środa, 30 października 2013

[63].

Nie jestem przesądna. Nie wierzę w znaki, dobre ani złe wróżby, cudowne zbiegi okoliczności, horoskopy, magiczne zrządzenia losu, nieistniejące elfiki-pomocniki, które uwijają się jak w ukropie, żeby spełnić moje najskrytsze marzenia, sprzyjające siły wyższe, szczęśliwe gwiazdy ani tym podobne sprawy. Trudno, widocznie jestem przyziemna aż strach i mimo gruntownej edukacji historycznoliterackiej, wskazującej nader dobitnie konsekwencje takiej postawy, reprezentuję frakcję szkiełko i oko.
Wierzę za to w prawa Murphy’ego i jestem przekonana, że jeśli coś może się spierdolić, to właśnie tak się stanie - spierdoli się z hukiem i takim rozmachem, o którym nie śniło się filozofom.

Mało tego, zaczynam coraz poważniej podejrzewać, że oboje ze Współtwórcą padliśmy ofiarami czegoś na kształt odwróconej klątwy Coelho - im bardziej nam zależy na realizacji snutych od dawna planów, im bardziej realny przybierają one kształt i im bliżej do końca, tym bardziej ta łajza, wszechświat, podejmuje potajemne działania, by udowodnić nam, że jesteśmy w potężnym błędzie, jeśli wydaje nam się, że możemy ot tak wyjechać sobie na drugi koniec świata, nie zostawszy najpierw jakimiś osranymi alchemicznymi wojownikami światła, którzy na brzegu rzeki siedli i postanowili umrzeć. Czy coś. W efekcie wszystko, powiadam, wszystko koncertowo się chrzani i to już nawet nie jest kwestia tego, co może pójść nie tak - nietakowości pojawiają się nawet tam, gdzie w życiu byśmy ich nie wypatrywali. Jedno się prostuje, krzywi się drugie, potem pieprzy trzecie, wszędzie ruchawka, zniszczenia i pożoga. No po prostu klątwa.

Żeby zaczarować jakoś nieciekawą rzeczywistość, a przy okazji uczynić zadość naszemu silnemu instynktowi samozachowawczemu, który całkiem rozsądnie podpowiada, że kiedy przyjdzie co do czego, nasze biedne wątroby mogą nie przeżyć pojedynczych pożegnań ze wszystkimi znajomymi, w sobotę postanowiliśmy zatem oddać się radosnej alkoholizacji. I to alkoholizacji nie byle jakiej, bo w najlepszym towarzystwie, jakie można sobie wymarzyć. Rzecz cała odbyła się pod hasłem "I nie wracajcie!" i było przecudownie, po prostu doskonale.

Jeśli rację miał pan Ernest, mówiąc Powiedz mi, kim są twoi przyjaciele, a powiem ci, kim jesteś, wszystko wskazuje na to, że możemy być nieźle obłąkani, ale - co cieszy mnie szczególnie - nie sposób odmówić nam dzikiej fantazji. A przynajmniej taką mam nadzieję, bo prepożegnanie, jakie zgotowali nam nasi poznańscy (i nie tylko) przyjaciele i znajomi, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Nie zabrakło nawet pingwinów-huncwotów i inszej naramowickiej zwierzyny, Beaty Tyszkiewicz, ożywionych dokazujących warzyw oraz wzruszających życzeń na nową drogę życia - totalny odjazd, na który brak słów. Dzięki, najdroższe świry!

I, powróciwszy już do ogólnej nietakowości i lekkiego, samotnego rozmemłania po przemiłym łikendzie spędzonym na wspomnianym siężegnaniu, nadrabianiu mojego toczącego się aktualnie na odległość życia rodzinnego, skłotowaniu saloniku u A., podziwianiu kota o wdzięcznym imieniu Trocki*, czytaniu Scotta Jurka** i nieśmiałej ekscytacji na myśl o nowym, co idzie (i wtem: jebut!, odwrócona klątwa Coelho), tak sobie myślę, że głównym minusem wyboru drogi spod znaku "Trzeba stąd spieprzać albo sięgnąć po napalm" jest szalenie przygnębiający fakt, że zostawia się za sobą tak fantastycznych ludzi. Nie bezdomność, nie rewolucyjne zmiany, zaczynanie od zera, porzucone miejsca, porzucone plany, jakieś tam porzucone marzenia. To właśnie ludzi będzie mi najbardziej brak i to właśnie za nimi będę straszliwie tęsknić.

Ale na szczęście jest i druga, nieco przyjemniejsza myśl. Taka mianowicie, że nawet jeśli całe to prepożegnanie okaże się okropnym falstartem, wszystko malowniczo jebnie, a my zostaniemy w głębokiej, włochatej, czarciej ultradupie i będziemy musieli błyskawicznie się pozbierać, istnieje przynajmniej tuzin osób, na które możemy liczyć. Obojętnie, czy chodzi o piekarnik, kąt do zaskłotowania, transport, dobre słowo, duchowe wsparcie czy cokolwiek innego.
I to, jak sądzę, wyjątkowo kojąca świadomość.


* Kot o wdzięcznym imieniu Trocki ma, jak widać, bardzo ugruntowany pogląd na to, do czego nadają się takie poniedziałki jak ten wczorajszy.



** Jako że w tym roku moje imieniny wypadały w wyjątkowo niesprzyjającym czasie, kiedy tkwiłam w epicentrum jakiejś pieprzonej padaki, miało ich nie być, ale Współtwórca zjawił się u mnie znienacka na kwadrans po prostu po to, aby złożyć mi życzenia, wręczyć Półmaraton Jeffa Gallowaya oraz Jedz i biegaj Scotta Jurka (od dawna miałam ochotę przeczytać) i w trybie przyspieszonym pozbierać mnie do kupy. Pomogło i tylko utwierdziło mnie (po raz kolejny, jakbym tego nie wiedziała) w przekonaniu, że mimo generalnej nietakowości mój związek to jedna z niewielu rzeczy, które są właśnie takie, jak być powinny. O.

wtorek, 29 października 2013

[62]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - październik 2013

Październikowe uzależnienia:
  • pieczone buraki, w każdym możliwym wcieleniu (mniam!),
  • rukola (najlepiej w towarzystwie buraków),
  • Animals This Town Needs Guns,
  • jaglanka (przeżywam renesans miłości do jaglanki),
  • Agnes Obel,
  • kolor śliwkowy - na paznokciach i rajstopkach (poszukiwania idealnego lakieru trwają, sądzę, że jestem na tropie),
  • szarloootka!,
  • Endomondo (żywię wobec niego dość ambiwalentne uczucia - z jednej strony uwielbiam, bo to szalenie przydatny gadżet, a z drugiej nie cierpię tej siedzącej w nim, gadającej do mnie, nadętej Endopindy, która na każdym kroku mnie wkurwia, uświadamiając, jak okropnym jestem flakiem),
  • Ally McBeal (wybrałam sobie doskonały moment na odświeżenie tego serialu; mam poważną obawę, że jeśli nie zrobię porządku we własnej głowie i życiu, wkrótce sama zacznę widzieć tańczące niemowlęta i słyszeć Barry'ego White'a).

Październik w obrazkach:

1 - śliwka, 2 - w takich oto pięknych okolicznościach jesiennej przyrody krzyczy na mnie Endopinda, 3 - grunwaldzki Wersal naszych osiedlowych panów żuli (latem mieli tam nawet wielgachny parasol), 4 - Bieda to nie znaczy chamstwo. Trzymaj etykietę, czyli kartony kartonami i nadchodząca bezdomność bezdomnością, ale czerwone wytrawne zawsze się znajdzie, 5 - zweganizowana sypana szarlotta, niebo!, 6 - połączenie idealne: pieczone buraki, jaglanka i rukola.

wtorek, 22 października 2013

[61].

Popołudnie zapowiadało się naprawdę ciekawie, jako jedno z tych wspaniałych popołudni, które istnieją wyłącznie po to, by spędzać je na długotrwałym i słodkim far niente, aż do rozkosznego zmęczenia się lenistwem. Rzecz jasna, błogostanu takiego nie osiąga się ot, tak sobie, bez przygotowania i bez planu, uwaliwszy się w pozycji horyzontalnej byle gdzie. Nie, moi drodzy. Wymaga to poprzedzającej go aktywności, tak intelektualnej, jak i fizycznej. Na nieróbstwo, jak mawiają, trzeba sobie zapracować.
[A. Sapkowski, Złote popołudnie, w: Trzynaście kotów]

Cóż, nie mam wątpliwości, że bardzo uczciwie na nie zapracowałam. A teraz zamierzam korzystać, ile wlezie - mam czerwone wytrawne, mam pierwszy sezon Ally McBeal, a o całej reszcie pomyślę jutro. Plan doskonały!

[60].

Uprzejmie donoszę, że:
  1. Żyję. Aktualnie prezentuję się wprawdzie niezbyt żywotnie, ale żyję.
  2. Właśnie skończyłam wydawać na świat swoje szkaradne lyterackie dziecię. Poród był długi, trudny, bolesny, a z braku możliwości nacięcia tego i owego, co praktykuje się niekiedy przy tradycyjnych porodach siłami natury, poważnie rozważałam już własnoręczne wykonanie cięć tu i ówdzie. Głównie w okolicach tętnic.
  3. Ulubiona Redaktorka jest najlepsza na świecie i skopię dupsko każdemu, kto ośmieli się twierdzić inaczej. Bo jest najlepsza, kropka.

Swego czasu pan Schulz napisał: Moim ideałem jest dojrzeć do dzieciństwa. A ja, spłycając haniebnie jego myśl, najchętniej zajęłabym się teraz realizacją planów rozwoju swej przyszłej kariery zawodowej, które uknułam, mając lat trzy. Moim największym marzeniem było wówczas zostanie tańcowatką i śpiewatką. Sądzę, że czas najwyższy powrócić do tego porzuconego projektu i zostać wreszcie tą tańcowatką.

Może w nocnym klubie?
Przynajmniej zaczęliby mi godziwie płacić za robotę po nocach.

sobota, 19 października 2013

[59].

Podobno nadmierna skłonność do porządku świadczy o kiepskim stanie nerwów, w moim wypadku to akurat się zgadza: mam nadmierną skłonność do porządku i mam nerwy w całkowitej rozsypce. Przedmioty nieustannie szturmują, trzeba im stawić czoło, prędzej czy później obraca się to w daremną walkę z wiatrakami, ale na chwilę, na skromnym obszarze czterdziestu ośmiu metrów kwadratowych (dwa pokoje z kuchnią), można je poskromić. Poza tym: najzwyczajniej w świecie zapomina się, zapomina się, gdzie się co położyło. Nie daję żadnych pyszałkowatych argumentów, nie głoszę z kabotyńskim napuszeniem, iż dla zajętego dociekaniami najwyższej wagi umysłu szkodliwą jest rzeczą nieustanne myślenie o drobiazgach, tak nie mówię, choć być może jest to prawda, tak nie mówię, choć prawie na pewno jest to prawda. Czy jabłko, które spadło na głowę Izaaka Newtona, było czy nie było drobiazgiem? Kosmiczny drobiazg? Nie ma innych drobiazgów jak kosmiczne. Ale do stu tysięcy furgonów beczek! Nie trzeba przywoływać zasad wszechświata w obronie nieustannie przepadających zapalniczek, portmonetek, dokumentów, piór wiecznych i kulkowych, długopisów, maszynopisów, książek, skarpet, popielniczek, szalików, rękawiczek und so weiter. Tak jak nie trzeba wytaczać w tej sprawie, w sprawie rozgardiaszu przedmiotów, argumentu „dociekań najwyższej wagi”. Nieustanne myślenie o drobiazgach nie musi rozpraszać „dociekań najwyższej wagi”, wystarczy, że rozprasza codzienne dociekania, a rozprasza je rujnująco, jeśli docieka się całymi zdaniami. Ja, na przykład, dociekam całymi zdaniami. Powiem więcej: z rozpaczliwym uporem utrzymuję się przy życiu dzięki myśleniu całymi zdaniami. I nie jest to żaden grafomański trening literacki, choć dla literatury myślenie całymi zdaniami ma znaczenie pierwsze.
[J. Pilch, Pod Mocnym Aniołem]



Dociekam całymi, wielokrotnie złożonymi zdaniami, atakują mnie przedmioty, a moje nerwy tańczą fokstrota.
Tak, myślę, że obiecującą karierę pisarską mogę mieć w zasięgu ręki.

wtorek, 15 października 2013

[58].

Gdyby ktoś pytał - żyję.
Gdyby nie pytał, to też, acz w marnym stylu. Obawiam się, że mimo najszczerszych chęci niespecjalnie sobie radzę z przypływem leciuchnej nostalgii połączonej z łagodnym nawrotem nerwicy lękowej.
Chyba wreszcie dotarł do mnie nieco niepokojący w swojej nieodwołalności fakt, że oto skończył się z hukiem pewien etap, akcja "przeprowadzka" doczekała się szczęśliwego finału, a ja - po dziewięciu latach - na dobre wyniosłam się z mojego miłego Poznania i chwilowo zostałam bezdomną słomianą wdową z mocno mglistymi perspektywami na przyszłość, skłotującą salonik u Rodzicielki.
A jakby tego było mało, trwa mi właśnie w najlepsze pełnowymiarowy zombie week, z którym ciężko się walczy z tak lichymi statami jak moje obecnie.

Jezusmarianieogarniam.
W ogóle.

środa, 9 października 2013

zupa z dyni - najmojsza i najlepsza na świecie - z pieczoną cieciorką

Od jakiegoś czasu toczę z sobą wewnętrzną walkę, obliczoną na to, by nie nurzać się w melancholii związanej z potężnym, nieuchronnym, nabierającym coraz większego impetu siękończeniem, i staram się przekonać samą siebie - między innymi za pomocą odświeżanej po raz tysioncpińcetdwudziestyósmy Sagi*, czytanej pokątnie między jednym rodzonym w bólach artykułem a drugim - że oto doświadczam po prostu starego dobrego Coś się kończy, coś się zaczyna w pełnej krasie, po którym dane mi będzie uszczknąć trochę szczęśliwości. Albo czegoś zbliżonego.

A do tego próbuję choć w niewielkim stopniu polubić jesień, która i bez dodatkowych atrakcji co roku dość mocno przyczynia się do moich wrześniowo-październikowo-listopadowych spadków nastroju. Podsumowując dotychczasowe wysiłki, muszę przyznać, że o ile samej pory roku nadal nie cierpię jak zarazy morowej, o tyle nawet taka jesienna malkontentka jak ja nie jest w stanie nie docenić pewnych jej zalet. O, takich na przykład, wśród których czołową pozycję bezapelacyjnie zajmuje dynia:


Z zupą z dyni jest jak z racją (lub, w wersji mniej eleganckiej, dupą) - każdy ma swój własny, jedyny słuszny i najlepszy przepis, najodpowiedniejsze dodatki i najbardziej pasujące przyprawy, z którymi cudze, rzecz jasna, równać się nie mogą.

Oczywiście takowy przepis mam i ja, co jest o tyle ciekawe, że generalnie w ogóle nie przepadam za zupami. Jak niepodległości będę bronić swojej teorii, że zupa to takie obiadowe, trochę pierdołowate nie wiadomo co - ani się tym człowiek nie naje, ani nie napije, a do tego maksymalnie po godzinie zastanawia się, czy nie ma ochoty czegoś przekąsić, bo zaczyna już odczuwać lekki głodek. Ergo: zupy nie mają żadnego, absolutnie żadnego sensu (niewykluczone, że głoszę właśnie straszliwe herezje, za które miłośnicy zup gotowi podtopić mnie w bulionie, ale nic na to nie poradzę - to zdecydowanie nie moja bajka, sorry).

Od tej zasady istnieją wszelako pewne wyjątki. Krem z dyni - przepyszny, aromatyczny, sycący, najmojszy i najlepszy na świecie (wiadomo!) - to właśnie jeden z nich.

Składniki:
  • dynia (minimum 2-kilogramowa, nie ma sensu się rozdrabniać)
  • duża cebula
  • 2-3 ząbki czosnku
  • litr bulionu warzywnego
  • spora szczypta sproszkowanej papryki
  • szczypta cynamonu
  • szczypta sproszkowanego imbiru
  • sól, pieprz

Dynię obieramy, kroimy na kawałki, rozkładamy na blasze, solimy, skrapiamy odrobiną oliwy i pieczemy około pół godziny w 180°C.
Pokrojoną w kostkę cebulę przesmażamy na odrobinie oliwy. Dorzucamy przeciśnięty przez praskę czosnek, upieczoną dynię i przez chwilę dusimy całość. Dodajemy przyprawy - paprykę, cynamon oraz imbir - zalewamy bulionem i zagotowujemy. Zamiast imbiru w proszku można użyć świeżego, startego na tarce o drobnych oczkach, ale ostrożnie z jego ilością - Współtwórca do dziś wypomina mi zupę dyniową, która dyniowa była tylko z nazwy i koloru, a w rzeczywistości stanowiła szachrajską imbirową miksturę, od której świeczki w oczach stawały. Ojtam, przynajmniej pierwszorzędnie rozgrzewała, aczkolwiek na wszelki wypadek z dobrego serca radzę: nie idźcie tą drogą.
Miksujemy całość na gęsty krem, ewentualnie doprawiamy solą i pieprzem do smaku.
Zupa jest doskonała - pyszna, aromatyczna, syci na długo, a do tego ma cudowny, intensywny, wściekle pomarańczowy kolor.


Można podawać z grzankami, posypaną prażonymi pestkami dyni, można też zastąpić grzanki pieczoną cieciorką.

Składniki:
  • szklanka cieciorki (można też użyć takiej w puszce i oszczędzić sobie moczenia nocnego;)
  • 1-2 łyżki oliwy
  • szczypta soli
  • dowolne przyprawy (u mnie słodka papryka, chilli, czosnek granulowany i pieprz ziołowy, bo jestem skrajnym przypadkiem pieprznoziołowego ćpuna, który najchętniej dodawałby go do wszystkiego)

Ziarna cieciorki zalewamy wodą i odstawiamy na 12 godzin (najlepiej moczyć je przez noc). Rano je płuczemy, wrzucamy do garnka, zalewamy wodą, zagotowujemy, zbieramy szum, a następnie gotujemy na niedużym ogniu około godzinę. Odcedzamy i przelewamy zimną wodą.
Oliwę łączymy z solą i przyprawami, wrzucamy cieciorkę i dokładnie mieszamy. Rozkładamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i pieczemy około pół godziny w piekarniku nagrzanym do 200°C, od czasu do czasu mieszając.


Taka pieczona cieciorka doskonale nadaje się do zupy; jest też fantastyczną, mocno uzależniającą przegryzką. W moim prywatnym rankingu awansowała do ścisłej czołówki ulubionych chrupaczy.


* Przy okazji - nie dysponuje ktoś może Krwią elfów, którą pragnąłby oddać w dobre ręce i zapewnić jej nowy, szczęśliwy dom? Odgruzowywanie się z zalegających klamotów, oczyszczanie przestrzeni, walka ze zbieractwem i obłąkanym gromadzeniem, zen, sren i minimalizm to jedno, ale tej właśnie książki brakuje mi do kolekcji i trochę mi w związku z tym przykro. Jacyś chętni oddać własny egzemplarz do adopcji?

piątek, 4 października 2013

[57]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - wrzesień 2013

Spóźnione wrześniowe uzależnienia i życioumilacze:
  • pieczona cieciorka,
  • dynia w każdej postaci,
  • steampunkowe śliczności (hmm, czyżbym wreszcie wymyśliła dla siebie projekt tatuażu, nad którym dumam od wieków?),
  • lump w mojej rodzinnej mieścinie (za dychę dorobiłam się trzech jesienno-wiosennych kurtałek, interes życia!), niestety w chwili obecnej już świętej pamięci (spieszmy się kochać lumpeksy, tak szybko się likwidują...),
  • czerwone wytrawne,
  • Finding Beauty In The Wretched Dirty Elegance (niechybny znak, że jesień przyszła),
  • przepastne kartony, do których można spakować pół życia; albo wsadzić je sobie na głowę, co aktualnie rada byłabym uczynić.

Październiku, bądź miły, co?