niedziela, 29 września 2013

[56].

A gdyby ktoś pytał, wczorajsza nasiadówka z Ulubioną Redaktorką oraz UMUR-em przesympatyczna i wyjątkowo udana.
Gdyby nie pytał, to też (choć jadła zmajstrowanego przez obłąkanego amisza, targanego wewnętrznym imperatywem staropolskiej gościnności, starczy nam jeszcze na tydzień - czemu jakoś szczególnie mnie to nie dziwi?).

Natomiast głównym bohaterem naszego starannie pielęgnowanego cyklu pt. "Przez skojarzenia rącze jak młody kucyk wprawdzie wypadnie ci mózg, ale zanim to nastąpi, będziesz mieć kilka naprawdę interesujących tematów do rozmów" tym razem okazał się giviak*. Bezapelacyjnie (w sensie nie, że zaserwowaliśmy, tylko że od radosnej pogawędki na taki właśnie temat zaczęło się całe spotkanie, co w sumie dziwi mnie jeszcze mniej, bo to bardzo w naszym stylu - fura wegańskiego żarcia na stole, nie widzieliśmy się ładnych parę tygodni, więc ptak w wypatroszonej foce - ja bym to jeszcze upchnęła w łosia! - to zawsze dobry pomysł na wstęp, wiadomo! ).


* Bardziej dociekliwych odsyłam tu - na wszelki wypadek tym najwrażliwszym radzę przez chwilę nie spożywać. Yum!

piątek, 27 września 2013

[55].

Jestem kompletnie beznadziejnym przypadkiem oszalałego, mało rozgarniętego chomika, który uwielbia kręcić się w swoim kołowrotku. To jedyne wyjaśnienie, dlaczego w zeszłym tygodniu, kiedy nie wiedziałam, w co ręce włożyć, bo wszędzie mózgosraczka, a jedyną rzeczą trzymającą mnie przy życiu - poza kawą w takich ilościach, że pozwalała już słyszeć kolory - była myśl, że to ostatni tego typu maraton i od października, przynajmniej na gruncie zawodowym, trochę mi się przerzedzi, byłam tak zorganizowana i poważna, uczesana i przezorna, że już bardziej nie można. Natomiast w tym, gdy teoretycznie mogłabym pozwolić sobie na lekki chillout, niespieszną dłubaninę i długie wieczory z dobrą herbatą i porzuconym jakiś czas temu panem Pilchem albo z aktywnością twórczą, jestem totalnie posypana, nie potrafię się do niczego zmobilizować, zabieram się za osiem czynności naraz, żadnej nie kończę i generalnie jestem okropnie rozlazła. Nie znoszę siebie takiej.

Na szczęście plan na najbliższe dwa tygodnie stopniowo się zagęszcza, zrezygnowałam wprawdzie z dwóch stałych zleceń - żegnaj, nocna warto nad oświatowymi świństwami! - ale za to umówiłam się już na trzy artykuły - wszystkie do połowy października, w międzyczasie czeka nas jeszcze jedna wycieczka z gratami oraz - paramparam! - wyprowadzka właściwa. Oraz całe mnóstwo innych atrakcji.
I tak to mogę działać, od razu wszystko nabiera więcej sensu.
Obawiam się, że jestem niereformowalna, naprawdę.

Hmm, a co my tu mamy?

Brzmi jak tytuł wyjątkowo kiepskiego pornola z parą bibliotekarzy w rolach głównych :]

Pocztówki z poprzedniej wycieczki: witamy w Kartonorze...



Huhu, za tydzień powtórka!

czwartek, 26 września 2013

[54].

Note to self: jeśli kiedykolwiek dorobię się potomstwa i owo potomstwo wpadnie na pomysł, by pójść w ślady rodziców i uprzeć się przy studiowaniu jakiegoś totalnie nieżyciowego kierunku, mającego niewątpliwie ogromną wartość intelektualną i ogromnie wątpliwą wartość na rynku pracy, takiego jak kulturoznawstwo, muzykologia, malarstwo albo - nie daj Boże! - filologia polska czy komunikacja społeczna, muszę pamiętać, żeby mu natrzaskać.
Żaden tam bunt, żadne humanistyczno-artystyczno-filozoficzne fafarafa, droga krnąbrna progenituro. Idziesz na prawo, zostajesz notariuszem, koniec dyskusji. W Babilonie i z własną kancelarią też możesz walczyć z systemem. Ewentualnie możesz wybrać medycynę, o ile nie wpadnie ci do łba, by skumać się z Lekarzami bez Granic, bo to jeszcze gorzej niż konszachty z socjologią. Trzeci sektor? Zapomnij! I nie pyskuj matce, bo dostaniesz szlaban i nie pójdziesz na urodziny Rozbratu.

To pisałam ja - hipotetyczna kiedyś-tam-matka, która nieludzko się zrujnowała, poświadczając wczoraj zgodność kilku pierdków z oryginałem. Rozbój w biały dzień to mało powiedziane. Skąd oni biorą te stawki? I dlaczego ja takich nie mam?

[53].

Ratuj się kto może, oszalały amisz w akcji!

Połowa mojej chałupy wygląda aktualnie jak jakaś placówka zbiorowego żywienia, specjalizująca się w dokarmianiu pokaźnej grupy bezdomnych królisiów i inszej roślinożernej zwierzyny. Współtwórca splądrował bowiem chyba wszystkie, powiadam, wszystkie warzywniaczki znajdujące się w bliższej lub dalszej okolicy, w związku z czym nasz kuchenny kąt stał się całkowicie nieprzejezdny.
No dobra, trzeba oddać sprawiedliwość bezwzględnemu łupieżcy - większość tych dóbr stacjonuje u nas jedynie na intencję niedzielnego vegan lunchu, więc wszystkiego nie zeżremy. Ponieważ jednak jutro wieczorem zamierzamy ugościć w naszej na wpół spakowanej Rumunii Ulubioną Redaktorkę oraz Ulubionego Męża Ulubionej Redaktorki, Współtwórca - jak na porządnego gospodarza* przystało - postanowił podejść do sprawy z właściwym rozmachem, zatuszować niedostatki lokalowe dobrym jadłem i porealizować się trochę przy garach. Niewykluczone zatem, że nasza nasiadówka nie tylko skończy się tradycyjnym zapętleniem czasoprzestrzeni (patrzysz na zegarek, jest północ, ponawiasz czynność kwadrans później, właśnie minęła czwarta, tadam!), ale i doczeka się finału gdzieś kole wtorku. A przynajmniej na to wskazywałaby ta obłąkana ilość warzyw, które plączą się właśnie po kuchennym zakątku - ktoś to w końcu musi przejeść.

A teraz proszę wybaczyć, idę robić ajwar. Amisz kazali.


* Tak, to jest właśnie ten moment. Zapraszasz przyjaciół, układasz menu, kombinujesz, pichcisz - coś na ciepło, przekąski, deser - i dopiero w ostatniej chwili przychodzi ci do głowy, że w sumie taki drobiazg jak alkohol też byłby wskazany. Ach, gdzie te niegdysiejsze spotkania towarzyskie z morzem procentów i michą chipsów?
Jesteśmy już starzy.
I żarłoczni.

poniedziałek, 23 września 2013

[52]. vegan italian lunch #12

Dobre wieści dla roślinożerców (i nie tylko) z Poznania i okolic - w niedzielę 29 września kolejny vegan lunch.
Zwyczajowo rzecz cała wydarzy się w Meskalinie, o 13:30. Wjazd: 17 zł.

Motywem przewodnim będzie kuchnia włoska, więc wieść gminna niesie, że ma być bardzo makaronowo i warzywnie - w menu m.in. calzone, minestrone, pasta, paluszki chlebowe, tiramisu, biscotti i parę innych pyszności. Oraz bonusy dla tych, którzy przyniosą własne talerze, coby nie brudzić plastików i niepotrzebnie nie generować góry śmieci.

Tym razem w ramach lunchu zbierane będzie żarełko, które wesprze poznańską sekcję Food Not Bombs.

Więcej info na fejsbuniu.

piątek, 20 września 2013

[51].

Dzisiejsze wynurzenia z cyklu "proparoksytoneza bezmyślnie szczerzy pyska" sponsoruje literka "p", jak "padam na twarz", "padaka" oraz "perfekcja".

To pierwsze właśnie wyczyniam, drugie przeżyłam, zaś do trzeciego niewątpliwie udało mi się doprowadzić moje najnowsze, ciut ekstremalne hobby: spanie w systemie da Vinci (dwie godziny co dwanaście godzin, i tak od niedzieli, totalny odjazd!). A wszystko to ku chwale naszego PKB, mojego wątłego budżetu i z towarzyszeniem najcudowniejszej na świecie Ulubionej Redaktorki, z którą osiągnęłyśmy już chyba zawodową symbiozę idealną. Przysięgam, kiedyś będą się o nas uczyć młodzi adepci sztuki wydawniczej, a nasze nazwiska będą widnieć w podręcznikach (w rozdziale Światłe umysły, wielkie duety, rzecz jasna). Oczywiście pod warunkiem, że wcześniej z wycieńczenia nie wypłynie mi mózg - bajeczna kariera bajeczną karierą, ale wyglądam aktualnie gorzej niż nieświeże, natłuczone szpadlem zombie, z twarzą dotkniętą ostrym procesem gnilnym. I tak mniej więcej się czuję - a tużem roar i kisiel z jabłuszkiem*. Klasyka gatunku. Poleciałabym na miasto z kumplami, ganiać za jakimś mięchem, obwieszczając huczny początek zombie apokalipsy, ale jestem zbyt zajęta dzikim ekscytowaniem się świadomością, że ten obłąkany maraton właśnie się skończył i oto nastał mi wolny, absolutnie wolny, całkowicie, zupełnie, totalnie, bezwstydnie, rozkosznie wolny łikend. HELL FUCK YEAH!

Miałam wprawdzie nadzieję, że do kompletu tych radości uda mi się cudownie wyładnieć do jutrzejszego wesela, na które się wybieramy, ale chyba już nie zdążę. Są jednak i dobre strony całej sytuacji: z moją obecną aparycją osiągnięcie looku na Amy Winehouse w głębokim ciągu nie powinno przysporzyć mi większych trudności, swobodnie mogę nawet zrezygnować z utytłanych balerinek na rzecz Iron Fistów i podarować sobie kokon. Za to dla dobra sprawy i zwiększenia wiarygodności gotowa jestem w stosownym momencie gracko osunąć się pod stół.
Na przykład po to, by nareszcie się tam wyspać.


*

środa, 18 września 2013

[50].

W związku z tym, że kolejny zombie week trwa mi właśnie w najlepsze, aktualnie prezentuję się mniej więcej tak:


Niech ktoś będzie tak miły i mnie dobije, co?

poniedziałek, 16 września 2013

[49].

Ciotka pro wkroczyła w dwudziesty pierwszy wiek.

Z tej okazji zamierzałam nawet trochę poubolewać, że mój nowy telefon wpędza mnie w okropne przygnębienie, bo jest ode mnie dużo mądrzejszy, w związku jednak z tym, że właśnie przez dłuższą chwilę tłumaczyłam mu, że jeśli chcę napisać wpędza, to naprawdę mam na myśli wpędza, a nie swędzi, wszak to drobna różnica, powstrzymam się.

Niech będzie: mój nowy telefon jest ode mnie dużo mądrzejszy, ale to akurat mnie nie przygnębia. Nieco przygnębia mnie za to fakt, że jest ode mnie sto razy ładniejszy. I że jestem takim technologicznym głąbem.
Chyba z rozpaczy założę se Instagrama.

sobota, 14 września 2013

[48].

Gdyby nie fakt, że jest to przypuszczenie mocno naciągane i przeszłoby chyba tylko u chrześcijan - wszak u nich nie takie cuda się zdarzały - zaczęłabym podejrzewać, że jestem w ciąży.
Poza silną, niepohamowaną i wciąż niezaspokojoną ochotą na szarlotkę sypaną (zombie week na tyle skutecznie osadził mnie w chałupie, że priorytetem stała się walka o przetrwanie, nie jakieś tam beztroskie bieganie za Alsanem i przepieprzanie pieniędzy w bijoekofafarafa sklepach), do żywieniowych chciejstw dołączył tempeh. Omamo, zabiłabym za pyszniutki, wędzony tempeh!

I co? Po raz kolejny okazało się, że kooperatywa to szczytna idea - z wczorajszej spontanicznej akcji pt. "pomóż przewieźć psa" Współtwórca powrócił z tempehowymi darami (100% vegan, więc na pewno nie z rzeczonego psa, zwierzak podobno ma się dobrze ;).

Z tego miejsca chciałam serdecznie pozdrowić zarówno samego futrzaka, jak i jego właścicielkę za to, że nieświadomie bardzo mnie uszczęśliwili.
Gdyby potrzebny był jeszcze jakiś transport, ochoczo służę członkami rodziny, słowo.

czwartek, 12 września 2013

[46].

Gabinet stomatologiczny. Siedzę na fotelu, uśliniona jak bernardyn, na twarzy mam resztki niedawnej burzy piaskowej (peeling gratis), z ust wystaje mi wściekle niebieska nakładka z pianką fluoryzacyjną, a po głowie krąży jedna jedyna myśl. Oczywiście durna:

Gdyby teraz zaczęła się zombie apokalipsa, zginęłabym właśnie tutaj. Umrzeć z pyskiem pełnym truskawkowej pianki do fluoryzacji - tak, to byłoby bardzo w moim stylu.

środa, 11 września 2013

[45].

Za to wspomniany już bezdzietny łikend - mimo że zaczął się od wyjątkowo żenującej części oficjalnej, polegającej na pięciogodzinnym odgniataniu tyłka w Polskim Busie, a następnie na zawarciu bliższej znajomości ze stołeczną służbą zdrowia, to znaczy na obnażeniu się od pasa w górę przed antypatycznym bucem (nie wiem, kto wyszedł stamtąd bardziej zniesmaczony: ja - bo zdarzało mi się już pokazywać cycki zdecydowanie milszym gościom - czy Współtwórca - bo musiał zapłacić za ten przykry akt ekshibicjonizmu) oraz ucięciu sobie dziesięciominutowej pogawędki z nieco milszą panią, której medyczne skille ograniczyły się do zapytania nas o wzrost i wagę, przycięcia równo kserokopii naszych paszportów i zmierzenia nam ciśnienia jakąś przedpotopową maszynerią (oraz oczywiście skasowania za to paru karteczek z wizerunkami martwych królów i książąt sygnowanych przez NBP) - ostatecznie okazał się nad wyraz udany. A przynajmniej jego druga, mniej oficjalna część, spędzona na przygotowaniach* do podniosłej uroczystości, a później na radosnym świętowaniu. Przychylam się do zdania Pani Gospodyni, było fantastycznie.

A ponieważ intensywny wrzesień trwa, w sobotę czeka nas kolejna podróż, tym razem do Rodzicielki, wraz z małym transportem gratów.
Widok naszego przepastnego, coraz bardziej pustoszejącego regału, ziejącego licznymi dziurami po spakowanych książkach, i stopniowo kurczącego się dobytku mniej więcej w tym samym stopniu wprawia mnie w przyjemne podekscytowanie, co przygnębia. Taka trochę jesień w skali mikro.


* No dobra, tym razem okazałam się dość marnym Happy Nigga, a mój wkład w całą imprezę był niewielki. Za to Współtwórca odkrył w kuchni Corn coś bardzo zbliżonego do Narnii, więc w czasie, kiedy ja leniwie dłubałam tekst o ochronie danych osobowych, nadmuchiwałam baloniki i łupałam w Piotrusia (wygrałam z czterolatkiem, więc wiem, co to wielki hazard, ha!), on ochoczo rzucił się do garów i naprodukował jakieś obłąkane ilości rozkosznych, bananowo-czekoladowych minimuffinek. Nadal nie mogę się zdecydować, czy ta jego tendencja do wpadania znienacka w kulinarny amok bardziej mnie wzrusza czy przeraża.

[44].

Więź łącząca mnie z młodymi rodzicami okazała się silniejsza, niż przypuszczałam, i utrzymuje się nadal. Co objawia się przede wszystkim tym, że podzielam aktualnie marzenie tysięcy niewyspanych matek i najbardziej na świecie pragnę przekimać cięgiem przynajmniej pięć godzin. Od ostatniego bezdzietnego łikendu nie udało mi się dokonać tej sztuki i na razie nie zanosi się niestety na poprawę sytuacji, a to odrobinę mnie martwi.

Zabijcie mnie, ale naprawdę nie mam pojęcia, jak do tego doszło, że znowu tkwię w jakimś paskudnym niedoczasie umiejscowionym w samym środku czarnego, włochatego, czarciego dupska, a lista rzeczy, które powinnam zrobić na natychmiast, już dawno temu mnie przerosła. Wiem tylko jedno: z tego wszystkiego poważnie zastanawiam się, czy nie olać reszty intelektualnych zmagań zaplanowanych na dziś i nie odbezpieczyć czerwonego wytrawnego. Ewentualnie różowego, bo też mam. Może nie stanę się dzięki temu mądrzejsza ani bardziej produktywna, ale nieco szczęśliwsza i ciut pijańsza - z pewnością.

Po cichu liczę również na to, że na radosnym rauszu uda mi się wymyślić jakiś błyskotliwy sposób na cudowne rozszerzenie nadchodzących kilku dni, dzięki czemu nie tylko nadrobię zaległości w robocie i podstawowych funkcjach życiowych, ze spaniem na czele, ale jeszcze uda mi się zafundować sobie odrobinę przyjemności i wychynąć na jakąś miłą przebieżkę. Bo póki co tyłek przykleił mi się do krzesła i zamieszkał w nim Azazel, a wraz z nim tłuściutkie mleko kokosowe i fasolonez. Niedopsz.

sobota, 7 września 2013

[43].

Jak padliśmy wczoraj około pierwszej, tak otworzyliśmy oko dziś po dziesiątej. Współtwórca w popłochu, z wypisanym na twarzy intensywnym procesem myślowym, sugerującym, że właśnie usilnie stara się dociec, co się dzieje, gdzie jest, dokąd zaspał i o czym zapomniał, ja w dzikiej euforii, bo nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak bajecznie się wyspałam.

Pani Gospodyni postawiła jednoznaczną diagnozę: wyglądamy jak młodzi rodzice, którzy sprzedali latorośl dziadkom i urwali się na bezdzietny łikend.

To fakt, dzisiaj czuję z nimi osobliwą więź.

piątek, 6 września 2013

[42].

Korektorka-powsinoga w Polskim Busie szczerzy pyska.
Zaczęła sprawdzać tekst w Poznaniu,
a tu już prawie Łódź Kaliska.


Niebo gwieździste nade mną, wielka tradycja literacka za mną, a przede mną wyjazdowy łikend okraszony kupą roboty. Ahoj, przygodo!

wtorek, 3 września 2013

[41].

Porannych historii ciąg dalszy.

- Czy ty, czy właśnie ty wstałaś dzisiaj dla Jezusa?
- Yyy, nie…
- To wstań dla mnie!

Grunt to różnorodność oddziaływań!

poniedziałek, 2 września 2013

[40].

Dziś o poranku Współtwórca - z właściwym sobie wdziękiem i subtelnością - wydał na mój widok radosny kwik.

- Buehehe! Ale ty pociesznie wyglądasz! Jak małe, buehehe, nieszczęśliwe, zabidzone dziecko!

Normalnie poczułabym się z lekka urażona, ale ponieważ:

a) przed wypiciem pierwszej kawy nie mam jeszcze żadnych poglądów, a tym bardziej jakichkolwiek uczuć, które można by urazić,
b) po trzecim niemrawym siorbie zawsze kiełkuje we mnie głęboka wdzięczność do Współtwórcy za to, że - poza tym, iż jest niebywale podłą kreaturą, wykorzystującą niecnie swoją poranną intelektualną przewagę - jest też świadom swych praw i obowiązków, w związku z czym tak zgodnie, szczęśliwie i trwale serwuje mi do łóżka poranną kawę, mającą moc przywracania mnie do żywych i podnoszenia do pionu,

postanowiłam zrezygnować z focha i zamiast tego nieco podrążyć temat. To znaczy na początek dowiedzieć się, czym ta moja nędza i rozpacz, które podobno prezentuję, się objawiają.

- A bo ten twój włos taki poczochrany, ni to mokry, ni to spocony, mina taka ciężko przestraszona, no takie jesteś małe, biedne dziecko. Nic, tylko dać ci dwie pyry, Janku, i dawaj, muzykuj!

No. Tyle na temat naturalnego kobiecego piękna o poranku.

[39].

Fryzjer-nerd pilnie poszukiwany. Nie musi być nawet jakoś szczególnie utalentowany czy obdarzony dziką fantazją - nie mam wielkich wymagań. Wystarczy, aby biegle opanował sztukę machania nożyczkami i cechował się wystarczającym poziomem nerdostwa, by bez mrugnięcia powieką przyjąć polecenie: Panie, zrób mi fryzurę na major Kusanagi, jeno bez grzywki, bo mój piękny bobik i odrastające boczki zamieniły się w jakieś przyklapnięte, wywijające się fruzie i aktualnie wyglądam jak beznadziejny przypadek pół dupy zza krzaka. Trochę niefart, jeśli w perspektywie ma się wesele za niecałe dwa tygodnie.

W ostateczności zawsze zostaje mi nasza osiedlowa pani Grażynka-Bożenka-czy-jak-jej-tam, u której regularnie strzyże się Współtwórca. Wprawdzie jego niedawny akt ekstrawagancji, polegający na rezygnacji ze zwyczajowych trzech milimetrów na rzecz "młodego radzieckiego rekruta", spotkał się z lekką konsternacją, ale po dłuższej chwili tłumaczenia jakoś udało im się dojść do porozumienia. Widzę więc dla siebie pewną szansę.

W razie czego zawsze mogę podeprzeć się jakimś zamierzchłym numerem "Kawaii". Tak dla pewności, że sama nie skończę jako młody radziecki rekrut. Wolałabym nie.

niedziela, 1 września 2013

[38].

Jeśli siedmiokilogramowa dynia nie łączy się ściśle z kulinarnym szczęściem, to przysięgam, nie wiem, co mogłoby odpowiadać jego definicji.


Sympatyczne odkrycie dnia: makaron z fasoli mung jest uroczy i przypomina żelkowe robale.

Mniej sympatyczne odkrycie dnia: jeśli sądziłam, że moje talenta do wywoływania spektakularnych kulinarnych katastrof kończą się na umiejętności zmajstrowania wyjątkowo rozpaczliwego potfurnika, okrutnie się myliłam.
Drożdżowe ślimaczki z musem dyniowym vs. proparoksytoneza - 1:0. Dramat to mało powiedziane. A takie miałam, cholera, dobre chęci. Naprawdę.