w tym roku wyjątkowo powstrzymałam się od jakichkolwiek podsumowań i noworocznych postanowień, ale kiedy myślę o ostatnich dwunastu miesiącach, muszę przyznać, że naprawdę sporo się przez ten czas wydarzyło.

znalazłam pracę. umówmy się, łutem szczęścia i kompletnie bez żadnego doświadczenia. a osiem miesięcy później ją rzuciłam. kiedyś pewnie położyłabym uszy po sobie i jak ostatnia sierotka zgodziła się cierpiętniczo na parszywe warunki zatrudnienia, zamiast z taką determinacją rzucać się dobrowolnie w odmęty bezrobocia, ale chyba zrobiłam się za bardzo pyskata. tak czy owak szczęśliwie okazało się, że miłość do kawy może przekładać się na pewne umiejętności w zakresie jej parzenia i nieotrucia klienteli. co ciekawe, odkryłam przy tym, że praca z ludźmi może być całkiem przyjemna, choć jeszcze rok temu prawdopodobnie wysłałabym do diabła każdego, kto choćby ośmieliłby się zasugerować, że będę szczebiotać wesoło z trzyletnią Amelią (moja ulubienica!) i serwować jej mleko sojowe (obowiązkowo z dwiema piankami), zdołam spamiętać, że Todd zamawia zawsze dużą flat white z cukrem dla siebie, a dla swojego schorowanego taty bez cukru, za to ze słomką, że Lloyd, właściciel księgarni naprzeciwko, prosi o large flat white, one sugar, extra hot, made with love, że jego żona, Barb, na mój widok będzie wołać radośnie how are you, Margaret, że prześladować mnie będzie niejaki Yakisoba Guy, którego spotykam nawet na szkolnym korytarzu, albo że Mala, wpadająca po pracy po skinny cappuccino with one sugar, w ramach prezentu świątecznego z nieśmiałym uśmiechem wręczy mi loteryjną zdrapkę, bo mnie lubi. kto wie, być może wcale nie naściemniałam w moim straszliwie kłamliwym CV, twierdząc, że jestem friendly i outgoing.

zafundowałam sobie przydługą, acz szalenie pouczającą mentalną podróż do jakichś pieruńsko mrocznych wymiarów uogólnionego życiowego bezwładu, z której powróciłam cięższa o dziesięć kilogramów cielska (no dobra, połowy już się pozbyłam. druga połowa jest nieco bardziej oporna, bo okopała się na strategicznych pozycjach, to znaczy w okolicach dupska i udźców, ale ją również zamierzam wykurzyć) i kilka dekagramów całkiem konstruktywnych wniosków.

zaczęłam szkołę, w krótkim czasie zostając tą-której-imienia-nie-da-się-wymówić, a do tego wstrętną, zadowoloną z siebie prymuską. nic na to nie poradzę, uwielbiam się uczyć, a chodzenie do szkoły sprawia mi naprawdę niesamowitą frajdę, zwłaszcza od czasu, kiedy moje notatki zaczęły do złudzenia przypominać te z gramatyki opisowej, jeno w innym języku. już teraz drżę na myśl, co to będzie, kiedy ją skończę. chyba będę musiała znaleźć sobie jakieś studia czy coś.

odkryłam zupełnie nowy, nieznany mi dotąd wymiar tęsknoty, kiedy masz ochotę głośno łkać i ciskać w pasji talerzami, aby jakoś zagłuszyć przeszywającą mózg myśl, że oni wszyscy są tam, dzieli was siedem godzin i pół świata, a ty tak bardzo ich potrzebujesz.

całym sercem pokochałam Fremantle, z jego wakacyjnym luzem, kolorami, ulicznym muzykowaniem, drobnymi cudownościami, artystycznym klimatem, wieczornym życiem, muralami, aromatem włoskiej kawy, lekkim swądkiem krewety i przyjemną bryzą znad oceanu. na tyle, aby uznać, że to miejsce ma spory potencjał, by stać się moim - takim, w którym chciałabym żyć. po półrocznym nadużywaniu gościnności Szwagierki popławiłam się więc w urokach tamtejszego house-sittingu i przez ponad dwa miesiące doglądałam cudzych domów i kotów, by ostatecznie przenieść się na wynajęte-swoje. w absolutnie zjawiskowej okolicy i bardzo satysfakcjonującej odległości od serca Freo.

poznałam całe mnóstwo fantastycznych ludzi z przeróżnych części globu, ze szczególnym uwzględnieniem Kolumbii, Bośni, Szwajcarii, Włoch, Macedonii, Brazylii, Japonii, Indii czy Korei Południowej. za wcześnie, żeby mówić o przyjaźniach, tym bardziej, że takie wielkie słowa przychodzą mi raczej z trudem, ale na pewno nie mogę narzekać na brak socjalizacji. takie znajomości mają zresztą jeszcze jedną, szalenie istotną zaletę - niesamowicie poszerzają horyzonty i otwierają umysł. z bezwarunkowym zachwytem zanurzyłam się więc w multikulturowym tyglu, uczę się, poznaję, odkrywam, rozumiem albo przynajmniej staram się rozumieć i od czasu do czasu zdarza mi się balansować gdzieś na krawędzi stanu if you open your mind too much, your brain will fall out.

zamknęłam w kadrach nieudolnych zdjęć dziesiątki wrażeń, miejsc, rzeczy i chwil, odkreśliłam kilka pozycji ze swojej bucket list. i ciągle dodaję nowe, bo jeszcze tyle mam do zrobienia, do zobaczenia, do przeżycia. dopiero zaczęłam.