sobota, 29 marca 2014

[86]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - marzec 2014

O, chyba ktoś mi gwizdnął miesiąc.
Uroczyście ślubuję, że już niebawem postaram się nadrobić zaległości, których trochę mi się ostatnimi czasy nazbierało, a tymczasem marcowe uzależnienia:

  • Good morning project, czyli śniadania w obrazkach. Nie sądzę, żeby stopień mojego porannego rozmemłania jakoś szczególnie poszybował dzięki niemu w dół, ale przynajmniej - w myśl zasady "najpierw hipsterka, później wyżerka" - strzeliłam kilka całkiem apetycznych fot. Dobre i to.


  • Fremantle, czyli przemiła portowa mieścinka leżąca jakieś czterdzieści minut drogi autobusem od przedmieścia, na którym mieszkam (podróż jest dwa razy tańsza niż wycieczka do centrum!). Jeśli wcześniej zastanawiałam się, gdzie podziało się całe australijskie wieczorne życie, już wiem - zadokowało we Fremantle i kwitnie tam sobie w najlepsze. W ogóle wszystko w tym miejscu kwitnie, pulsuje, tętni, jest wesołe, gwarne, kolorowe - w takim radosnym, wakacyjno-nadmorskim wydaniu - odrobinę śmierdzi krewetą, trochę pachnie włoską kawą i chyba zakochałam się w nim na zabój. Omamo, byłabym najszczęśliwszym zmywaczem garów na świecie, gdybym mogła tam pracować!


  • Domowa wegańska nutella produkcji amisza, z którym żyję. Bezwstydnie pyszna, dodajmy. Przysięgam, gdyby nie fakt, że stan cywilny nie pozwala mi na podobne ekscesy, gotowa byłabym padać na kolana i błagać Współtwórcę, aby mnie poślubił, został ojcem moich dzieci i panem mojej kuchni, kiedy już się jej dorobię. Z drugiej jednak strony obawiam się, że jego niekwestionowane kulinarne talenta skazują mnie na życie w wiecznym trójkącie - z nim oraz Shaunem T., który trzyma w ryzach rozmiar mojego dupska, nie pozwalając mu ponadnaturalnie się rozrosnąć. Luwja, chłopaki!
  • Łikendowe wyprawy, podczas których można tropić skrzynki na listy, szukać streetartów, słuchać wrzasków rozwydrzonych papug, podziwiać rzeźby na plaży, oddawać krew, wylegiwać się w parku, machać pojkami i robić całe mnóstwo innych, szalenie przyjemnych rzeczy.


  • Mango, po trzykroć mango! A do tego suszone inca berries (po naszemu to, zdaje się, miechunka), syrop klonowy i wściekle uzależniające wędzone migdały. Ślurp.
  • Wieczorne oglądanie Harry’ego Pottera ze Współtwórcą (on po raz pierwszy, ja - wtóry). Byłoby milej, gdyby tak nie zrzędził, aczkolwiek wyjątkowo zgryźliwe pomstowanie na trepa, który przez sześć lat szkoły nie nauczył się żadnego zaklęcia poza puszczaniem patronusa, miało swój urok, przyznaję.
  • Namiętna korespondencja z Najlepszą Redakcją Świata. Tematy pracowe są w niej, rzecz jasna, najmniej istotne.
  • Muzyczne guilty pleasures, czyli Timbaland, bo odkryłam, że wybornie mi się przy nim biega (o!), oraz… nowa płyta Justina Timberlake’a. Justina, na którego jestem uczulona, a jego utwór Cry me a river sugerowałabym puszczać w Guantanamo podczas szczególnie drastycznych przesłuchań. Nie wiem, co na to pozostali rezydenci tego miłego miejsca, ale ja gotowa byłabym wyznać wszystko już gdzieś w okolicach trzeciej rundki, przysięgam.
  • Wciąż i niezmiennie: Australia!

  • To zdjęcie wzbudziło bardzo żywiołowe reakcje na fejsbuku wśród moich znajomych płci żeńskiej - zupełnie nie rozumiem dlaczego. Nareszcie widać, że jestem w Australii, nie? ;)