czwartek, 30 stycznia 2014

[80]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - styczeń 2014

Styczniowe uzależnienia:
  • Poniewieranie się z Shaunem T. To już oficjalne - zgłupiałam do szczętu i nie mogę żyć bez co najmniej dwóch kwadransów porządnego wycisku kilka razy w tygodniu, muuuszę ćwiczyć, bo wariuję. Pierwsza połowa stycznia była pod tym względem wzorowa, potem, ze względu na wojaże i aklimatyzację w nowym miejscu, mój ambitny plan treningowy trochę się rozjechał, ale powoli składam go już do kupy. Tym bardziej, że w końcu zaczynam widzieć efekty - niewykluczone, że to po prostu autosugestia, ale mam wrażenie, że mój tyłek i oporne na wszelkie przeobrażenia udźce pieją z wdzięczności. A nawet jeśli milczą, to wymownie, i to mi wystarczy.
  • Filtr trzydziestka. Przez całe życie miałam dość nonszalancki stosunek do kwestii ochrony przed słońcem - prawdopodobnie dlatego, że opalam się szybko, od razu na brązowo i nigdy, przenigdy nie zdarzyło mi się spiec na prosiaczka - ale wystarczyły dwie godzinki spaceru w trzydziestu sześciu stopniach, by zostać posiadaczką nóg opalonych w paski i interesującego deseniu na dekolcie oraz przyswoić podstawową zasadę: nie wychodzi się z domu bez wymazania się trzydziechą.
  • Balsamy i masła do ciała. Rany, w życiu nie byłam tak zabalsamowana jak ostatnimi czasy, uznałam jednak, że wysuszenie się na wiór nie jest najlepszym sposobem na zakończenie żywota, toteż z godną podziwu systematycznością wcieram w siebie przywiezione dobra (Farmona, moja miłość!) i w efekcie pachnę na przykład jak malinowa mamba. Albo karmelowo-cynamonowy deser. Ślurp.
  • Tutejsze biegowe trasy. Na razie jestem jeszcze na etapie nieśmiałego obczajania okolicy, ale już teraz wiem, że Australia jest wprost stworzona do biegania - zapuszczasz muzykę, wskakujesz na pieszo-rowerową ścieżkę ciągnącą się kilometrami, łapiesz rytm i możesz tak hasać, dopóki nie padniesz. Sprawdziłam to przedwczoraj - machnęłam dwanaście i pół kilometra i biegło mi się tak doskonale, że przegapiłam zjazd i rąbnęłam się o jakieś trzy kilometry. Gdyby nie ciemnica*, obawa, że za chwilę znajdę się w sąsiednim stanie, wizja psów dingo, które porwą Współtwórcy żonę, i związana z tym konieczność dokonania strategicznego odwrotu, leciałabym dalej. Bajka!
  • I w ogóle: Australia! Jestem bliska poproszenia tu o azyl po wsze czasy, przysięgam.

Sto trzydzieści osiem stworzeń widocznych na zdjęciu po lewej knuje właśnie, jak cię zabić. Znajdź je i pokoloruj.



(gdyby ktoś miał ochotę na więcej zdjęć wykonanych skarpetką, zapraszam tu)


* Z cyklu "ciekawostki": w Australii właściwie nie ma zmierzchu - tych długich, czarownych minut w ciepłe, letnie wieczory, kiedy powoli zapada zmrok, ale nie jest jeszcze zupełnie ciemno. Tutaj to tak nie działa. Około dwudziestej po prostu zachodzi słońce, chwila-moment, ktoś wyłącza światło i błyskawicznie robi się z tego noc. Upalna noc, dodajmy.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

[79]. o tym, że coś się kończy, coś się zaczyna

Jak atrakcyjnie spędzić ostatni dzień przed podróżą na drugi koniec świata? Otóż istnieje tylko jedna odpowiedź na to pytanie. Głupawo, a jakże!

Oczywiście nie wykluczam, że w rzeczywistości opcji jest dużo więcej, są równie dobre i tak samo skutecznie odciągają myśli od nerwowego zastanawiania się, jakiego jeszcze elementu absolutnie niezbędnego ekwipunku zapomniałam upchnąć w bagażu ważącym więcej niż pół mnie, mają za to tę przewagę, że nie wiążą się tak ściśle z ryzykiem dorobienia się poważnych uszczerbków na zdrowiu, umówmy się jednak, że niewiele z nich zawiera w sobie tak cudowny ładunek absurdu jak spotkanie w wybornym towarzystwie, podlane odrobinę czerwonym wytrawnym, poprzedzone dość nieoczekiwaną akcją ratunkową i dwugodzinnym sterczeniem na poboczu zaśnieżonej autostrady, gdzieś pośrodku niczego, w wytężonym oczekiwaniu na pomoc drogową, która ocali twoją najlepszą przyjaciółkę - a przy okazji i ciebie - od odmrożenia sobie organów wewnętrznych. Wiadomo, gdzie N., tam i kłopoty - to prawda udowodniona już kilkanaście lat temu, która wciąż pozostaje aktualna, do dziś nie udało mi się tylko ustalić, czemu na ogół odpowiadam za współudział.

Tym razem mój wkład w cały ambaras był wprawdzie niewielki, nie przeszkodziło mi to jednak wychłodzić sobie dupska do tego stopnia, by zyskać niezachwianą pewność, że polska zima jest jedną z rzeczy, za którymi absolutnie nie będę tęsknić na obczyźnie, ale, co najważniejsze, również całkiem nieźle się bawić. W końcu zawsze mogło być gorzej - szczęście, że nikomu ręki nie przestrzelili, nie? Naprawdę, trudno wyobrazić sobie doskonalsze pożegnanie - świadomość, że pewne rzeczy pozostają stałe i niezmienne, mimo że wszystko wokół wywraca się do góry nogami, jest wspaniała.

Z takim właśnie poczuciem wyruszyłam w podróż, która zaczęła się w poniedziałek, a zakończyła w nocy z wtorku na środę (sześć godzin lotu do Dubaju, dwanaście koczowania w przybytku, który do złudzenia przypominał galerię handlową, i jakieś jedenaście znów w samolocie, obłęd!). Ale było warto - wychodzisz z budynku lotniska i momentalnie uderzają cię trzy rzeczy: przecudowne dwadzieścia dziewięć stopni (o drugiej w nocy, hell yeah!), radosny szpaler niewysokich palemek (ihihi!) i zapach. Tak pachną wakacje, ciepły letni wietrzyk, beztroska, przygoda i śmietankowe lody o smaku orzechów włoskich. Tak właśnie pachnie Australia.


niedziela, 26 stycznia 2014

[78]. z pamiętnika podróżnika

Żart roku: od wczoraj jestem okrutnie, naprawdę przeokrutnie zasmarkana. Straciłam smak, straciłam węch, straciłam kontrolę nad własnymi zatokami, które najprawdopodobniej planują właśnie przejęcie władzy nad światem i generalnie jestem zażenowana kondycją mojego popieprzonego organizmu. Przeżyłam grudniowe bieganie bez stosownego przyodziewku, przeżyłam początek nagłego ataku zimy, przeżyłam odmrożenia ósmego stopnia na autostradzie w drodze do stolicy (o tym następnym razem), skąd wyruszyłam na podbój antypodów, załatwiłam się w australijskich upałach, przy trzydziestu sześciu stopniach. Tak, do tego po prostu trzeba być mną!

Poza tą drobną niedyspozycją miewam się jednak wyśmienicie, żyję i - wbrew temu, co głosi plotka - nie zabił mnie jeszcze żaden pająk, wąż, rekin, morderczy kleszcz, krokodyl, opos, dziobak ani wściekły wombat, dingo nie porwał mi dzieci, nie pokąsała mnie też żadna płaszczka, ośmiornica, meduza, jadowita ryba, niebezpieczna mrówka ani żadna inna śmiercionośna zwierzyna. W sumie, biorąc pod uwagę znak, który widziałam wczoraj w parku podczas porannej przebieżki, mogę chyba uważać się za szczęściarę:


Żywię wszelako głęboką nadzieję, że ten stan utrzyma się dłużej i nie przydarzy mi się żaden śmiertelny wypadek podczas pokazu fajerwerków w związku z hucznymi obchodami Australia Day*, na który wybieram się dziś wieczorem. Mam za dużo do opowiadania.
Do niebawem!


* Z cyklu "ciekawostki": 26 stycznia w Australii jest świętem państwowym, obchodzonym z okazji założenia przez kapitana Arthura Phillipa pierwszej stałej osady, czyli dzisiejszego Sydney, które wówczas było kolonią karną. Ponieważ w tym roku Australia Day wypada w niedzielę, poniedziałek jest wolny od pracy.

sobota, 18 stycznia 2014

[77]. o lekkim stresie z powodu braku stresu

Najlepszy sposób na to, aby uniknąć stresu przed zbliżającą się podróżą na drugi koniec świata? Zapewnić sobie zajęcie, które skutecznie zaabsorbuje umysł, powstrzyma kurcgalopek katastroficznych wizji i powściągnie zapędy do wizualizowania sobie wszystkich możliwych rzeczy, które mogą pójść nie tak, z porwaniem samolotu przez terrorystów, rozbiciem się na jakiejś bezludnej wyspie i stanięciem przed dylematem "Czy zeżarcie Współtwórcy nie będzie aby niewegańskie?" (skoro chłopak żre trawę, a podobno jesteś tym, co jesz, to prawie tak, jakbym jadła tofu, nie?) oraz podrzuceniem worka koki do bagażu podręcznego, co zaowocuje wiekuistą odsiadką w jakimś arabskim więzieniu, w którym prawa człowieka łamane są z zadziwiającą finezją i pomysłowością, na czele.

Zafundowawszy sobie wyjątkowo rozrywkowy tydzień spod znaku mocno wytężonych gier i zabaw korektorskich, zakończony trzydziestosześciogodzinnym maratonem bez snu sponsorowanym przez walkę ze złym dżenderem (przekopywanie się przez sterty piramidalnych bzdur, oszołomskich teorii i mrożących krew w żyłach pomiotów bezbrzeżnej ignorancji jednak się opłaciło - po raz pierwszy w życiu mam poczucie, że napisałam dobry, naprawdę dobry artykuł! Pulitzer w dwa tysiące czternastym jest mój, móóóóóóóóóóóóóój, mwehehe!), stwierdzam z bezmyślnym zadowoleniem, że chyba jestem bliska osiągnięcia zen. Poważnie.

Nie wykluczam oczywiście, że mój kortyzol znajduje się właśnie w bloku startowym i w najmniej spodziewanym momencie postanowi podtopić mi mózg - najpewniej wtedy, gdy wygrzebię się wreszcie z dłubanych jeszcze składów, porzucę wszelką nadzieję i wszelką prokrastynację i podejmę w końcu z góry skazaną na porażkę próbę skompresowania całego swojego dobytku do trzydziestu kilo, plus siedmiu w podręcznym, co w zasadzie mogłabym uczynić, bo wyjazd już jutro - póki co nurzam się jednak w błogim chilloucie.

Poważnie rozważam wieczór filmowy z Cast Away i Alive, dramat w Andach. Bo trochę martwi mnie ten brak zmartwień.

środa, 15 stycznia 2014

[76]. prawie jak werthersy

Blady świt. Telefon.
- Dzień dobry, z tej strony Beata Jakaśtam z firmy Kogowłaściwietoobchodzi. Poproszę do telefonu Piotra.
- Yyyy - w kontaktach z telemarketerami wykazuję się zazwyczaj niebywałym wdziękiem i elokwencją. - Kogo?
- No Piotra.
- Ale Piotra tu nie ma - moja błyskotliwość czasem mnie samą przeraża. - Pomyłka.
- O, to znaczy, że to pani numer? W takim razie przepraszam. Ale skoro już się do pani dodzwoniłam, może zgodzi się pani na chwilę rozmowy i zechce wysłuchać naszej oferty?
- Przykro mi, jestem zajęta.
- Rozumiem. W takim bądź razie (sic!) nie przeszkadzam. Miłego dnia.

Interesująca taktyka: nie ma Piotra, to pogawędzę se z panią, kimkolwiek pani jest.
Poczułam się jak ktoś zupełnie niewyjątkowy. Smutno mi teraz.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

[75]. o czym mówię, kiedy mówię o swoim pokracznym tuptaniu

Dłużej tego ukrywać nie sposób. Trzeba wreszcie powiedzieć to głośno, wyraźnie i boldem, aby podkreślić wagę tego wyznania: cześć, jestem pro i wszystko wskazuje na to, że jestem uzależniona.

Tak, przepadłam z kretesem, tkwię w szponach nałogu, a moja wolna wola nie ma tu absolutnie nic do gadania, kiedy - tak jak dzisiaj - o dwudziestej drugiej trzydzieści rzucam wszystko w diabły, wskakuję w kostium szarego ninja i w podskokach gnam na mróz i ciemnicę, bo tak mnie nosi, że jedyną względnie składną myślą w mojej głowie jest uporczywe muszępobiegaćbozwariuję.

Biegnąc, nic nie robię, tylko biegnę. Zasadniczo biegnę w pustce. Innymi słowy, biegnę po to, żeby osiągnąć pustkę. Ale jak można się spodziewać, w takiej pustce myśli kryją się naturalnie. To oczywiste. W ludzkim umyśle nie może istnieć całkowita pustka. Emocje ludzkie nie są wystarczająco silne ani zintegrowane, żeby dać sobie radę z prawdziwą nicością. Chodzi mi o to, że myśli i idee, które wpływają na moje emocje, gdy biegnę, są podporządkowane pustce. Ponieważ brakuje im treści, są przypadkowymi myślami, gromadzącymi się wokół pustki znajdującej się w środku.



Przyznaję bez bicia, acz z niejakim wstydem: rzekomy i tak zachwalany czar prozy Haruki Murakamiego nigdy do mnie nie przemawiał. Próbowałam przekonać się do jego książek, naprawdę próbowałam, ale najzwyczajniej w świecie mnie usypiały. Może dlatego, że sięgnęłam po nie w zupełnie nieodpowiednim momencie, gdzieś między Sprzedawcą broni Hugh Lauriego a Ściekami, gazem i prądem mojego najukochańszego Matta Ruffa, więc Murakami w takim towarzystwie wydał mi się stanowczo zbyt serio? To całkiem możliwe.



Biegnąc, staram się myśleć o rzece. I chmurach. Ale w zasadzie nie myślę o niczym. Jedyne, co robię, to biegnę przez własną przytulną, skrojoną na moją miarę pustkę, własną nostalgiczną ciszę. I to jest czymś cudownym. Bez względu na to, co mówią inni.
[H. Murakami, O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu]

Chyba jednak dam mu drugą szansę.
Taki mały kredycik zaufania, tak między nami - nałogowcami.

Mały sukces - złamałam wreszcie pół godziny na piątaka, mogę już odkreślić z bucket list pierwszy punkt w tym roku. Ha.

sobota, 11 stycznia 2014

[74]. cytując panią klasyk: jestem kupką nerwów. aaa!

Właściwie to z lekka zaniepokoiłabym się, gdybym nią nie była. Miałam wprawdzie przez chwilę dość poważną obawę, że moje reakcje pozostawiają wiele do życzenia - to by wyjaśniało ten całkowicie niezrozumiały chillout, który towarzyszył mi przez ostatni tydzień - ale z ulgą stwierdzam, że nie, jednak nie pozostawiają, to musiał być po prostu pierwszy szok. Pląsam właśnie gdzieś na skraju histerii, znaczy: wszystko w normie.

Gwoli ścisłości wypada jednak nadmienić, że zanim tam zawędrowałam, byłam naprawdę podejrzanie spokojna i dziarska. No dobra, przyznaję, gdzieś w okolicach poniedziałku mocno ograniczyłam sen na rzecz codziennego, nerwowego wizualizowania sobie przed zaśnięciem wszystkich katastrof, jakie mogą mnie spotkać w najbliższym czasie, ze szczególnym uwzględnieniem bariery językowej nie do przebicia, mojej zawodowej nieudaczności i generalnego życiowego dupowołowizmu, nie przeszkodziło mi to jednak w całkiem sporej produktywności za dnia, każącej zresztą przypuszczać, że mój tydzień najwyraźniej tajemniczo się rozrósł. Innego wytłumaczenia nie widzę - mimo że nie otwierałam oka przed dziewiątą, nie miałam specjalnych zaległości w pracy, korektorzyłam na bieżąco, dwa artykuły, które powinnam oddać w przyszłym tygodniu, symultanicznie się rozrastały, w wolnych chwilach trudniłam się małym wirtualnym plądrowankiem i metodycznie doprowadzałam się do bankructwa, nabywając rozmaite dobra i skrupulatnie odkreślając kolejne punkty z kilometrowej listy rzeczy, które na drugim końcu świata mogą okazać się absolutnie niezbędne do przetrwania. W międzyczasie wznosiłam się na wyżyny kulinarnej niskobudżetowej kreatywności, produkując wegańskie jednogarnkowce obficie doprawione kozieradką (i dopracowując szczegóły planu zostania małym przemytnikiem - bo co jeśli w Australii nie mają kozieradki?), oddawałam się naprawdę przyzwoitej lekturze, a wieczorami urywałam się na przebieżki albo uczciwie poniewierałam się przy Insanity. Głównie dlatego, że prześladuje mnie ostatnio uporczywa wizja wielgachnej płaszczki, która na mój widok wyłania się z oceanu, zaciera płetwy (czy co tam mają w zwyczaju zacierać płaszczki), z zachwytem merda kolcem jadowym i podekscytowana zaczyna wrzeszczeć: Panie i panowie, budyń na dupce, budyń na dupce!. Jakoś niespecjalnie pociąga mnie perspektywa zostania deserem dla płaszczki. Jedyna nadzieja w tym, że dzięki mojej kondycji amerykańskiego komandosa, budowanej przez Shauna T. i jego okrzyki w rodzaju: 30 second water break! Drink your water! You only get 30 seconds people, this isn’t a coffee break!, oraz rosnącej sile biegowej w razie czego ja i mój budyń będziemy w stanie spieprzyć w podskokach przed wygłodniałą australijską zwierzyną. W przeciwnym wypadku może być niewesoło.

Dzisiaj jednak żarty się skończyły, a ja z całą mocą uświadomiłam sobie całą grozę sytuacji. Przypuszczam, że miało z tym coś wspólnego nerwowe latanie po mieście w celu skompletowania wszystkich brakujących fantów, co okazało się całkiem sporą misją. Osunięcie się w skrajną nędzę po wyczyszczeniu półek w Rosmannie (obawiam się, że właśnie zafundowałam sobie bana na zakupy kosmetyczne na najbliższą dekadę) poszło mi dość gładko, ale już kupno sandałów (w styczniu, w mieście, w którym są trzy sklepy z butami na krzyż!) przez moment wydawało się umiarkowanie wykonalne. Ostatecznie los się do mnie uśmiechnął - nie dość, że udało mi się znaleźć jakikolwiek letni obuw, to jeszcze spełniający większość warunków: tani, nieskórzany, w rozmiarze czterdzieści i, powiedzmy, względnie nieodrażający - niestety całe przedsięwzięcie wymęczyło mnie do tego stopnia, że odechciało mi się dalszej gonitwy. Z braku lepszych pomysłów resztę popołudnia spędziłam więc na pielęgnowaniu pęczniejących niewesołych myśli. Z przerwą na drzemkę.

Dobre wieści wynikające z tych ponurych refleksji są takie, że, wbrew pierwotnym obawom, nadal jestem sobą, wszystko ze mną w porządku i wraz z nadejściem nowego roku nic mi się dotkliwie nie poprzestawiało. Znaczy: panikuję po staremu, z właściwym sobie rozmachem i czarnowidztwem. Co za ulga!

Złe wieści są natomiast takie, że został tydzień, moja kilometrowa lista rzeczy, które bezwzględnie muszę zrobić i nabyć przed wyjazdem, nadal ma niepokojąco wiele pozycji, jestem spłukana, paczki z zamówionymi dobrami wszelakimi jeszcze nie nadeszły, a miały, utknęłam nad artykułem, który powinnam oddać w poniedziałek (czemuż, ach czemu wkopałam się jak ostatnia idiotka w tekst, który w założeniu miał być miły i przyjemny, a wylazł z niego dżender?), koleżanki-redaktorki w przyszłym tygodniu zasypią mnie wartkim potokiem oświatowych świństw, co oznacza pracę w trybie zombie, nie mam pojęcia, jak zmieszczę swój dobytek w tych dwóch smętnych walizeczkach, a do tego grozi mi śmierć ze strony płaszczki wykrzykującej Budyń na dupce, budyń na dupce!.
Chyba że wcześniej zabiją mnie poparzenia słoneczne albo rak skóry, bo za cholerę nie udało mi znaleźć niczego z filtrem. Jest styczeń, takie produkty to tylko w sezonie.

Aaa!

niedziela, 5 stycznia 2014

[73]. o tym, że podstępni weganie szturmują

Jeśli imprezy sylwestrowe mają sens, to pięciodniowe bachanalia w najwspanialszym towarzystwie na świecie zawierają w sobie sens i mądrość całego kosmosu, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio przytrafił mi się tak rewelacyjny wyjazd. Istnieje zresztą całkiem spore prawdopodobieństwo, że był to po prostu najlepszy sylwestrowy maraton ever. Syci syczuańscy burżuje, zaczepne nerdy i podstępni szturmujący weganie, bezdomni skłotujący kanapę, gobliny, stare trolle, dzieci i zwierzęta, Trivial, śmiercionośna technika kung-fu żuczka gnojarka, wspólne gotowanie, Fasolki (opchnę dwóch Imprezowiczów za Grubasa, dorzucę w gratisie Biznesmena! ochoczo przygarnę też gołego Golaska, ale nic za niego nie dam, bo jestem jak Putin i zapraszam do Soczi, ahaha!), giviak oraz foka w łosiu, fasola, wegański karmelowy popcorn, fasola, gościnne występy ciecierzycy, fasola, dużo fasoli i jeszcze trochę fasoli w każdej możliwej postaci, Noworoczny Bieg Falafela (w tempie bukłaka - po przyjęciu tak niewyobrażalnych ilości wina transformacja w bukłaka była nieunikniona), Kill Bill, Czechow, abordaż, defenestracja, dekapitacja, sushi, komosa i cekinki oraz całe mnóstwo innych kreatywnych głupot i atrakcji. Nie ma, powiadam, nie ma doskonalszego sposobu na powitanie Nowego Roku.
I chyba dawno nie czułam się tak szczęśliwa.

A jakby tego było mało, zgodnie z zasadą, że w styczeń należy wkroczyć z rozmachem (przez moment wydawało mi się wprawdzie, że zeszłoroczne widowiskowe zrękowiny z Eye of the tiger w tle ciężko będzie przebić, a jednak), po trzech miesiącach zawieszenia w nigdziebądziu, biurokratycznej szarpaninie, rwaniu włosów/dreadów z głowy i całym mnóstwie innych przygód, o których nie warto było pisać, bo zawierały w sobie zdecydowanie za mały współczynnik prawdopodobieństwa, aby rzeczywiście mogły się wydarzyć, w końcu dostaliśmy wizę.

Za dwa tygodnie wylatujemy do Australii. Na pół roku.
Albo dłużej, się okaże.

Póki co chyba jeszcze nie do końca to do mnie dociera i, prawdę powiedziawszy, jestem dość mocno zatrwożona tym nagłym zwrotem akcji, chociaż oboje ze Współtwórcą czekaliśmy przecież nań z niecierpliwością. Dopóki jednak wszystko było w fazie mglistego planu, bliżej nieokreślonego gdzieśtamkiedyś, albo dyndało sobie posępnie w irytującym zawieszeniu, miało ekscytujący posmak totalnej abstrakcji. A teraz stało się realne. Mamy wizę, mamy bilety, za dwa tygodnie wyjeżdżamy na drugi koniec świata, olaboga, niemampojęciacotobędzie!

Mam za to wokół siebie wspaniałych ludzi, na których zawsze można liczyć. N. i A., czyli nieoceniony duet trudniący się ostatnio zakrojonym na szeroką skalę przetwórstwem warzyw i owoców, już zaproponowały, że w razie, gdyby nasza australijska przygoda zakończyła się jakąś nieoczekiwaną deportacją, chętnie przygarną nas do swojej bioekofafarafa-vegan-sregan-amish komuny, w której będziemy mogli zaczepić się po powrocie i znaleźć przy okazji jakąś kanapę do zaskłotowania, Rodzicielka w ramach wsparcia od dwóch dni ogląda Zabójcze zwierzęta Australii, donosząc mi pogodnie, jakie jeszcze stworzenia mogą chcieć mnie zabić i na co mam uważać, zaś Współtwórca… Hmm, po prostu jest Współtwórcą, to znaczy zachowuje się jak anioł, ciężko pracując na przyszłą kanonizację, na którą niewątpliwie zasłuży. W dowolnym obrządku.

Ja natomiast, dla dodania sobie odrobiny animuszu, postanowiłam zrezygnować z bojkotowania noworocznych postanowień i uroczyście oświadczyć, że w dwa tysiące czternastym planuję odkreślić jak najwięcej punktów z mojej ciągle rozrastającej się bucket list. Chcę zobaczyć jak najwięcej, poczuć, posmakować i doświadczyć jak najwięcej - nawet jeśli cały nasz wyjazd okaże się żałośnie krótki, zamierzam wycisnąć z niego wszystko, co tylko się da, to w końcu przygoda życia, do diabła. Dołożę też wszelkich starań, aby powściągnąć swój galopujący, daleko posunięty krytycyzm, zwłaszcza w stosunku do własnej osoby. Nie mam złudzeń, że siedząca w mojej głowie, wiecznie niezadowolona z siebie zołza zechce tak całkiem zrezygnować z wycieczki i zostać w domu, abym bez przeszkód mogła pielęgnować miłość własną, z czułością uprawiać afirmację, wizualizować sobie własne spektakularne sukcesy i w efekcie stać się panią świata, toteż uważam, że naprawdę miło byłoby wreszcie trochę ją okiełznać i o siebie zadbać.

Generalnie chciałabym w tym roku bardziej o siebie dbać - biegać, ćwiczyć, może nawet dorobić się jakiegoś miłego dla oka zarysu mięśni i bajecznego tyłka (zaczęłam z przytupem, wczoraj uczciwie sponiewierałam się z wujkiem Shaunem, podejmując nieudolne próby wykonania serii przyzwoitych pompek podczas Plyometric Cardio Circuit, dzisiaj przebiegłam ponad dychę), mądrzej jeść, rozsądniej wybierać, bardziej wsłuchać się w siebie i w to, co ma do powiedzenia mój organizm, od czasu do czasu się porozpieszczać. A do tego czytać więcej wartościowych książek, nie sabotować własnych kreatywnych pomysłów (jestem w tym mistrzynią, przysięgam!) i pamiętać o ludziach, którzy są dla mnie ważni.
No i cieszyć się wyprawą życia.