- Poniewieranie się z Shaunem T. To już oficjalne - zgłupiałam do szczętu i nie mogę żyć bez co najmniej dwóch kwadransów porządnego wycisku kilka razy w tygodniu, muuuszę ćwiczyć, bo wariuję. Pierwsza połowa stycznia była pod tym względem wzorowa, potem, ze względu na wojaże i aklimatyzację w nowym miejscu, mój ambitny plan treningowy trochę się rozjechał, ale powoli składam go już do kupy. Tym bardziej, że w końcu zaczynam widzieć efekty - niewykluczone, że to po prostu autosugestia, ale mam wrażenie, że mój tyłek i oporne na wszelkie przeobrażenia udźce pieją z wdzięczności. A nawet jeśli milczą, to wymownie, i to mi wystarczy.
- Filtr trzydziestka. Przez całe życie miałam dość nonszalancki stosunek do kwestii ochrony przed słońcem - prawdopodobnie dlatego, że opalam się szybko, od razu na brązowo i nigdy, przenigdy nie zdarzyło mi się spiec na prosiaczka - ale wystarczyły dwie godzinki spaceru w trzydziestu sześciu stopniach, by zostać posiadaczką nóg opalonych w paski i interesującego deseniu na dekolcie oraz przyswoić podstawową zasadę: nie wychodzi się z domu bez wymazania się trzydziechą.
- Balsamy i masła do ciała. Rany, w życiu nie byłam tak zabalsamowana jak ostatnimi czasy, uznałam jednak, że wysuszenie się na wiór nie jest najlepszym sposobem na zakończenie żywota, toteż z godną podziwu systematycznością wcieram w siebie przywiezione dobra (Farmona, moja miłość!) i w efekcie pachnę na przykład jak malinowa mamba. Albo karmelowo-cynamonowy deser. Ślurp.
- Tutejsze biegowe trasy. Na razie jestem jeszcze na etapie nieśmiałego obczajania okolicy, ale już teraz wiem, że Australia jest wprost stworzona do biegania - zapuszczasz muzykę, wskakujesz na pieszo-rowerową ścieżkę ciągnącą się kilometrami, łapiesz rytm i możesz tak hasać, dopóki nie padniesz. Sprawdziłam to przedwczoraj - machnęłam dwanaście i pół kilometra i biegło mi się tak doskonale, że przegapiłam zjazd i rąbnęłam się o jakieś trzy kilometry. Gdyby nie ciemnica*, obawa, że za chwilę znajdę się w sąsiednim stanie, wizja psów dingo, które porwą Współtwórcy żonę, i związana z tym konieczność dokonania strategicznego odwrotu, leciałabym dalej. Bajka!
- I w ogóle: Australia! Jestem bliska poproszenia tu o azyl po wsze czasy, przysięgam.
Sto trzydzieści osiem stworzeń widocznych na zdjęciu po lewej knuje właśnie, jak cię zabić. Znajdź je i pokoloruj.
(gdyby ktoś miał ochotę na więcej zdjęć wykonanych skarpetką, zapraszam tu)
* Z cyklu "ciekawostki": w Australii właściwie nie ma zmierzchu - tych długich, czarownych minut w ciepłe, letnie wieczory, kiedy powoli zapada zmrok, ale nie jest jeszcze zupełnie ciemno. Tutaj to tak nie działa. Około dwudziestej po prostu zachodzi słońce, chwila-moment, ktoś wyłącza światło i błyskawicznie robi się z tego noc. Upalna noc, dodajmy.