wtorek, 9 grudnia 2014

[89]. !

Łamiący nius, mili państwo: żyję i miewam się wyśmienicie.


Nieśmiało rozważam nawet rychły powrót do świata wirtualnego, bo pieruńsko brak mi polszczyzny i - przede wszystkim - możliwości wyrażenia swoich głupawych myśli w ojczystej mowie, póki co jednak zaznaczam jedynie swą milczącą obecność. Stęsknieni mogą ewentualnie znaleźć mnie tu.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

[88]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - kwiecień 2014

Kwietniowe życioumilacze:

  • Trzaskanie fotek niczym oszalała japońska turystka. Przysięgam, jak będę duża, sprawię sobie w końcu porządny aparat i nauczę się robić przyzwoite zdjęcia, ale póki co świat musi mi wybaczyć te tony instagramowego śmiecia, którymi w przypływie potężnego zaniku samokrytycyzmu zalewam internety. Na swoją obronę mam tylko tyle, że od czasu do czasu rzeczywiście zdarza mi się uchwycić coś ładnego, interesującego albo radośnie głupawego. A zresztą - nawet jeśli jestem w tej opinii zupełnie osamotniona, chyba mam to gdzieś. Lubię obrazki. O.
  • Skajp. Jego twórcy bez wątpienia zasłużyli na kolektywnego Nobla, najlepiej pokojowego, bo gdyby nie ich czystej wody geniusz, nie byłabym w stanie siedzieć w jednym pokoju z moją ciut obłąkaną rodziną i zwyrodniałym królisiem ustrojonym w mój przyodziewek (nie pytajcie...), beztrosko z nimi gawędzić i raczyć się wielkanocnym śniadankiem, przebywając jednocześnie na drugim końcu świata. W ogóle nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem - zwłaszcza mając w pamięci krótki, acz burzliwy romans z branżą sołszyl midja, który kilka lat temu zakończył się dla mnie niezłym poharataniem - ale od kiedy znalazłam się w kompletnie innej czasoprzestrzeni, średnio raz dziennie mam ochotę załkać z wdzięczności, że przyszło mi żyć w czasach, w których mogę bez przeszkód buszować po fejsbuku tuż przed zaśnięciem, raz w tygodniu prowadzić międzykontynentalną wideokonferencję z Rodzicielką, wymieniać błyskotliwe uwagi z Najlepszą Redakcją i generalnie czuć się najbardziej samotnym człowiekiem świata nie częściej niż większość ludzi.
  • Azjatycka kuchnia. Kwestii jedzenia w Australii muszę kiedyś poświęcić osobny wpis, bo to niesamowicie wdzięczny temat (choćby dlatego, że odpowiedź na pytanie Co robią Australijczycy? w większości przypadków brzmi: jedzą), teraz natomiast nadmienię tylko, że tubylcza kuchnia generalnie azjatyckim żarciem stoi. Oczywiście bywa ono lepsze i gorsze, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że na jednego mieszkańca Perth przypada co najmniej ćwierć fastfudowni - w tym również sporo azjatyckich - które czają się za każdym węgłem, ale i tak - jeśli teoria, jakoby człowiek przedłużał sobie życie, próbując nowych smaków, jest słuszna - wszystko wskazuje na to, że dzięki tej wyprawie (oraz znajomym z Indii, Mauritiusa czy Malezji) powinnam dożyć w dobrym zdrowiu co najmniej dziewięćdziesiątki. W wolnych chwilach pichcąc bardzo przyzwoite curry, pyszną laksę oraz dhal z prawdziwego zdarzenia i wżerając przedziwne warzywa i owoce, których nazw nawet nie znam albo nie potrafię wymówić.
  • Rodzinne łikendowe wyprawy tu i ówdzie, organizowane według przegenialnego w swej prostocie klucza: ma być na tyle blisko, aby Współtwórca mógł zdążyć do pracy, ma być tanio, a najlepiej za darmochę, i ma być fajnie. Simple as that. Tym sposobem w kwietniu udało nam się m.in. odwiedzić zoo (spotkanie z wombatem pretenduje do tytułu rozczarowania roku!), pokręcić po Murdoch University i urokliwym Applecross, zajrzeć na Vegetarian & Vegan Food Fair i wziąć udział w absolutnie przecudownym Fremantle Street Arts Festival (wspominałam już, że jestem urzeczona Fremantle?). Jeśli kiedykolwiek ktoś będzie wam wmawiał, że do tego, by dobrze się bawić i zobaczyć całe mnóstwo fantastycznych rzeczy, potrzebne są wielkie pieniądze, nie wierzcie mu. Okrutnie ściemnia.
  • Nadal: Australia!

piątek, 25 kwietnia 2014

[87]. o tym, że w ramach wyjątku sprzymierzyłam się z indywiduami, z którymi normalnie się nie sprzymierzam

I wraz z nimi - choć nie mam najlepszego zdania o króliczej znajomości matematyki - zamierzam przytoczyć kilka liczb i szalenie istotnych faktów. O, proszę bardzo:

Dwudziestego piątego kwietnia tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego drugiego roku po raz pierwszy zaśpiewano Marsyliankę (i, przy okazji, wykonano pierwszy wyrok śmierci przy użyciu gilotyny), dokładnie sto dwadzieścia trzy lata później, w tysiąc dziewięćset piętnastym roku, australijsko-nowozelandzka armia wylądowała pod Gallipoli (czego pamiątkę obchodzi się w Australii co roku, świętując Anzac Day), zaś dwudziestego piątego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku amerykański prom kosmiczny Discovery umieścił na orbicie okołoziemskiej Teleskop Hubble’a. A oprócz tego zdarzyło się pewnie całe mnóstwo innych, szalenie ważnych i interesujących rzeczy.

Wszystkie te wydarzenia nie mają jednak większego znaczenia w obliczu faktu, że dwudziestego piątego kwietnia osiemnaście lat temu (odkąd pamiętam, rachunek ten pozostaje stały i niezmienny) przyszła na świat także moja szanowna Rodzicielka, zwana również Panią Matką. Kogo w obliczu tak podniosłego święta obchodziłby Teleskop Hubble’a?

Do spółki ze wszystkimi zwyrodniałymi królisiami, jakie tylko udało mi się znaleźć na australijskiej ziemi (a jest tu ich całkiem sporo, jak się okazuje), życzę zatem mojej najdroższej Rodzicielce niewyobrażalnych i nigdy niewyczerpywalnych pokładów rączości.
Bo z całą resztą doskonale poradzi sobie sama, jestem tego pewna.

Zwyrodniałe królisie pozdrawiają Panią Matkę!

sobota, 29 marca 2014

[86]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - marzec 2014

O, chyba ktoś mi gwizdnął miesiąc.
Uroczyście ślubuję, że już niebawem postaram się nadrobić zaległości, których trochę mi się ostatnimi czasy nazbierało, a tymczasem marcowe uzależnienia:

  • Good morning project, czyli śniadania w obrazkach. Nie sądzę, żeby stopień mojego porannego rozmemłania jakoś szczególnie poszybował dzięki niemu w dół, ale przynajmniej - w myśl zasady "najpierw hipsterka, później wyżerka" - strzeliłam kilka całkiem apetycznych fot. Dobre i to.


  • Fremantle, czyli przemiła portowa mieścinka leżąca jakieś czterdzieści minut drogi autobusem od przedmieścia, na którym mieszkam (podróż jest dwa razy tańsza niż wycieczka do centrum!). Jeśli wcześniej zastanawiałam się, gdzie podziało się całe australijskie wieczorne życie, już wiem - zadokowało we Fremantle i kwitnie tam sobie w najlepsze. W ogóle wszystko w tym miejscu kwitnie, pulsuje, tętni, jest wesołe, gwarne, kolorowe - w takim radosnym, wakacyjno-nadmorskim wydaniu - odrobinę śmierdzi krewetą, trochę pachnie włoską kawą i chyba zakochałam się w nim na zabój. Omamo, byłabym najszczęśliwszym zmywaczem garów na świecie, gdybym mogła tam pracować!


  • Domowa wegańska nutella produkcji amisza, z którym żyję. Bezwstydnie pyszna, dodajmy. Przysięgam, gdyby nie fakt, że stan cywilny nie pozwala mi na podobne ekscesy, gotowa byłabym padać na kolana i błagać Współtwórcę, aby mnie poślubił, został ojcem moich dzieci i panem mojej kuchni, kiedy już się jej dorobię. Z drugiej jednak strony obawiam się, że jego niekwestionowane kulinarne talenta skazują mnie na życie w wiecznym trójkącie - z nim oraz Shaunem T., który trzyma w ryzach rozmiar mojego dupska, nie pozwalając mu ponadnaturalnie się rozrosnąć. Luwja, chłopaki!
  • Łikendowe wyprawy, podczas których można tropić skrzynki na listy, szukać streetartów, słuchać wrzasków rozwydrzonych papug, podziwiać rzeźby na plaży, oddawać krew, wylegiwać się w parku, machać pojkami i robić całe mnóstwo innych, szalenie przyjemnych rzeczy.


  • Mango, po trzykroć mango! A do tego suszone inca berries (po naszemu to, zdaje się, miechunka), syrop klonowy i wściekle uzależniające wędzone migdały. Ślurp.
  • Wieczorne oglądanie Harry’ego Pottera ze Współtwórcą (on po raz pierwszy, ja - wtóry). Byłoby milej, gdyby tak nie zrzędził, aczkolwiek wyjątkowo zgryźliwe pomstowanie na trepa, który przez sześć lat szkoły nie nauczył się żadnego zaklęcia poza puszczaniem patronusa, miało swój urok, przyznaję.
  • Namiętna korespondencja z Najlepszą Redakcją Świata. Tematy pracowe są w niej, rzecz jasna, najmniej istotne.
  • Muzyczne guilty pleasures, czyli Timbaland, bo odkryłam, że wybornie mi się przy nim biega (o!), oraz… nowa płyta Justina Timberlake’a. Justina, na którego jestem uczulona, a jego utwór Cry me a river sugerowałabym puszczać w Guantanamo podczas szczególnie drastycznych przesłuchań. Nie wiem, co na to pozostali rezydenci tego miłego miejsca, ale ja gotowa byłabym wyznać wszystko już gdzieś w okolicach trzeciej rundki, przysięgam.
  • Wciąż i niezmiennie: Australia!

  • To zdjęcie wzbudziło bardzo żywiołowe reakcje na fejsbuku wśród moich znajomych płci żeńskiej - zupełnie nie rozumiem dlaczego. Nareszcie widać, że jestem w Australii, nie? ;)

piątek, 28 lutego 2014

[85]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - luty 2014

Uzależnienia:
  • Masło orzechowe. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że żyłam sobie dotąd spokojnie, spowita mrokami nieświadomości, dryfując po oceanie bezbrzeżnej ignorancji, i kompletnie nie zdawałam sobie sprawy, że PB&J to takie dobro. Wstyd mi za siebie, naprawdę.
  • Tropienie dziwactw i rozkosznych szkaradzieństw. Głównie skrzynek na listy i zwyrodniałych królisiów, aczkolwiek możliwością ustrzelenia innych głupot - jak na przykład papugi, która musiała mocno narozrabiać, albo koszmarnych ogrodowych surykatek - też nie wzgardzę (efekty tych kłusowniczych zakusów - i nie tylko - można podziwiać tu).
  • City. Jeśli chodzi o miasta, nie jestem zbyt kochliwa, ale centrum Perth z miejsca podbiło moje serce. Chyba dlatego, że spodziewałam się stali, szkła i ekskluzywnych korpoklatek, w których dopada cię karōshi, zanim zdążysz nacieszyć się swoją kartą multisport i nowym, ołpenspejsowym biurem, a zobaczyłam fajną, ciekawą, przestrzeń, która mimo całej nowoczesności sprawia… hmm, dość przytulne wrażenie. A do tego jest niesamowicie spójna i wszystko tu do siebie pasuje. Nie wiem, kiedy mi się znudzi, ale na razie jestem oczarowana.
  • Awokado (lub, jak mówią autochtoni, znani ze swojego zamiłowania do skracania wszystkich słów, jakie tylko da się skrócić, oraz takich, których pozornie skrócić się nie da - avo), orzechy makadamia (po tubylczemu macnuts) i bataty, czyli trzy rzeczy, którymi wcześniej jakoś nie miałam okazji się zajadać, więc w zasadzie odkryłam je dopiero tu. W związku z czym intensywnie nadrabiam.
  • Nadal: Australia! 

sobota, 22 lutego 2014

[84]. o zupełnie nowym wymiarze zawodowej bezużyteczności oraz alternatywnym planie na życie

Miesiąc. Mija właśnie równiuteńki miesiąc, od kiedy postawiłam stopę na australijskiej ziemi, i jakkolwiek niewesoła wydaje mi się ta myśl, dłużej jej od siebie odsuwać nie sposób: moje cudowne dolce far niente lub, mówiąc po tubylczemu, beztroskie no worries nieodwołalnie dobiegło końca. Znaczy, wypadałoby wreszcie znaleźć jakąś uczciwą robotę. I to jak najszybciej.

Nie, żeby praca zawodowa, którą przywlokłam z sobą z Polski i którą aktualnie się param, była jakaś szemrana i czegokolwiek jej brakowało, nic z tych rzeczy. Po prostu, mimo wszystkich swoich rozlicznych zalet (których w tej chwili jakoś nie jestem sobie w stanie przypomnieć, ale nie mam wątpliwości, że są liczne, w przeciwnym wypadku nie spędzałabym przecież nad nią tyle czasu, to byłoby głupie), posiada dwie drobne, acz pieruńsko istotne w mojej obecnej sytuacji wady: po pierwsze, jest cholernie niedochodowa, a po drugie - jest cholernie niedochodowa w złotówkach, podczas gdy mnie interesowałyby raczej dolary. Biorąc więc pod uwagę powyższe, poniższe i wszystko inne, zajmuję się aktualnie intensywnym szukaniem nowych, lokalnych form zarobkowania oraz odkrywaniem nieznanych i dotąd kompletnie niezbadanych obszarów totalnej zawodowej bezużyteczności. Mojej własnej, rzecz jasna.

Wiem już na przykład, że zmarnowanie sobie zawodowego życia poszło mi szybko, sprawnie, bezproblemowo i zdołałam wyrobić się z tym przed trzydziestką. Pełen sukces! Oczywiście przeczuwałam już od dawna, że mogę wykazywać pewne talenta w tym kierunku, świadczyły o tym choćby te posępne widoki, obserwowane niekiedy na moim koncie, ale nie sądziłam, że jeśli (o naiwności!) zarabiam na chleb tym, w czym jestem dobra, co sprawia mi frajdę, a w dodatku na moich własnych, w sumie całkiem rozsądnych zasadach, czeka mnie za to tak oszukańcza nagroda. Bez kitu, jeżeli w następnym wcieleniu też zachce mi się pobieżeć do szkół po nauki, prędzej odgryzę sobie własną głupią głowę i nasikam do szyi, niż zdecyduję się na szukanie pracy w zawodzie już w trakcie studiów, zamiast najpierw zaczepić się gdzieś jako kelnerka, hostessa, operatorka zmywaka czy inna przedstawicielka klasy pracującej (no dobra, przez pół roku kleiłam płytki ceramiczne, ale obawiam się, że jest to tak samo przydatna umiejętność jak sztuka kreślenia znaków korektorskich). A jeśli ktokolwiek ośmieli się mi zasugerować, że no niestety trzeba mieć ambicję i dlatego bardzo dobrze jest mierzyć wysoko i jak najwcześniej zdobywać cenne punkty do CV, bla bla bla, przysięgam, nasikam do szyi jemu. Nie idźcie tą drogą, chłopaki i dziewczyny. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda wam się doświadczenie w smażeniu fryt i myciu okien, słowo.

Po cichu liczę oczywiście na to, że i w Australii sprawdzi się zasada, która przyświecała dotąd mojej zawodowej karierze - taka mianowicie, że mam stanowczo więcej szczęścia niż rozumu i zawsze spadam na cztery łapy - a jeśli nie, mam w zanadrzu jeszcze wyjście awaryjne w postaci znanej i lubianej fastfudowej sieci, stanowiącej przepiękne memento o kilku zjawiskach społecznych dwudziestego pierwszego wieku, z którymi nigdy, przenigdy nie chciałabym mieć nic wspólnego, zanim jednak ostatecznie i nieodwołalnie rzucę się w odmęty konformizmu i zacznę sobą pogardzać, biorę pod uwagę wszystkie możliwe opcje kariery. Także te mniej oczywiste.

A ponieważ nie od dziś wiadomo, że uwielbiam wszelkie dziwactwa i nic nie daje mi takiego szczęścia jak zajmowanie się głupotami, spontanicznie wymyśliłam dla siebie idealny plan na życie: otóż postanowiłam zostać (prawdopodobnie pierwszym w historii) tropicielem i badaczem australijskich skrzynek na listy. Okazuje się bowiem, że o ile pod względem architektury wielkogabarytowej moja najbliższa okolica nie może poszczycić się zbyt ekscytującym zagospodarowaniem przestrzeni, o tyle w kwestii skrzynek na listy panuje tu totalna, absolutnie zachwycająca wolna amerykanka (yyy, australijka?). Podejrzewam, że w ten właśnie sposób tubylcy rekompensują sobie brak budowlanej fantazji, w każdym razie materiału badawczego jeszcze przez długi czas raczej mi nie zabraknie. Ihihi!


Nie wykluczam oczywiście, że moja błyskotliwa kariera może zakończyć się o tyleż rychło, co gwałtownie - szczególnie, jeśli sąsiadów zainteresuje w końcu fakt strzelania fot ich obejściom, w związku z czym nabiorą podejrzeń, że po okolicy grasuje drobny złodziejaszek - póki co radośnie uprawiam jednak swoje małe pocztowe kłusownictwo, bawiąc się przy tym doskonale. Nie mówiąc już o tym, że tropiciele skrzynek na listy tworzą, zdaje się, związki zawodowe z przedstawicielami podobnie głupawych profesji - rzeźbiarzami betonowych zwierząt, ekopiratami z łodzi podwodnej "Yabba-Dabba-Doo" albo sprzedawcami świecących pałeczek, toteż nawet jakoś nieszczególnie mnie martwi, że niemal na pewno nie dorobię się na tym oszałamiającego bogactwa. W zupełności mi wystarcza, że pomysł brzmi jak z powieści Matta Ruffa. Ha.

niedziela, 16 lutego 2014

[83]. o szwajcarskich serach, podróżach i nagłych olśnieniach

Ciepły sobotni wieczór, impreza integracyjna w wersji multikulti ze znajomymi ze szkoły Współtwórcy. Siedzisz sobie w ogrodzie, dobrze się bawisz, popijasz shiraz i w jednej chwili uświadamiasz sobie nagle kilka zupełnie niewiarygodnych rzeczy.

Przede wszystkim to, że na jedenaście osób siedzących przy stole tylko jedna (oraz prawdopodobnie sam stół, acz pewności nie ma) pochodzi stąd i może pochwalić się australijskim obywatelstwem. Reszta towarzystwa stanowi natomiast radosną zbieraninę i składa się z trzech Kolumbijek i Kolumbijczyka, trojga Polaków (w tym nas), dziewczyny z któregoś z krajów bałkańskich (całkiem możliwe, że z Bośni i Hercegowiny, ale głowy nie dam), która średnio co trzy miesiące zmienia miejsce pobytu i brzmi tak, jakby całe życie przemieszkała w Nowym Jorku, oraz naszych szwajcarskich gospodarzy (żeby było jeszcze bardziej pokrętnie, rodzice Szwajcarki pochodzą z Francji, a pradziadkowie z Polski). I w sumie jakoś zupełnie cię nie dziwi, że w takiej - zasadniczo dość ciężkiej do przewidzenia - kombinacji czujesz się jak najbardziej na miejscu, jakbyś przez całe życie nie robiła nic innego, tylko rozbijała się po ogródkowych przyjątkach, na których serwuje się mousse au chocolat (tak bardzo niewegański, jak tylko czekoladowy deser być może - jeśli był chociaż w połowie tak pyszny, jak wyglądał, trochę zazdroszczę współbiesiadnikom) i ogląda trailery Sharknado (nie ma znaczenia, skąd pochodzisz, rekiny w formie tornada są zawsze tak samo durne).

Okazuje się też, że bardzo nieperfekcyjna angielszczyzna nijak nie przeszkadza w radosnych pogawędkach na temat przemycania szwajcarskich serów, koczowania na lotniskach i nieoczekiwanych powrotów do domu przez Wenezuelę, złamanej stopy Justyny Kowalczyk, alternatywnego zastosowania osłów oraz sposobów na zrobienie niezapomnianego pierwszego wrażenia podczas speed dating (Cześć, masz australijskie obywatelstwo? i Czy masz może jakieś doświadczenie w lizaniu tyłków mrówek? bezapelacyjnie wygrywają).
A jeśli kiedykolwiek wydawało ci się, że mówisz naprawdę szybko, prawdopodobnie masz rację - wydawało ci się. Nie słyszałaś Kolumbijek.

Najbardziej niesamowita jest jednak świadomość, że pochodzicie z różnych stron świata, niekiedy dość egzotycznych nawet jak na standardy australijskie (Szwecja, Szwajcaria, whatever), różni was wszystko, absolutnie wszystko, a prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek będziecie mieli okazję rozmawiać - zarówno w tym, jak i równoległym wszechświecie - było raczej mizerne. A mimo to spotkaliście się, siedzicie przy jednym stole, rozmawiacie, żartujecie i właściwie każde z was miałoby do opowiedzenia jakąś swoją - mniej lub bardziej interesującą - historię. Ty również, nawet jeśli wcześniej nie myślałaś o tym w podobnych kategoriach, bo załatwianie wszystkich niezbędnych formalności kojarzyło się raczej z mętnym klimatem Kafkowskiego Zamku niż z powieścią podróżniczą i generalnie niewiele miało wspólnego z ekscytującą przygodą. Ale przecież ostatecznie się udało, jesteś tu razem z nimi, zrobiłaś coś, o czym wcześniej tylko czytałaś.

Jest ciepły sobotni wieczór, środek lutego. Siedzisz w koszulce, trampkach i ukochanych dżinsach na ogrodowym krześle, jesz arbuza, popijasz wino, w powietrzu unosi się leciuchny zapach śmietankowych lodów o smaku orzechów włoskich - zapach Australii - i nie możesz przestać się uśmiechać, bo właśnie do ciebie dotarło, że masz opowieść. Nareszcie masz swoją opowieść.

piątek, 7 lutego 2014

[82]. trzy rzeczy, bez których wegańskie żarcie miałoby zdecydowanie mniej sensu

Nie to, że stanowią one niepodważalny i niezburzalny fundament wegańskiej kuchni. Nie twierdzę też, że bez nich byłaby ona całkowicie nieatrakcyjna, totalnie niezjadliwa, uboga, niesmaczna i generalnie odstręczająca. Nic z tych rzeczy. Po prostu jak niepodległości będę bronić teorii, że nadają one charakter wielu roślinnym potrawom, które bez nich byłyby niepowetowanie uboższe, dlatego z całego serca jestem wdzięczna kulinarnemu półświatkowi za to, że wpadł na pomysł, by je stworzyć, a roślinnym pobratymcom - że ochoczo je propagują, ku uciesze takich głodomorów jak ja.

1. Tempeh
Ustalmy jedno: nie jestem przesadnym sojożercą. Właściwie w ogóle nie jestem sojożercą, zadając tym samym kłam nieśmiertelnemu stereotypowi, że kuchnia bezmięsna produktami sojowymi stoi, z pasztetami, parówkami i kotletami à la schabowe na czele. Duby smalone (by nie rzec: smażone), ot co! Nie przepadam za pasztetami sojowymi, zwłaszcza od kiedy kręcę własne dochlebowe pasty, bo te gotowe wydają mi się pozbawione smaku, niedoprawione i zajeżdżają okropną sztuczyzną. Nie jestem jawnym ani nawet skrytym parówkożercą, w przeciwieństwie do Współtwórcy, który od czasu do czasu lubi wciągnąć jedną lub dwie parunie, ewentualnie siedem. Ale pożera tylko te wędzone, reszta, jak sam przyznaje, jest ofujska. Kotlety sojowe to dla mnie natomiast naprawdę ostateczna ostateczność - sięgam po nie tylko w chwilach głębokiego kryzysu i kompletnej kulinarnej niemocy, kiedy totalnie nie chce mi się gotować, nie mam pomysłu na obiad, mam za to całe mnóstwo lepszych sposobów na zmarnotrawienie czasu niż stanie przy garach i komponowanie wykwintnego posiłku (taa, jakbym rzeczywiście kiedykolwiek to robiła). Doskonale pamiętam 750-gramowe opakowanie sojowych tekturek, które zalegało w naszej kuchennej szafce chyba przez pół roku, jak nie lepiej, zanim je zmęczyliśmy, choć z drugiej strony z pewnym rozrzewnieniem wspominam też płaty sojowe w sosie śliwkowym albo miodowo-czosnkowym produkcji Współtwórcy. Nie wyobrażam sobie jednak uczynienia z nich podstawy swojego bezmięsnego jadłospisu. Myślę, że spokojnie byłabym nawet w stanie przetrwać bez tofu - owszem, lubię, ale jadam na tyle rzadko, że jakoś niespecjalnie mi do niego tęskno. Jest, to jem, nie ma - radzę se bez niego.

W całej tej sojowej wyliczance czai się wszelako jeden produkt, przy którym odjeżdżam - tempeh!

portret tempesia pożyczony stąd
Uwielbiam, zwłaszcza wędzony, i bardzo ubolewałam nad faktem, że ostatnimi czasy jadłam go stanowczo za rzadko (teraz trafiłam do wegańskiego raju, ale o tym innym razem), głównie z powodu mocno ograniczonego dostępu (poznaniacy, doceńcie, że macie Merapi Tempeh pod nosem!). Szaleję za nim do tego stopnia, że zawsze, gdy miałam okazję stołować się w poznańskim Kwadracie, zamiast próbować czegoś nowego, jak psychopatka raczyłam się uparcie naleśniorem z hummusem, oliwkami i wędzonym tempehem, wychodząc z założenia, że nic, absolutnie nic nie jest w stanie przebić tak doskonałej kombinacji. Nadal zresztą tak uważam. Nie dziwota więc, że na mojej bucket list jedną z pozycji zajmuje własnoręczne zmajstrowanie własnego tempesia. Wiem, że jest to wykonalne, ale niestety dość upierdliwe i, przede wszystkim, prądochłonne (trzydzieści godzin leżakowania w ciepełku) - ten fakt skutecznie powstrzymywał mnie dotąd przed rzuceniem się w wir eksperymentów i otwarciem własnej fabryki. Widzę jednak dla siebie pewne szanse w związku z podróżą do kraju, gdzie warunki zdecydowanie bardziej sprzyjają tego typu kulinarnym przedsięwzięciom. Jeśli więc, tak jak ja, należycie do team tempeh - trzymajcie za mnie kciuki. Już niedługo mogę zostać waszym głównym dostawcą, sasasa.

tempeś po mojemu
2. Płatki drożdżowe
Przez długi czas nie rozumiałam fascynacji tymi małymi, niepozornymi ciupkami, aż wreszcie Współtwórca - główny żywiciel rodziny i czołowy znosiciel przeróżnych żywieniowych wynalazków spod znaku bijoekofafarafa - przywlókł go kiedyś wraz z innymi wegańskimi łupami. I zrozumiałam. Dają serowy posmak, są niezastąpionym składnikiem makaronu z pesto, makaronu w ogóle, doskonale sprawdzają się w sosach, panierkach, pastach i wielu różnych potrawach, stanowią najważniejszą część składową wegańskiego parmezanu, zapieczonych wierzchów wytrawnych tart i pizzy oraz całego mnóstwa innych dóbr jadalnych. A do tego zawierają dużo witamin z grupy B (B1, B2, B3 i B8) i mikroelementów - między innymi mangan, cynk, chrom, magnez, żelazo, wapń, potas - więc robią dobrze organizmowi wewnątrz i na zewnątrz (można z nich zrobić również maseczkę na paszczę). Płatki drożdżowe są super!

płatki w akcji (i przy okazji kolejny dowód na to, że mogłabym żyć jeno kawą i makaronem)
3. Fasolonez
Czyli jedno z najlepszych możliwych wcieleń białej fasoli. Jego walory smakowe opiewałam już kilkakrotnie (dzieląc się też banalnie prostym przepisem nań), więc bez zbędnego powtarzania oczywistych oczywistości, że bajecznie pyszny, że tani w produkcji, że do złudzenia smakuje majonezem, że wykazuje pewną powściągliwość w przyczynianiu się do niekontrolowanego rozrostu dupska, wspomnę tylko chełpliwie, że metodą prób i błędów osiągnęłam już prawdziwą wirtuozerię w dziedzinie jego tworzenia. Kto jeszcze nie próbował, niech żałuje - świat bez fasolonezu byłby straszliwie smutnym miejscem.


A wy, drodzy Czytacze, bez jakich produktów nie możecie żyć?

wtorek, 4 lutego 2014

[81]. o tym, że podstępni weganie szturmują też przestrzeń powietrzną i skłotują lotniska

Mądrzy ludzie powiadają, że podróże kształcą. Istotnie, przy okazji robią jednak nielichy bajzel w głowie. O, proszę bardzo:

1. W jednej chwili runął starannie konstruowany mit, którym karmiono mnie od wczesnej, zbuntowanej młodości - taki mianowicie, że w życiu nie uda mi się przejść przez bramkę na lotnisku. I co? Przeszłam, nawet nie pisnęła! Niniejszym dementuję straszliwie kłamliwą teorię, jakoby kolczyki umiejscowione w mniej lub bardziej oczywistych częściach ciała (podobnie jak haczyki od połamanych szydełek tkwiące gdzieś w dreadach) stanowiły jakikolwiek problem. Możecie oszpecać się i okaleczać na zdrowie, drogie dziatki, ciotka pro sprawdziła to za was!

2. Wiem, że to niepoprawne politycznie, ale jest coś odrobinę niepokojącego w kolesiu, który na pokładzie samolotu mówi do ciebie po arabsku. Teoretycznie nie ma w tym nic dziwnego, zwłaszcza gdy lecisz liniami Emirates, ale jeśli cierpisz z powodu wyobraźni wybujałej do granic przyzwoitości, a twoje skojarzenia są rącze jak młody kucyk, natychmiast zaczynasz się zastanawiać, czy ten miły pan nie komunikuje ci właśnie, że zaraz zamierza się wysadzić. I czy czasem nie usiłuje ci opowiedzieć, jakie radosne zdarzenia poprzedzą główną atrakcję wycieczki. Creepy.

3. Polskie lotniska stanowią dla mnie niewyczerpane źródło wielkiego rozczarowania. Nie, żebym często miała okazję je odwiedzać i pasjami się po nich szwendała, ale po punkcie wyjścia do podróży życia spodziewałabym się raczej czegoś więcej niż tylko tego, że będzie trochę większym dworcem PKP, wyposażonym w nieco bardziej posh Stadion Dziesięciolecia. Tego typu przybytki mają jednak i swoje plusy - zapierniczanie wózkiem bagażowym obładowanym walizami automatycznie budzi skojarzenia z wyścigami w domu starców. Ihihi!

4. Wrażenie robi za to lotnisko w Dubaju. Mniej więcej przez trzy godziny, kiedy łazisz po nim w tę i we w tę, a przysięgam - jest po czym łazić. Potem zaczynasz czuć się jak w ogromnej, obrzydliwie drogiej, zatłoczonej galerii handlowej pełnej wszelkiego dobra za miliony monet i napakowanej po brzegi ludźmi przeróżnej narodowości (głównie Azjatów i przedstawicieli krajów arabskich), trochę skrzyżowanej w Woodstockiem, i robi ci się nieco ci kwaśno na myśl, że musisz w niej spędzić jeszcze całą noc, a wszystkie najwygodniejsze siedziska (mają tam nawet leżaki!) są już zajęte. Chociaż umówmy się, nadal jest to centrum handlowe wielkości połowy twojego województwa, więc sam ten fakt skłania do pogłębionej refleksji nad własną małością. Czy czegoś. Na szczęście mają tam też paśnik, w którym dają na przykład Vegelicious, czyli świeżo wyciskany sok z buraka, selera, marchwi, jabłka i imbiru - pyszny i ratujący przed śmiercią głodową oraz szkorbutem po milionie godzin koczowania na lotnisku. I jakoś tak automatycznie przypomina ci się wtedy film Terminal...

5. Spore wrażenie robi również dubajska antynikotynowa paranoja. Rozumiem troskę o zdrowie, rozumiem niechęć do smrodu, okraszoną chwalebnym upodobaniem do oddychania czystym, wolnym od dymu powietrzem, ale spędzanie do jednej małej zagródki (którą, nawiasem mówiąc, trudniej znaleźć niż pokój modlitw) miłośników analogów oraz użytkowników elektronicznych rakiet (no dobra, właściwie to jednej użytkowniczki - prawdopodobnie byłam jedyna na całym lotnisku i wcale się nie dziwię, że elektroniczne papierosy są tu nieznanym gadżetem, przesiąkłam dymem tak, że równie dobrze mogłam kupić se paczkę mocnych i przestać się wygłupiać, że niby pykam potulnie elektronika, napełnionego w dodatku - cóż za upadek! - beznikotynowym liquidem) i traktowanie ich jak dotkniętych trądem z lekka pośmierduje mi już nie tylko papierochami, ale i absurdem. Choćby dlatego, że za każdym dowolnym węgłem czai się jednocześnie Burger King, KFC i całe mnóstwo innych syfiastych fastfudowni, w których swobodnie możesz nawżerać się smaczniutkich kotletów z kartonu oraz zmutowanych pseudokurczaków, przytkać tętnice tłuszczami trans, a całość podlać obficie colą, zawierającą w sobie więcej cukru niż rzekomy obiekt badań niejakiej Marysi. Pysznie, zdrowo i pożywnie, wiadomo. Boombalada kiddie-stuffer. Chociaż co ja tam mogę wiedzieć.

czwartek, 30 stycznia 2014

[80]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - styczeń 2014

Styczniowe uzależnienia:
  • Poniewieranie się z Shaunem T. To już oficjalne - zgłupiałam do szczętu i nie mogę żyć bez co najmniej dwóch kwadransów porządnego wycisku kilka razy w tygodniu, muuuszę ćwiczyć, bo wariuję. Pierwsza połowa stycznia była pod tym względem wzorowa, potem, ze względu na wojaże i aklimatyzację w nowym miejscu, mój ambitny plan treningowy trochę się rozjechał, ale powoli składam go już do kupy. Tym bardziej, że w końcu zaczynam widzieć efekty - niewykluczone, że to po prostu autosugestia, ale mam wrażenie, że mój tyłek i oporne na wszelkie przeobrażenia udźce pieją z wdzięczności. A nawet jeśli milczą, to wymownie, i to mi wystarczy.
  • Filtr trzydziestka. Przez całe życie miałam dość nonszalancki stosunek do kwestii ochrony przed słońcem - prawdopodobnie dlatego, że opalam się szybko, od razu na brązowo i nigdy, przenigdy nie zdarzyło mi się spiec na prosiaczka - ale wystarczyły dwie godzinki spaceru w trzydziestu sześciu stopniach, by zostać posiadaczką nóg opalonych w paski i interesującego deseniu na dekolcie oraz przyswoić podstawową zasadę: nie wychodzi się z domu bez wymazania się trzydziechą.
  • Balsamy i masła do ciała. Rany, w życiu nie byłam tak zabalsamowana jak ostatnimi czasy, uznałam jednak, że wysuszenie się na wiór nie jest najlepszym sposobem na zakończenie żywota, toteż z godną podziwu systematycznością wcieram w siebie przywiezione dobra (Farmona, moja miłość!) i w efekcie pachnę na przykład jak malinowa mamba. Albo karmelowo-cynamonowy deser. Ślurp.
  • Tutejsze biegowe trasy. Na razie jestem jeszcze na etapie nieśmiałego obczajania okolicy, ale już teraz wiem, że Australia jest wprost stworzona do biegania - zapuszczasz muzykę, wskakujesz na pieszo-rowerową ścieżkę ciągnącą się kilometrami, łapiesz rytm i możesz tak hasać, dopóki nie padniesz. Sprawdziłam to przedwczoraj - machnęłam dwanaście i pół kilometra i biegło mi się tak doskonale, że przegapiłam zjazd i rąbnęłam się o jakieś trzy kilometry. Gdyby nie ciemnica*, obawa, że za chwilę znajdę się w sąsiednim stanie, wizja psów dingo, które porwą Współtwórcy żonę, i związana z tym konieczność dokonania strategicznego odwrotu, leciałabym dalej. Bajka!
  • I w ogóle: Australia! Jestem bliska poproszenia tu o azyl po wsze czasy, przysięgam.

Sto trzydzieści osiem stworzeń widocznych na zdjęciu po lewej knuje właśnie, jak cię zabić. Znajdź je i pokoloruj.



(gdyby ktoś miał ochotę na więcej zdjęć wykonanych skarpetką, zapraszam tu)


* Z cyklu "ciekawostki": w Australii właściwie nie ma zmierzchu - tych długich, czarownych minut w ciepłe, letnie wieczory, kiedy powoli zapada zmrok, ale nie jest jeszcze zupełnie ciemno. Tutaj to tak nie działa. Około dwudziestej po prostu zachodzi słońce, chwila-moment, ktoś wyłącza światło i błyskawicznie robi się z tego noc. Upalna noc, dodajmy.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

[79]. o tym, że coś się kończy, coś się zaczyna

Jak atrakcyjnie spędzić ostatni dzień przed podróżą na drugi koniec świata? Otóż istnieje tylko jedna odpowiedź na to pytanie. Głupawo, a jakże!

Oczywiście nie wykluczam, że w rzeczywistości opcji jest dużo więcej, są równie dobre i tak samo skutecznie odciągają myśli od nerwowego zastanawiania się, jakiego jeszcze elementu absolutnie niezbędnego ekwipunku zapomniałam upchnąć w bagażu ważącym więcej niż pół mnie, mają za to tę przewagę, że nie wiążą się tak ściśle z ryzykiem dorobienia się poważnych uszczerbków na zdrowiu, umówmy się jednak, że niewiele z nich zawiera w sobie tak cudowny ładunek absurdu jak spotkanie w wybornym towarzystwie, podlane odrobinę czerwonym wytrawnym, poprzedzone dość nieoczekiwaną akcją ratunkową i dwugodzinnym sterczeniem na poboczu zaśnieżonej autostrady, gdzieś pośrodku niczego, w wytężonym oczekiwaniu na pomoc drogową, która ocali twoją najlepszą przyjaciółkę - a przy okazji i ciebie - od odmrożenia sobie organów wewnętrznych. Wiadomo, gdzie N., tam i kłopoty - to prawda udowodniona już kilkanaście lat temu, która wciąż pozostaje aktualna, do dziś nie udało mi się tylko ustalić, czemu na ogół odpowiadam za współudział.

Tym razem mój wkład w cały ambaras był wprawdzie niewielki, nie przeszkodziło mi to jednak wychłodzić sobie dupska do tego stopnia, by zyskać niezachwianą pewność, że polska zima jest jedną z rzeczy, za którymi absolutnie nie będę tęsknić na obczyźnie, ale, co najważniejsze, również całkiem nieźle się bawić. W końcu zawsze mogło być gorzej - szczęście, że nikomu ręki nie przestrzelili, nie? Naprawdę, trudno wyobrazić sobie doskonalsze pożegnanie - świadomość, że pewne rzeczy pozostają stałe i niezmienne, mimo że wszystko wokół wywraca się do góry nogami, jest wspaniała.

Z takim właśnie poczuciem wyruszyłam w podróż, która zaczęła się w poniedziałek, a zakończyła w nocy z wtorku na środę (sześć godzin lotu do Dubaju, dwanaście koczowania w przybytku, który do złudzenia przypominał galerię handlową, i jakieś jedenaście znów w samolocie, obłęd!). Ale było warto - wychodzisz z budynku lotniska i momentalnie uderzają cię trzy rzeczy: przecudowne dwadzieścia dziewięć stopni (o drugiej w nocy, hell yeah!), radosny szpaler niewysokich palemek (ihihi!) i zapach. Tak pachną wakacje, ciepły letni wietrzyk, beztroska, przygoda i śmietankowe lody o smaku orzechów włoskich. Tak właśnie pachnie Australia.


niedziela, 26 stycznia 2014

[78]. z pamiętnika podróżnika

Żart roku: od wczoraj jestem okrutnie, naprawdę przeokrutnie zasmarkana. Straciłam smak, straciłam węch, straciłam kontrolę nad własnymi zatokami, które najprawdopodobniej planują właśnie przejęcie władzy nad światem i generalnie jestem zażenowana kondycją mojego popieprzonego organizmu. Przeżyłam grudniowe bieganie bez stosownego przyodziewku, przeżyłam początek nagłego ataku zimy, przeżyłam odmrożenia ósmego stopnia na autostradzie w drodze do stolicy (o tym następnym razem), skąd wyruszyłam na podbój antypodów, załatwiłam się w australijskich upałach, przy trzydziestu sześciu stopniach. Tak, do tego po prostu trzeba być mną!

Poza tą drobną niedyspozycją miewam się jednak wyśmienicie, żyję i - wbrew temu, co głosi plotka - nie zabił mnie jeszcze żaden pająk, wąż, rekin, morderczy kleszcz, krokodyl, opos, dziobak ani wściekły wombat, dingo nie porwał mi dzieci, nie pokąsała mnie też żadna płaszczka, ośmiornica, meduza, jadowita ryba, niebezpieczna mrówka ani żadna inna śmiercionośna zwierzyna. W sumie, biorąc pod uwagę znak, który widziałam wczoraj w parku podczas porannej przebieżki, mogę chyba uważać się za szczęściarę:


Żywię wszelako głęboką nadzieję, że ten stan utrzyma się dłużej i nie przydarzy mi się żaden śmiertelny wypadek podczas pokazu fajerwerków w związku z hucznymi obchodami Australia Day*, na który wybieram się dziś wieczorem. Mam za dużo do opowiadania.
Do niebawem!


* Z cyklu "ciekawostki": 26 stycznia w Australii jest świętem państwowym, obchodzonym z okazji założenia przez kapitana Arthura Phillipa pierwszej stałej osady, czyli dzisiejszego Sydney, które wówczas było kolonią karną. Ponieważ w tym roku Australia Day wypada w niedzielę, poniedziałek jest wolny od pracy.

sobota, 18 stycznia 2014

[77]. o lekkim stresie z powodu braku stresu

Najlepszy sposób na to, aby uniknąć stresu przed zbliżającą się podróżą na drugi koniec świata? Zapewnić sobie zajęcie, które skutecznie zaabsorbuje umysł, powstrzyma kurcgalopek katastroficznych wizji i powściągnie zapędy do wizualizowania sobie wszystkich możliwych rzeczy, które mogą pójść nie tak, z porwaniem samolotu przez terrorystów, rozbiciem się na jakiejś bezludnej wyspie i stanięciem przed dylematem "Czy zeżarcie Współtwórcy nie będzie aby niewegańskie?" (skoro chłopak żre trawę, a podobno jesteś tym, co jesz, to prawie tak, jakbym jadła tofu, nie?) oraz podrzuceniem worka koki do bagażu podręcznego, co zaowocuje wiekuistą odsiadką w jakimś arabskim więzieniu, w którym prawa człowieka łamane są z zadziwiającą finezją i pomysłowością, na czele.

Zafundowawszy sobie wyjątkowo rozrywkowy tydzień spod znaku mocno wytężonych gier i zabaw korektorskich, zakończony trzydziestosześciogodzinnym maratonem bez snu sponsorowanym przez walkę ze złym dżenderem (przekopywanie się przez sterty piramidalnych bzdur, oszołomskich teorii i mrożących krew w żyłach pomiotów bezbrzeżnej ignorancji jednak się opłaciło - po raz pierwszy w życiu mam poczucie, że napisałam dobry, naprawdę dobry artykuł! Pulitzer w dwa tysiące czternastym jest mój, móóóóóóóóóóóóóój, mwehehe!), stwierdzam z bezmyślnym zadowoleniem, że chyba jestem bliska osiągnięcia zen. Poważnie.

Nie wykluczam oczywiście, że mój kortyzol znajduje się właśnie w bloku startowym i w najmniej spodziewanym momencie postanowi podtopić mi mózg - najpewniej wtedy, gdy wygrzebię się wreszcie z dłubanych jeszcze składów, porzucę wszelką nadzieję i wszelką prokrastynację i podejmę w końcu z góry skazaną na porażkę próbę skompresowania całego swojego dobytku do trzydziestu kilo, plus siedmiu w podręcznym, co w zasadzie mogłabym uczynić, bo wyjazd już jutro - póki co nurzam się jednak w błogim chilloucie.

Poważnie rozważam wieczór filmowy z Cast Away i Alive, dramat w Andach. Bo trochę martwi mnie ten brak zmartwień.

środa, 15 stycznia 2014

[76]. prawie jak werthersy

Blady świt. Telefon.
- Dzień dobry, z tej strony Beata Jakaśtam z firmy Kogowłaściwietoobchodzi. Poproszę do telefonu Piotra.
- Yyyy - w kontaktach z telemarketerami wykazuję się zazwyczaj niebywałym wdziękiem i elokwencją. - Kogo?
- No Piotra.
- Ale Piotra tu nie ma - moja błyskotliwość czasem mnie samą przeraża. - Pomyłka.
- O, to znaczy, że to pani numer? W takim razie przepraszam. Ale skoro już się do pani dodzwoniłam, może zgodzi się pani na chwilę rozmowy i zechce wysłuchać naszej oferty?
- Przykro mi, jestem zajęta.
- Rozumiem. W takim bądź razie (sic!) nie przeszkadzam. Miłego dnia.

Interesująca taktyka: nie ma Piotra, to pogawędzę se z panią, kimkolwiek pani jest.
Poczułam się jak ktoś zupełnie niewyjątkowy. Smutno mi teraz.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

[75]. o czym mówię, kiedy mówię o swoim pokracznym tuptaniu

Dłużej tego ukrywać nie sposób. Trzeba wreszcie powiedzieć to głośno, wyraźnie i boldem, aby podkreślić wagę tego wyznania: cześć, jestem pro i wszystko wskazuje na to, że jestem uzależniona.

Tak, przepadłam z kretesem, tkwię w szponach nałogu, a moja wolna wola nie ma tu absolutnie nic do gadania, kiedy - tak jak dzisiaj - o dwudziestej drugiej trzydzieści rzucam wszystko w diabły, wskakuję w kostium szarego ninja i w podskokach gnam na mróz i ciemnicę, bo tak mnie nosi, że jedyną względnie składną myślą w mojej głowie jest uporczywe muszępobiegaćbozwariuję.

Biegnąc, nic nie robię, tylko biegnę. Zasadniczo biegnę w pustce. Innymi słowy, biegnę po to, żeby osiągnąć pustkę. Ale jak można się spodziewać, w takiej pustce myśli kryją się naturalnie. To oczywiste. W ludzkim umyśle nie może istnieć całkowita pustka. Emocje ludzkie nie są wystarczająco silne ani zintegrowane, żeby dać sobie radę z prawdziwą nicością. Chodzi mi o to, że myśli i idee, które wpływają na moje emocje, gdy biegnę, są podporządkowane pustce. Ponieważ brakuje im treści, są przypadkowymi myślami, gromadzącymi się wokół pustki znajdującej się w środku.



Przyznaję bez bicia, acz z niejakim wstydem: rzekomy i tak zachwalany czar prozy Haruki Murakamiego nigdy do mnie nie przemawiał. Próbowałam przekonać się do jego książek, naprawdę próbowałam, ale najzwyczajniej w świecie mnie usypiały. Może dlatego, że sięgnęłam po nie w zupełnie nieodpowiednim momencie, gdzieś między Sprzedawcą broni Hugh Lauriego a Ściekami, gazem i prądem mojego najukochańszego Matta Ruffa, więc Murakami w takim towarzystwie wydał mi się stanowczo zbyt serio? To całkiem możliwe.



Biegnąc, staram się myśleć o rzece. I chmurach. Ale w zasadzie nie myślę o niczym. Jedyne, co robię, to biegnę przez własną przytulną, skrojoną na moją miarę pustkę, własną nostalgiczną ciszę. I to jest czymś cudownym. Bez względu na to, co mówią inni.
[H. Murakami, O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu]

Chyba jednak dam mu drugą szansę.
Taki mały kredycik zaufania, tak między nami - nałogowcami.

Mały sukces - złamałam wreszcie pół godziny na piątaka, mogę już odkreślić z bucket list pierwszy punkt w tym roku. Ha.

sobota, 11 stycznia 2014

[74]. cytując panią klasyk: jestem kupką nerwów. aaa!

Właściwie to z lekka zaniepokoiłabym się, gdybym nią nie była. Miałam wprawdzie przez chwilę dość poważną obawę, że moje reakcje pozostawiają wiele do życzenia - to by wyjaśniało ten całkowicie niezrozumiały chillout, który towarzyszył mi przez ostatni tydzień - ale z ulgą stwierdzam, że nie, jednak nie pozostawiają, to musiał być po prostu pierwszy szok. Pląsam właśnie gdzieś na skraju histerii, znaczy: wszystko w normie.

Gwoli ścisłości wypada jednak nadmienić, że zanim tam zawędrowałam, byłam naprawdę podejrzanie spokojna i dziarska. No dobra, przyznaję, gdzieś w okolicach poniedziałku mocno ograniczyłam sen na rzecz codziennego, nerwowego wizualizowania sobie przed zaśnięciem wszystkich katastrof, jakie mogą mnie spotkać w najbliższym czasie, ze szczególnym uwzględnieniem bariery językowej nie do przebicia, mojej zawodowej nieudaczności i generalnego życiowego dupowołowizmu, nie przeszkodziło mi to jednak w całkiem sporej produktywności za dnia, każącej zresztą przypuszczać, że mój tydzień najwyraźniej tajemniczo się rozrósł. Innego wytłumaczenia nie widzę - mimo że nie otwierałam oka przed dziewiątą, nie miałam specjalnych zaległości w pracy, korektorzyłam na bieżąco, dwa artykuły, które powinnam oddać w przyszłym tygodniu, symultanicznie się rozrastały, w wolnych chwilach trudniłam się małym wirtualnym plądrowankiem i metodycznie doprowadzałam się do bankructwa, nabywając rozmaite dobra i skrupulatnie odkreślając kolejne punkty z kilometrowej listy rzeczy, które na drugim końcu świata mogą okazać się absolutnie niezbędne do przetrwania. W międzyczasie wznosiłam się na wyżyny kulinarnej niskobudżetowej kreatywności, produkując wegańskie jednogarnkowce obficie doprawione kozieradką (i dopracowując szczegóły planu zostania małym przemytnikiem - bo co jeśli w Australii nie mają kozieradki?), oddawałam się naprawdę przyzwoitej lekturze, a wieczorami urywałam się na przebieżki albo uczciwie poniewierałam się przy Insanity. Głównie dlatego, że prześladuje mnie ostatnio uporczywa wizja wielgachnej płaszczki, która na mój widok wyłania się z oceanu, zaciera płetwy (czy co tam mają w zwyczaju zacierać płaszczki), z zachwytem merda kolcem jadowym i podekscytowana zaczyna wrzeszczeć: Panie i panowie, budyń na dupce, budyń na dupce!. Jakoś niespecjalnie pociąga mnie perspektywa zostania deserem dla płaszczki. Jedyna nadzieja w tym, że dzięki mojej kondycji amerykańskiego komandosa, budowanej przez Shauna T. i jego okrzyki w rodzaju: 30 second water break! Drink your water! You only get 30 seconds people, this isn’t a coffee break!, oraz rosnącej sile biegowej w razie czego ja i mój budyń będziemy w stanie spieprzyć w podskokach przed wygłodniałą australijską zwierzyną. W przeciwnym wypadku może być niewesoło.

Dzisiaj jednak żarty się skończyły, a ja z całą mocą uświadomiłam sobie całą grozę sytuacji. Przypuszczam, że miało z tym coś wspólnego nerwowe latanie po mieście w celu skompletowania wszystkich brakujących fantów, co okazało się całkiem sporą misją. Osunięcie się w skrajną nędzę po wyczyszczeniu półek w Rosmannie (obawiam się, że właśnie zafundowałam sobie bana na zakupy kosmetyczne na najbliższą dekadę) poszło mi dość gładko, ale już kupno sandałów (w styczniu, w mieście, w którym są trzy sklepy z butami na krzyż!) przez moment wydawało się umiarkowanie wykonalne. Ostatecznie los się do mnie uśmiechnął - nie dość, że udało mi się znaleźć jakikolwiek letni obuw, to jeszcze spełniający większość warunków: tani, nieskórzany, w rozmiarze czterdzieści i, powiedzmy, względnie nieodrażający - niestety całe przedsięwzięcie wymęczyło mnie do tego stopnia, że odechciało mi się dalszej gonitwy. Z braku lepszych pomysłów resztę popołudnia spędziłam więc na pielęgnowaniu pęczniejących niewesołych myśli. Z przerwą na drzemkę.

Dobre wieści wynikające z tych ponurych refleksji są takie, że, wbrew pierwotnym obawom, nadal jestem sobą, wszystko ze mną w porządku i wraz z nadejściem nowego roku nic mi się dotkliwie nie poprzestawiało. Znaczy: panikuję po staremu, z właściwym sobie rozmachem i czarnowidztwem. Co za ulga!

Złe wieści są natomiast takie, że został tydzień, moja kilometrowa lista rzeczy, które bezwzględnie muszę zrobić i nabyć przed wyjazdem, nadal ma niepokojąco wiele pozycji, jestem spłukana, paczki z zamówionymi dobrami wszelakimi jeszcze nie nadeszły, a miały, utknęłam nad artykułem, który powinnam oddać w poniedziałek (czemuż, ach czemu wkopałam się jak ostatnia idiotka w tekst, który w założeniu miał być miły i przyjemny, a wylazł z niego dżender?), koleżanki-redaktorki w przyszłym tygodniu zasypią mnie wartkim potokiem oświatowych świństw, co oznacza pracę w trybie zombie, nie mam pojęcia, jak zmieszczę swój dobytek w tych dwóch smętnych walizeczkach, a do tego grozi mi śmierć ze strony płaszczki wykrzykującej Budyń na dupce, budyń na dupce!.
Chyba że wcześniej zabiją mnie poparzenia słoneczne albo rak skóry, bo za cholerę nie udało mi znaleźć niczego z filtrem. Jest styczeń, takie produkty to tylko w sezonie.

Aaa!

niedziela, 5 stycznia 2014

[73]. o tym, że podstępni weganie szturmują

Jeśli imprezy sylwestrowe mają sens, to pięciodniowe bachanalia w najwspanialszym towarzystwie na świecie zawierają w sobie sens i mądrość całego kosmosu, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio przytrafił mi się tak rewelacyjny wyjazd. Istnieje zresztą całkiem spore prawdopodobieństwo, że był to po prostu najlepszy sylwestrowy maraton ever. Syci syczuańscy burżuje, zaczepne nerdy i podstępni szturmujący weganie, bezdomni skłotujący kanapę, gobliny, stare trolle, dzieci i zwierzęta, Trivial, śmiercionośna technika kung-fu żuczka gnojarka, wspólne gotowanie, Fasolki (opchnę dwóch Imprezowiczów za Grubasa, dorzucę w gratisie Biznesmena! ochoczo przygarnę też gołego Golaska, ale nic za niego nie dam, bo jestem jak Putin i zapraszam do Soczi, ahaha!), giviak oraz foka w łosiu, fasola, wegański karmelowy popcorn, fasola, gościnne występy ciecierzycy, fasola, dużo fasoli i jeszcze trochę fasoli w każdej możliwej postaci, Noworoczny Bieg Falafela (w tempie bukłaka - po przyjęciu tak niewyobrażalnych ilości wina transformacja w bukłaka była nieunikniona), Kill Bill, Czechow, abordaż, defenestracja, dekapitacja, sushi, komosa i cekinki oraz całe mnóstwo innych kreatywnych głupot i atrakcji. Nie ma, powiadam, nie ma doskonalszego sposobu na powitanie Nowego Roku.
I chyba dawno nie czułam się tak szczęśliwa.

A jakby tego było mało, zgodnie z zasadą, że w styczeń należy wkroczyć z rozmachem (przez moment wydawało mi się wprawdzie, że zeszłoroczne widowiskowe zrękowiny z Eye of the tiger w tle ciężko będzie przebić, a jednak), po trzech miesiącach zawieszenia w nigdziebądziu, biurokratycznej szarpaninie, rwaniu włosów/dreadów z głowy i całym mnóstwie innych przygód, o których nie warto było pisać, bo zawierały w sobie zdecydowanie za mały współczynnik prawdopodobieństwa, aby rzeczywiście mogły się wydarzyć, w końcu dostaliśmy wizę.

Za dwa tygodnie wylatujemy do Australii. Na pół roku.
Albo dłużej, się okaże.

Póki co chyba jeszcze nie do końca to do mnie dociera i, prawdę powiedziawszy, jestem dość mocno zatrwożona tym nagłym zwrotem akcji, chociaż oboje ze Współtwórcą czekaliśmy przecież nań z niecierpliwością. Dopóki jednak wszystko było w fazie mglistego planu, bliżej nieokreślonego gdzieśtamkiedyś, albo dyndało sobie posępnie w irytującym zawieszeniu, miało ekscytujący posmak totalnej abstrakcji. A teraz stało się realne. Mamy wizę, mamy bilety, za dwa tygodnie wyjeżdżamy na drugi koniec świata, olaboga, niemampojęciacotobędzie!

Mam za to wokół siebie wspaniałych ludzi, na których zawsze można liczyć. N. i A., czyli nieoceniony duet trudniący się ostatnio zakrojonym na szeroką skalę przetwórstwem warzyw i owoców, już zaproponowały, że w razie, gdyby nasza australijska przygoda zakończyła się jakąś nieoczekiwaną deportacją, chętnie przygarną nas do swojej bioekofafarafa-vegan-sregan-amish komuny, w której będziemy mogli zaczepić się po powrocie i znaleźć przy okazji jakąś kanapę do zaskłotowania, Rodzicielka w ramach wsparcia od dwóch dni ogląda Zabójcze zwierzęta Australii, donosząc mi pogodnie, jakie jeszcze stworzenia mogą chcieć mnie zabić i na co mam uważać, zaś Współtwórca… Hmm, po prostu jest Współtwórcą, to znaczy zachowuje się jak anioł, ciężko pracując na przyszłą kanonizację, na którą niewątpliwie zasłuży. W dowolnym obrządku.

Ja natomiast, dla dodania sobie odrobiny animuszu, postanowiłam zrezygnować z bojkotowania noworocznych postanowień i uroczyście oświadczyć, że w dwa tysiące czternastym planuję odkreślić jak najwięcej punktów z mojej ciągle rozrastającej się bucket list. Chcę zobaczyć jak najwięcej, poczuć, posmakować i doświadczyć jak najwięcej - nawet jeśli cały nasz wyjazd okaże się żałośnie krótki, zamierzam wycisnąć z niego wszystko, co tylko się da, to w końcu przygoda życia, do diabła. Dołożę też wszelkich starań, aby powściągnąć swój galopujący, daleko posunięty krytycyzm, zwłaszcza w stosunku do własnej osoby. Nie mam złudzeń, że siedząca w mojej głowie, wiecznie niezadowolona z siebie zołza zechce tak całkiem zrezygnować z wycieczki i zostać w domu, abym bez przeszkód mogła pielęgnować miłość własną, z czułością uprawiać afirmację, wizualizować sobie własne spektakularne sukcesy i w efekcie stać się panią świata, toteż uważam, że naprawdę miło byłoby wreszcie trochę ją okiełznać i o siebie zadbać.

Generalnie chciałabym w tym roku bardziej o siebie dbać - biegać, ćwiczyć, może nawet dorobić się jakiegoś miłego dla oka zarysu mięśni i bajecznego tyłka (zaczęłam z przytupem, wczoraj uczciwie sponiewierałam się z wujkiem Shaunem, podejmując nieudolne próby wykonania serii przyzwoitych pompek podczas Plyometric Cardio Circuit, dzisiaj przebiegłam ponad dychę), mądrzej jeść, rozsądniej wybierać, bardziej wsłuchać się w siebie i w to, co ma do powiedzenia mój organizm, od czasu do czasu się porozpieszczać. A do tego czytać więcej wartościowych książek, nie sabotować własnych kreatywnych pomysłów (jestem w tym mistrzynią, przysięgam!) i pamiętać o ludziach, którzy są dla mnie ważni.
No i cieszyć się wyprawą życia.