wtorek, 30 lipca 2013

[24]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - lipiec 2013

Lista uzależnień i życioumilaczy lipca:
  • Bób, bób po trzykroć! Człowiek to jednak głupi był, że tak się bronił przed poczciwym bobikiem. Na szczęście zmądrzałam i teraz zażeram się nim jak dzika (dziś na ten przykład kuchnia serwuje jaglankę z bobem i dziką ilością koperku, ślurp).
  • Orzechowa muffinka z karmelem. Od wieków mam słabość do słodko pachnących maziajstw Farmony, ale ten zapach to jakaś wyższa, nieznana dotąd forma cudownego bezwstydu. Boooski!
  • Świeży słonecznik. Wprawdzie szlag trafił moje piękne paznokcie, ale kto by się przejmował takimi pierdołami. Jest skubanie, jest fun!
  • Olympia Austry - muzyczna doskonałość!
  • Sick of the lies.
  • Jagody, borówki, maliny, wiśnie. Chyba nigdy w życiu nie futrowałam się sezonową owocową drobnicą z taką intensywnością. Mniam.
  • The Big Bang Theory. Aktualnie, z braku czasu na bezproduktywne wgapianie się w monitor, przechodzę odwyk, ale nie wątpię, że kiedy tylko zrobi się ciut luźniej, natychmiast ponownie wpadnę w ciąg. W końcu szósty sezon sam się nie obejrzy.
  • PseudoBB krem od Bielendy, moja paszcza go uwielbia. Ha, a nie mówiłam, że będę mazać się poranną rosą, hasać po ukwieconych łąkach i porażać swoją promienną cerą?
  • Mleko sojowe, którego pod żadnych pozorem nie może zabraknąć pod strzechą. Proces wywalania zwykłego mleka z jadłospisu przebiegł zupełnie bezboleśnie i zakończył się pełnym sukcesem. A w ogóle to pierwszy miesiąc wegańskiego eksperymentu za mną. Gdzieś tam po drodze zdarzyła mi się jakaś wpadka, ale nie mam zamiaru prać się za to po pysku ani specjalnie umartwiać. Grunt, że miewam się dobrze, czuję się zdecydowanie mądrzejsza i bardziej świadoma, niż byłam, i zamierzam kontynuować rewolucyjkę. Póki co widzę w niej same plusy.

niedziela, 28 lipca 2013

[23]. be running up that road, be running up that hill

Umówmy się, ponad dwadzieścia pięć stopni (o dwudziestej drugiej siedem mijałam wielgachny termometr) to temperatura umiarkowanie sprzyjająca tuptaniu, ale gdybym miała wczoraj przy sobie jakiekolwiek urządzenie pomiarowe, jestem pewna, że okazałoby się, iż machnęłam życiówkę. Nie wiem, czy to kwestia nafutrowania się cukrem (i pysznościami z tego przepisu), którym napasł mnie Współtwórca (zmuszając mnie tym samym do powściągnięcia sceptycyzmu w stosunku do rabarbaru, świat się kończy!), czy przemiłej sobotniej wycieczki do Palmiarni i dokonania wzruszającego odkrycia, że rośliny roślinami, ale i tak najfajniejsze są żółwie, bo robią chap, chap, które uprzyjemniło mi kawałek dnia, ale niosło jak szatan. Cudooowna przebieżka!

A w ogóle to zajeździłam pierwsze buty do biegania. Dopóki nie dorobię się nowych, pozostaje mi ganiać w dziurawych, smutek.
Hmm, czy to znaczy, że jestem już pełnoprawnym biegaczem, czy po prostu obwiesiem niszczącym obuw?

sobota, 27 lipca 2013

[22]. vegan grill lunch #11

Współtwórca fuka i się dopomina, więc spełniam życzenie jedynego męskiego przedstawiciela Vegan Hooligan Crew i obwieszczam: w niedzielę 4 sierpnia kolejny vegan lunch, tym razem w klimatach grillowych!

Start ciut później niż zwykle, bo o 16:00, ale miejsce tradycyjne - Meskalina. Cena: 17 zł.

Wpływy z biletów wesprą Stowarzyszenie Otwarte Klatki, można też przynieść z sobą przybory szkolne dla dzieciaków z Grupy Animacji Społecznej "Rezerwat". No i własny talerz, coby nie zużywać niepotrzebnie plastików (a przy okazji chapnąć coś słodkiego;).

Więcej info tu.

piątek, 26 lipca 2013

[21]. things I love Friday

Jedną z rzeczy, których najbardziej nie lubię w tak - szumnie i dumnie - zwanym wolnym zawodzie, jest kompletny bajzel na linii praca-czas wolny. Staram się, jak mogę, by zaprowadzić między tymi dwiema sferami choćby namiastkę względnej równowagi, ale moje dobre chęci i mocne postanowienia to jedno, a na ogół i tak kończy się jak zwykle - jeśli pracuję, zatrzymuję się dopiero gdzieś na skraju karōshi, kiedy chałupa zarasta mi już brudem, ja robię się niepokojąco podobna do starego trolla, a Współtwórca zaczyna układać peany pochwalne na cześć moich pleców, które ogląda, gdy kładzie się spać, i podziwia, gdy wstaje. Jeśli natomiast nie pracuję, najpierw głupieję z nadmiaru szczęścia, a później intensywnie, zachłannie i trochę na zapas nadrabiam zaległości w życiu, czytaniu, spaniu, twórczych i zupełnie przyziemnych aktywnościach, spotkaniach towarzyskich i całej reszcie rozrywek. Szkoda, że często na tym pierwszym etapie totalnego zdurnienia się kończy i zanim mój pozbawiony snu mózg zdoła przyswoić informację, że oto nastały lepsze czasy, w skrzynce wyrasta mi nowa porcja świństw i tyle na temat wolnego.

Przez ostatnie kilka dni - rzecz niebywała! - rejestrowałam stan, którego nie pamiętają najstarsi górale ani ich babki: trochę względnego luzu. Z jednej strony było mi z tym odrobinę nieswojo, bom nienawykła, z drugiej zaś tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że pomysł na życie, na który wpadłam w wieku lat siedmiu, naprawdę jest doskonały, a ja czułabym się najszczęśliwsza, mogąc zarabiać na życie pisaniem. Od czasu do czasu spinałabym dupkę, wznosiła się na wyżyny swojego wątpliwego talentu i wykorzystywała go do celów na wskroś pragmatycznych, a resztę czasu mogłabym spędzać tak jak w tym tygodniu. Szkoda, że Dzień Dobroci dla Dłubacza właśnie się skończył i światły plan na razie nie doczeka się dalszej realizacji. Było miło.

Od poniedziałku udało mi się na przykład:

• Ponownie zstąpić do jakiegoś siódmego lub ósmego kręgu piekła i odebrać paszport. O dziwo, tym razem cały quest trwał nie dłużej niż kwadrans, ale jeśli sądziłam, że to, co widnieje na zdjęciu, jest najgorszą możliwą wersją mnie, okrutnie się pomyliłam. Jak się okazało, mój wizerunek przestraszonej, nierozgarniętej eksdziwki, w wolnych chwilach trudniącej się nieudolnym przemytem prowokacyjnych ilości koki i z bujną przeszłością w charakterze twarzy kampanii "Faces of meth", w paszporcie zyskał nową jakość. Naprawdę bardzo się zdziwię, jeśli nie zatrzymają mnie na lotnisku - ja bym siebie zatrzymała. Na każdym. I za ten pysk obowiązkowo zleciła badania na cały pakiet chorób wenerycznych. Wspominałam już, że pomysłodawca paszportów biometrycznych powinien smażyć się w piekle?

• Zachłysnąć się latem. Jestem stworzona do temperatur powyżej dwudziestu pięciu stopni!

• Oficjalnie odkreślić kolejną pozycję z mojej listy Będę tęsknić. Współtwórca napasł mnie tak nieprzyzwoicie pysznymi wegańskimi lodami czekoladowymi własnej roboty, że z tych mlecznych jestem gotowa zrezygnować bez żalu. Zwłaszcza jeśli rozważy masową produkcję - mógłby stanowić naprawdę poważną konkurencję dla pana Guiseppe (swoją drogą, trochę mi przykro, że jakiś czas temu z Kwadratu zniknęły wegańskie lody; wprawdzie porzeczkowy spekulant zdołał odrobinę ukoić mój żal, ale miałam straszną ochotę sprawdzić, jak smakują lody buraczkowe, szpinakowe albo pomidorowe, a tu taki niefart).

• W trakcie spontanicznego poniedziałkowego najazdu na lump dorobić się najpiękniejszych szarawarów świata. Cudnych, czarnych, tak szerokich, że już bardziej nie można, idealnie nadających się do tego, by coś w nich przemycać* (Na przykład pięć par szarawarów – zasugerował Współtwórca; ja wolałabym trzy kilo jabłek i szczeniaczki), i w dodatku za obłędną kwotę sześć dziewięćdziesiąt. Ha!

• Wybiegać się jak mały kucyk. Mieszkanie w okolicy, po której można radośnie hasać po dwudziestej drugiej, bez obaw, że w pobliżu grasują jakieś szuje i łotry, to fantastyczna sprawa (inne wyjaśnienie jest takie, że łotry i owszem, czają się gdzieś za węgłem, ale ponieważ biegam bez okularów, nie zauważyłabym ich, nawet gdyby wychynęli zza tego węgła i uprzejmie się przedstawili: Moje uszanowanie, nadobna niewiasto. Jam ci łotr. Czy byłabyś tak łaskawa i zechciała ofiarować mi skrywaną w staniku empetrójkę w zamian za solenną obietnicę niezaładowania kosy pod żebro?).

• Trochę pokrzątać się przy garach, w tym zmajstrować doskonały makaron ze szpinakiem i oliwkami, w myśl zasady "Tydzień bez makaronu ze szpinakiem tygodniem straconym". Skrycie podejrzewam, że moja obecna wielka miłość do szpinaku to efekt ponad dwóch dekad kręcenia nosem na widok tego warzywa - nadrabiam stracone lata. Niewykluczone, że podobnie rzecz ma się z bobem, który najpierw wydawał mi się osobliwym przysmakiem dorosłych, później na bardzo długo wylądował na mojej liście (wspominałam już, że uwielbiam listy?) Problematycznych produktów spożywczych, co do których wciąż nie mam pewności, czy je lubię, bo są strasznie szemrane, a którym aktualnie zajadam się jak wściekła. Lubię, zdecydowanie.

• Skończyć piąty sezon The Big Bang Theory. Naprawdę nie wiem, jak do tego doszło.

• Stunningować sobie obuw.

• Dzięki opowieści o moim nieszczęsnym potfurniku wygrać książkę Zaskakujące tofu, na którą czaiłam się od dawna, w konkursie organizowanym przez Vegan Nerd. Łiii, moja kulinarna katastrofa jednak na coś się przydała!

• Wybrać się wraz ze Współtwórcą na wieczorny plenerowy pokaz filmowy do ulubionej winiarni (sąsiadujemy z takim miejscem na własną zgubę!).




* Hmm, może jednak Oddział Paszportów WUW ma rację i coś jest na rzeczy z tym przemytem?

sobota, 20 lipca 2013

[20]. jak

Współtwórca szykuje się na wieczorne wyjście. Obserwuję spod oka jego krzątaninę.

Ja: Jak to się kręci, jak się miota, jak się piękni…
On: …jak idiota.

piątek, 19 lipca 2013

[19]. things I love Friday

Mój ulubiony blogowy cykl powraca z przytupem, wdzięcznym dygiem i hołubcem.

A dziś jest mi wesoło, bo:
  • Jest piątek, a to zawsze dobra wiadomość.
  • Nareszcie się wyspałam! Biorąc pod uwagę, że od poniedziałku oddawałam się intensywnej celebracji kolejnego zombie weeku, regularnie podziwiając wschody słońca, bo wypadały akurat wtedy, kiedy kładłam się spać, w związku z czym niespecjalnie nadawałam się na twarz kampanii organizowanej pod patronatem ministra pracy i polityki społecznej "Olej etat, wybierz wolny zawód", bezwstydne przespanie dwunastu godzin ucieszyło mnie jak nigdy. Plus jest taki, że dzięki zakrojonym na szeroką skalę badaniom, w jaki sposób osiągnąć zen i zyskać umiejętność szybkiej regeneracji w transie medytacyjnym, zamiast tracić czas na takie fanaberie jak sen, cztery przedłubane przeze mnie publikacje poszły w świat, udało mi się zmajstrować całkiem zgrabny artykuł, trzy grafomańskie drobiażdżki i generalnie dokonałam kilku mniejszych lub większych zawodowych czynów podniosłych. Z oczywistych względów chwilowo zawiesiłam badania, ale nie wątpię, że już wkrótce do nich powrócę. Jestem przekonana, że spektakularne osiągnięcia w tej materii mogłyby zapewnić mi sławę i chwałę. Mam tylko nadzieję, że jeszcze za życia.
  • Sponsorem dzisiejszego cudownie wolnego rodzinnego wieczoru jest The Big Bang Theory. Czas najwyższy przestać udawać, że nie zerkam Współtwórcy w monitor - wsiąkłam na amen, mimo żem nieserialowa. No dobra, zdarzyło mi się zmarnować trochę życia nad Rzymem i regularnie serwować sobie mnogie ilości Criminal Minds w nagrodę za dobrze obrobioną pańszczyznę (nic tak nie motywuje do pracy jak seryjni mordercy!), ale zasadniczo niewiele jest produkcji, które byłyby w stanie podbić moje serce. Trzeciego sezonu Gry o tron na ten przykład nadal nie zmęczyłam, głównie dlatego, że po zachwycającym pierwszym potwornie zirytował mnie drugi. Jako wierna fanka literackiego pierwowzoru nadal nie mogę bowiem pojąć, skąd wzięła się tam ta beznadziejna czerwona kapłanka, która powinna raczej wyglądać jak Tori Amos, czemu Stannis ją bzyka, dlaczego Ygritte jest taka bezpłciowa i po co, do diaska, pałętają się tam jakieś dziwaczne postaci z dupy (albo Volantis, vide: żona Robba). A po szybkim rzucie oka na trailery i odnotowaniu, że w trzecim sezonie Tyrion nadal ma nos (!), zaś Daario Naharis, zamiast naładowanym testosteronem samcem alfa z niebieską brodą i rozbuchanym ego, został jakimś pieprzonym Legolasem, postanowiłam bez żalu go sobie odpuścić, rzucając jedynie okiem na Krwawe Gody. Tym razem jednak nie było sensu się bronić, The Big Bang Theory rządzi.
  • Przemiła pani okulistka (nawiasem mówiąc, wykazująca nieco niepokojące podobieństwo do Doktor G) do spółki z Współtwórcą, który zaciągnął mnie dziś do optyka, odebrali mi zdolność ogarniania rzeczywistości. Myślę, że trochę potrwa, zanim zacznę sobie radzić z nadmiarem bodźców i tym, że świat przestał być nagle impresjonistyczną plamą. Omamo, ile konturów! Ile szczegółów! W drodze do domu przeczytałam na głos chyba wszystkie mijane napisy, jak podekscytowany przedszkolak, bo nie mogłam przestać napawać się faktem, że NARESZCIE JE WIDZĘ! Ahaha! Kto by pomyślał, dodatkowa dioptria na każde oko a tyle radości.
  • Nie wiem, czy to zasługa moich nowych, fajnych hormonów, powrotu do OCM czy zbawiennej mocy snu poprzedzonego mocno wyniszczającym trybem życia, ale moja paszcza w końcu uprzejma była odparchacieć. Hell fuck yeah, już nie jestem szkaradną szkaradą! A do tego włosy też mam fajne i generalnie prezentuję się dziś nad wyraz dobrze. Hmm, a może to kwestia tych dodatkowych dioptrii?
  • Chyba już wiem, na co przeznaczę ekstra dodatek do korektorskiej gaży, którego w pocie czoła się dorobiłam. Wieść gminna niesie, że we wrześniu koncert CocoRosie. Zasłużyłam, a co.

A z jakiego powodu Tobie jest dziś wesoło, czytaczu?

czwartek, 18 lipca 2013

[18]. who let the dogs out

A jednak bez wątków okołożywieniowych się nie obejdzie. Ale to wszystko wina Współtwórcy!

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że wychwalanie pod niebiosa jego kulinarnych umiejętności jest działaniem na wskroś demoralizującym i kiedyś może się na mnie paskudnie zemścić, bo wesoły kucharz gotów popaść w końcu w bezwstydny samozachwyt, odmówić gotowania dla plebsu i tyle z dokarmiania mnie, radź se sama, ale nie mogę się powstrzymać. Podstawił mi dzisiaj pod nos talerz tak niewyobrażalnie pysznych kurek "w śmietanie" (w trosce o rozrost mojej kolekcji szczęśliwych krówek w roli śmietany wystąpiło mleko kokosowe - rewelacyjne połączenie!), że grzechem byłoby nie docenić i nie obwieścić światu, że żyję z mistrzem garnka i patelni. Toteż obwieszczam. Żyję.

I jestem pasiona takim dobrem:

Stosowną dokumentację zmajstrował oczywiście miszcz fotografii komórkowej.

A ponieważ najnowsza, szalenie subtelna teoria Współtwórcy jest taka, że mieszkające w okolicy yorczki, które namiętnie za mną ganiają i ujadają wniebogłosy, kiedy tuptam, robią to dlatego, że lubią biegać za kośćmi, bez większych wyrzutów sumienia oddaję się także własnym dokazywaniom wokół jadła.

Aktualnie głównym questem jest Stwórz idealny wegański majonez. Po tym, jak przepięknie mi się zwarzył (wiedzieliście, że można spieprzyć w ten sposób coś, co składa się głównie z fasoli? ja już wiem - można), trochę się zawzięłam, uroczyście obiecując, że okiełznam dziada. Obstawiam, że jeszcze ze dwie mniejsze lub większe katastrofy (dzień bez kulinarnej katastrofy dniem straconym!) i osiągnę prawdziwe mistrzostwo. Czy coś.

A wegański majonez doskonale komponuje się z domowym fastfudem:


Oraz wszystkim innym. Ślurp.

środa, 17 lipca 2013

[17]. I need to sleep it’s been a whole week

Żeby nie było, że zajmuję się głównie żarciem (chociaż prawda jest taka, że zajmuję - skoro ograniczyłam jedną z podstawowych potrzeb fizjologicznych, jaką jest spanie, coś mi się od życia należy, nie?), param się ostatnio wnikliwymi dociekaniami na temat istoty pewnej powszechnie znanej jednostki miary upływu czasu związanej z obrotem Ziemi wokół własnej osi. Doby, się znaczy.

Co więcej, mogę się już nawet pochwalić pewnym drobnym sukcesem w tej materii - udało mi się mianowicie zgłębić prawdziwą naturę obserwowanego zjawiska. Z braku odpowiedniej ilości materiału badawczego zmuszona byłam co prawda ograniczyć się jedynie do gruntownego przeanalizowania właściwości doby, którą akurat miałam na podorędziu, a więc przede wszystkim swojej własnej, sądzę jednak, że uzyskane przeze mnie wyniki uznać można za jak najbardziej reprezentatywne i pozwalają one na wysunięcie daleko idących wniosków i uogólnień. Swoim odkryciem nie omieszkam się zatem podzielić.

Otóż, drodzy państwo, doba to jest taka wredna stwora, która - z całkowicie nieznanych mi przyczyn - wyjątkowo opornie poddaje się moim niezwykle pomysłowym zabiegom, obliczonym na to, by trochę ją rozciągnąć. Niezależnie od tego, z której strony bym się do tego nie zabierała, moja doba oponuje z rozpaczliwym kwikiem, uparcie odmawiając poszerzenia się o choćby kwadransik. Nie pomagają prośby, groźby ni próby przekupstwa - stwora, nad czym ubolewam całym sercem, wszystkie wyżej wymienione działania traktuje niestety z jednakową obojętnością, dając mi tym samym dobitnie do zrozumienia, że współpracować nie będziemy. Nie i kropka.

Staram się wszelako nie tracić nadziei. W związku z tym, że prace badawcze nadal trwają, zwracam się zatem z uprzejmą prośbą do stałych bywalców tego wirtualnego przybytku, by przez kilka najbliższych dni poobserwowali nieco swoje własne doby. Swoje spostrzeżenia mogą na przykład zapisywać w specjalnie przygotowanym do tego celu dzienniczku, aczkolwiek nie jest to absolutnie konieczne. Grunt, by poznać zwyczaje takiej doby, zarejestrować, jak zachowuje się wobec prób nakłonienia jej do kooperacji, czy wykazuje jakiekolwiek chęci w tym kierunku i wreszcie - czy potrafi poszerzać się na prośbę właściciela.

Bo może moja doba jest po prostu, cholera, jakaś wybrakowana.

niedziela, 14 lipca 2013

[16]. mama had a chicken, mama had a cow

Ponieważ nic tak nie zachęca do zmiany dotychczasowych nawyków jak pozytywna motywacja, uważam, że w ramach mojej żywieniowej rewolucji (a w zasadzie ewolucji) całkiem niegłupie byłoby przyznawanie sobie nagrody za każdy wegański dzień, na przykład w postaci słoneczka przyklejanego na lodówkę.
Współtwórca, z którym oczywiście nie omieszkałam podzielić się tą myślą, w odpowiedzi obdarzył mnie tylko jednym ze swoich Wymownych Spojrzeń - tym pod tytułem Żyję z przedszkolakiem - z przekąsem zasugerował szczęśliwe krówki zamiast słoneczek, po czym kategorycznie odmówił wzięcia udziału w tej głupiznie, nawet mimo mojej wielkodusznej propozycji, że jemu z kolei będę przyznawać smutne kurczaki. Innymi słowy, postanowił udawać, że jest zdecydowanie poważniejszy niż ja. Taaa.

Kilka dni później, gdzieś w okolicach kolacji, słyszę:

- Ej, to jak to jest? Jeśli teraz zjem dwa jajka, to dostanę jednego czy dwa kurczaki?
- Dwa.
- Ale przecież ty za cały dzień dostajesz jedną krówkę, tak?
- No niby tak. Czyli dostaniesz jednego smutnego kurczaka. Ale dużego.

Superniania powinna być z nas dumna.

piątek, 12 lipca 2013

[15]. it's a schisophrenic schisophrenic family

Zakupy w warzywniaczku z własną, skorą do pomocy rodziną to niekoniecznie dobry pomysł.

Zabrakło mi trzydziestu groszy. Rodzicielka i Brat rzucają się na pomoc, licytując się, które z nich dołoży się do koperkowego interesu.

- Niech pani nie bierze gotówki od tego pana, ten pan pierze brudne pieniądze! - obwieszcza gromko Rodzicielka.
- Nieprawda! - protestuje Brat. - A ta pani topi w rzece kocięta!

Pęczek koperku: złoty pięćdziesiąt.
Mina pani sprzedawczyni: bezcenna.
Pomoc rodziny w zrujnowaniu wizerunku: nieoceniona.

czwartek, 11 lipca 2013

[14]. why won’t you see for yourself

Jeszcze a propos ciągnących się za człowiekiem muzycznych ogonów - kawałek, którym ostatnio katuje mnie Współtwórca (nie, żebym jakoś szczególnie się przed tym broniła).
Słuchałam przez kilka dni, święcie przekonana, że częstuje mnie jakimś przyjemnym reggae'owo-dancehallowym zespołem, którego członkowie być może nie pałętają się po scenie jakimiś dzikimi tabunami, ale w każdym razie występują w liczbie mnogiej. Dopiero dzisiaj wpadłam na pomysł, żeby odpalić jutuba i zbadać tę sprawę. Niespodzianka.

środa, 10 lipca 2013

[13]. I could be foreign forevermore to your promiseland

Nie jest wielką tajemnicą, że Trójkowy redaktor Baron jest postacią, którą stale i niezmiennie uwielbiam, a w moim prywatnym rankingu Głosów Dla Których Mogłabym Zupełnie Stracić Głowę jedną z czołowych pozycji (o ile nie podium) zajmuje jego ciepły radiowy wokal.

Aktualnie w zasadzie tylko za ten głos jestem w stanie mu wybaczyć jego niekwestionowany talent do wkręcania utworów, które później za skarby świata nie chcą się odczepić. Od wczoraj jak wściekła piłuję Riverside i ciągle mi mało! Aaaa!

poniedziałek, 8 lipca 2013

[12.] like some kind of hopeless housewife

Cwaność-sraność. Naprawdę muszę sobie kiedyś sprawić magnes na lodówkę z hasłem Całuję lepiej niż gotuję i umieścić go na honorowym miejscu. To znaczy mam nadzieję, że tak właśnie jest, w przeciwnym wypadku Współtwórca wyjątkowo kiepsko ulokował swoje uczucia i trafiła mu się żona o mocno wzmożonym współczynniku beznadziejności, z której biedny chłopak nie ma absolutnie żadnego pożytku. Bo na pewno nie może liczyć na pożytek żywieniowy - wczoraj po raz kolejny udało mi się udowodnić, że czego jak czego, ale zapału i dobrych chęci mam zdecydowanie więcej niż umiejętności, w związku z czym kokosowy tofurnik, mający pełnić funkcję urodzinowego tortu, przybrał formę potfurnika, a więc kompletnej, żenującej i całkowicie spektakularnej katastrofy. A przynajmniej taką notę należałoby mu wystawić za prezentację ogólną, bo smak - aczkolwiek gaci nie zrywał - okazał się ciut lepszy niż szkaradny całokształt. Chociaż to raczej nędzna pociecha.

Z braku lepszych pomysłów postanowiłam zatem zareagować tak, jak reagują w podobnych sytuacjach wszystkie poważne, dorosłe, nieudolne kuchty, to znaczy dać upust swojej bezsilnej frustracji, wpadając w bardzo nieelegancką histerię. Mam tylko cichą nadzieję, że odrobinę winy za ten niepowstrzymany szloch i ogólne rozpieprzenie da się zwalić na moje nowe, fajniejsze hormony, którymi zaczęłam się futrować, licząc na to, że paszcza wróci mi dzięki nim do poziomu względnej wyjściowości, w przeciwnym razie fakt, że zdarza mi się łkać jak idiotka nad rozklapciałym cukierniczym wynaturzeniem, nad którym należałoby raczej wznosić dziękczynne modły (wszak to cud, że z tak prostego przepisu dało się zmajstrować tak brawurowe kulinarne rozjebundo, normalnie cud i czary!), może nie świadczyć najlepiej o mojej stabilności emocjonalnej.

Oczywiście Współtwórca, jak to Współtwórca - po raz kolejny okazał się aniołem, czym wpędził mnie w jeszcze większe przygnębienie. Nie dość, że natychmiast rzucił się mnie uspokajać i pocieszać, to jeszcze - całkowicie głuchy na moje ponure przestrogi, żeby nie tykał potfurnika, bo jego konsumpcja niechybnie grozi zejściem śmiertelnym po uprzednim tarzaniu się w konwulsjach - bohatersko zeżarł tego żałosnego uglupa, twierdząc z mocą, że wyszedł naprawdę smaczny, jeno brzydki. Cóż, jestem otwarta na kłamstwa, ale w obliczu tak ewidentnej porażki nawet nieszczerość na poprawę samopoczucia ma swoje granice, tak?

Summa summarum skończyło się na dłuższej chwili załamania nerwowego na intencję generalnej życiowej nieudaczności, objawiającej się między innymi spędzaniem trzydziestych urodzin własnego męża na dłubaniu obrzyganych planów nadzoru oraz umiejętnością spierdolenia czegoś tak banalnego jak tofurnik (ja), oraz solennych zapewnieniach, że hodowanie chomika wcale, w ogóle, ani trochę nie byłoby lepsze od posiadania żony, bo ta, którą ma, jest naprawdę fajna, serio (Współtwórca). Jeśli ten człowiek nie zostanie kiedyś obwołany świętym, przysięgam, kanonizuję go sama.

A urodzinowe świeczki ostatecznie wetknęłam w tartę z pomidorami, która - dla odmiany - wyszła całkiem przyzwoita, mimo że zawierała dość ryzykowny beszamel. Bo przecież grudki się nie liczą, prawda?

niedziela, 7 lipca 2013

[11]. niech nie martwi nigdy nikt się, kiedy trójka jest w prefiksie

Miałam rację. Łikend, a przynajmniej jego znaczna (i znacząca) część, rzeczywiście okazał się doskonały, zaś jego spodziewane dobro objawiło się w pełnej krasie podczas wczorajszej nasiadówki z wyjątkowo podniosłą okazją w tle. Wyświętowaliśmy należycie postępujący proces starzenia Współtwórcy Komórki i fakt, że oto nieodwołalnie przestał należeć do grona pięknych dwudziestoletnich, wszedłszy w wiek, kiedy należałoby już poważnie pomyśleć o domu, drzewie, synu i machnięciu paru cudów na boku - wszak powszechnie wiadomo, że Jezusowi takie rzeczy najlepiej wychodziły po trzydziestce - nadrobiliśmy zaległości towarzyskie i w gronie dawno lub mniej dawno niewidzianych znajomych spędziliśmy przemiły wieczór w meskalinowym ogródku.

A ponieważ odrobina emeryckości, mająca swój wyraz w zdecydowanej niechęci do nieświeżych, kłopotliwych poranków, najwyraźniej udzieliła się także i mnie, po przyjęciu wczoraj zaledwie dwóch mojito, podlanych obficie herbatą (o tempora, o mores!) i sokiem pomidorowym, czuję się dziś nadspodziewanie żwawa, rześka i gotowa do wielkich czynów. W związku z czym zamierzam spędzić kawałek niedzieli jak na dobrą młodą (mwehehe) żonkę przystało i przedzierzgnąć się w wesołą piekareczkę, która z pieśnią Królewny Śnieżki na ustach krząta się wesoło po kuchni i rozpieszcza do granic przyzwoitości swojego nagryzionego zębem czasu małżonka.

Plany mam o tyleż ambitne, co przebiegłe - wymyśliłam, że niskobudżetowa kuchnia fusion bez polotu i finezji z właściwym sobie wdziękiem zabierze się do sprawy od dupy strony, wskakując od razu na level roślinny, bez zawracania sobie głowy wersjami kanonicznymi, i zaserwuje urodzinową tartę z pomidorami pod wegańskim beszamelem i kokosowy tofurnik na zimno. A jako że:

a) nigdy w życiu nie robiłam klasycznego sosu beszamelowego, więc nawet nie wiem, czy umiem
b) fakt, że żyję z sernikowym świrem i absolutnym koneserem, dotąd skutecznie hamował moje zapędy, by spróbować swoich sił jako młody padawan i sprawdzić, czy jestem w stanie upiec coś, co od biedy mogło choć przez chwilę leżeć obok przyzwoitego sernika,

cwaność całego przedsięwzięcia polega na tym, że prawdopodobieństwo spektakularnej kulinarnej katastrofy ogranicza się w ten sposób do minimum. Nie ma skali porównawczej, nie ma porażki, są wegańskie kombinowane dobra. Ha.



środa, 3 lipca 2013

[10]. c’mon, so what’s your rhyming worth?

Świat się kończy. Współtwórca Komórki, zignorowawszy moje stanowcze protesty, że to się nie godzi, ponieważ w tym domu panuje całkowita autokracja i królowa wypieków może być tylko jedna, zabunkrował się w kuchennym kącie w celu zmajstrowania debiutanckich muffinek z malinami i wiśniami. Skłamałabym, mówiąc, że podoba mi się ta nieoczekiwana detronizacja, ale ponieważ samozwańczy cukiernik wykazuje spory potencjał, a do tego nie sposób odmówić mu zapału, postanowiłam przełknąć dumę i po prostu bacznie śledzić jego poczynania.

Jeśli się okaże, że ma ukryty talent, nierozsądnie byłoby go ograniczać. Z tego ucisku i niespełnienia jeszcze gotów wystrugać sobie krzypki, wkładać palce do gęby i generalnie podzielić smutny los Janka Muzykanta, a to wyjątkowo niefortunnie by się składało.

Tym bardziej że - w myśl zasady, że nie samym domem i zagrodą człowiek żyje - wieczorem idziem się trochę ukulturalnić. Nie, żebym była jakąś szczególną koneserką australijskiego hip-hopu (chociaż Hilltop Hoods wielbię), ale już dla samej nazwy Combat Wombat warto wychynąć z domu. Coś, co ma wombata (vel świniochomika) w nazwie, musi być fajne.

poniedziałek, 1 lipca 2013

[9]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - czerwiec 2013

Jak na człowieka żyjącego w ciągłym chaosie, permanentnym niedoczasie i wiecznie znajdującego się w głębokiej, czarnej dupie (zaczynam skrycie podejrzewać, że mogę mieć naturę owsika, to wyjaśniałoby tę rozkoszną lokalizację), wykazuję zadziwiające zamiłowanie do robienia rozmaitych list. List wszystkiego - zakupów, spraw do załatwienia, świństw do sprawdzenia, tekstów do napisania, książek do przeczytania, gratów do spakowania, płyt do przesłuchania, przepisów do wypróbowania, rzeczy do zrobienia przed śmiercią, celów, ambitnych postanowień, dziwactw, kompromitujących, acz pociesznych wspomnień, wydarzeń wartych spamiętania... Brakuje mi chyba tylko listy natręctw, na szczycie której obowiązkowo powinno znaleźć się tworzenie list.

Przysięgam, gdyby przemiał wirtualnych żółtych karteczek miał jakikolwiek wpływ na rozwiązanie problemu karczowania puszczy amazońskiej, dzięki swojemu pierdolcowi na punkcie skrzętnego notowania już dawno temu zostałabym laureatką pokojowej Nagrody Nobla. Kilkakrotną.

Listy uzależnień i życioumilaczy minionego miesiąca jeszcze nie było, więc teraz będzie. O:
  • Sudoku. Dzień bez trzaśnięcia jednego albo dwóch (ewentualnie siedmiu) dniem straconym. Na swoją obronę mam tyle, że trenuję w ten sposób gibkość mózgu i nie pozwalam mu zgnuśnieć do szczętu nad oświatowymi paskudztwami, więc to przejaw głębokiej troski o kondycję własnego intelektu, nie bezproduktywne przepieprzanie czasu, prawda?
  • Liquid o smaku Jamaica Coffe. Człowiek, który wymyślił, że można palić Kopiko, jest geniuszem.
  • Napar z miętki.
  • Domowe koktajle i smoothies. Błyskotliwe odkrycie ostatnich dni: mleko sojowe + jagody + truskawki + siemię lniane + szpinak = niebo.
  • Swojski hummus z ciecierzycy. Dużo hummusu.
  • Jutro jest dziś.
  • Tradycyjnie - kawa wyginająca kolana w drugą stronę. Wspominałam już, że sen jest dla mięczaków?