sobota, 29 czerwca 2013

[8]. alarm - mamy dżumę, na moich oczach zombie żuł człowieka gumę

Współtwórca Komórki zerka na mnie z troską.

- Wyśpij się, bo jesteś takie walking dead.
- Nie jestem walking dead! Przede wszystkim jestem wykąpana i czyściutka. Zombiaki nie są czyściutkie, bo poszczególne części ciała im gniją.
- Czyżby?
- Tak!
- A twoje wegańskie wnętrzności? Tam ci gdzieś soja nie fermentuje do tempehu?
- ...

Niestety intelektualna zapaść spowodowana niedoborem snu nie pozwoliła mi na skonstruowanie wystarczająco szybkiej riposty, ale niniejszym dementuję pogłoski, jakoby w moich wnętrznościach - póki co, wciąż jeszcze wegetariańskich - zachodził jakikolwiek proces gnilny.
Na wszelki wypadek postanowiłam jednak zastosować się do uprzejmych wskazówek i nadrobić zaległości w spaniu. Skłamałabym, mówiąc, że czuję się dziś w związku z tym jak świeży i rześki świerzop albo jaka insza gryka, która dopiero co opuściła salon odnowy biologicznej, ale przynajmniej przestałam być uderzająco podobna do wujka Festera. A to zawsze radość.

Swoją drogą, a propos tych wegańskich wnętrzności, od czasu, gdy podzieliłam się ze Współtwórcą światłym planem, obliczonym na to, by stopniowo przestawiać się na dietę pozbawioną produktów mających cokolwiek wspólnego ze zwierzyną, mój szanowny małżonek* nie przestaje mnie wzruszać i zadziwiać.
Skrycie podejrzewam, że coś mu się musiało z lekka poprzestawiać, bo zachowuje się jak zatroskana cioteczka, a wszystkim naszym wspólnym posiłkom towarzyszą teraz pytania z cyklu A jak zamierzasz suplementować B12?, Ale wiesz, że koniec z serami pleśniowymi? i Zdajesz sobie sprawę z tego, że będziesz musiała uważnie czytać wszystkie etykiety? (o rly? a co ja niby innego robię?). Zrozumiałabym, gdyby zadawał je facet mięsożerny jak tyranozaur, który nie wyobraża sobie obiadu bez dorodnego schaboszczaka i wałówki do pracy pozbawionej kiełbachy, boczusia i kabanocha na zagryzkę, ale wegetarianin z ponad ośmioletnim stażem? W dodatku amisz oraz mistrz garnka i patelni, profesjonalnie smażący fryty, by nakarmić wygłodniałą gawiedź, walącą tłumnie na organizowane cyklicznie vegan lanczyki?

Nie mam pojęcia, jak to się stało, że żyję z własną babcią, ale brakuje już tylko, by zaczął załamywać nade mną ręce i wznosić okrzyki: Olaboga, to co ty, bidulko, będziesz teraz jeść?

Już spieszę z wyjaśnieniami: z okazji soboty niskobudżetowa kuchnia fusion bez polotu i finezji zaserwowała rewelacyjny hummus z ciecierzycy. Poważnie rozważam, czy nie olać konwenansów i nie wyżreć go łyżką.
A ponieważ pieruńsko chciało mi sałatki ze szpinakiem z porządnym, majonezowym sosem, w ramach zakrojonego na szeroką skalę eksperymentu (zakończonego spektakularnym sukcesem, ha!) już za pierwszym podejściem udało mi się zmajstrować - tadam, tadam! - wegański majonez. Pyszny, zawierający milion kalorii i idący w dupsko dokładnie tak samo jak jego tradycyjny odpowiednik, a więc spełniający wszystkie kryteria majonezowatości. Dumnam z siebie jak diabli.

Błyskotliwe odkrycie na dziś: beznadziejne, samotne łikendy nad robotą są zdecydowanie znośniejsze, gdy towarzyszy im dobre żarcie. O.

Zdjęcie zrobione kombinerkami, więc trzeba wierzyć na słowo, że zawiera sałatkę ze szpinakiem oraz domową tortillę z hummusem. Choć przy tej jakości równie dobrze może przedstawiać kocią karmę, a ja mogę być małym kłamczuszkiem.

* Minęły już ponad dwa miesiące od czasu, gdy przestaliśmy żyć w radosnej patologii, a ja wciąż nie obsikałam tego faktu językowo. W związku z czym nadal staram się tłumić chichot i nie robić z siebie ostatniego głąba, kiedy zmuszona jestem użyć określenia "mój mąż". Mąż? Jaki mąż? Eeee?

czwartek, 27 czerwca 2013

[7]. I can't get no sleep

Czy są na sali jacyś znawcy wyrafinowanych tortur? Przypomnijcie mi, dobrzy ludzie, po jakim czasie bez snu zaczynają zachodzić nieodwracalne zmiany w mózgu?

Aktualnie znajduję się już chyba w takim stanie, że w razie ewentualnego przesłuchania bez krępacji i nawet bez specjalnego przyciskania gotowa jestem sypać jak z rękawa nazwiskami podejrzanych filomatów i filaretów. Filantropów i filatelistów też. A do tego łotrów, huncwotów, rzezimieszków, tych, co brali, tych, co dawali, i całej reszty mniej lub bardziej szemranych indywiduów. Wszystkich, jak leci.
Gdyby ktoś zatem szukał haka na bliźnich, ochoczo służę informacjami. Wyśpiewam wszystko, słowo, tylko dajcie mi się wyspać!

Przysięgam, nie mam pojęcia, jak to się stało, że czerwiec okazał się tak morderczym miesiącem, a ja, poza standardowymi rozrywkami zarobkowymi, mielę średnio jedną książkę w tygodniu i intensywnie wykorzystuję swoją wątpliwej jakości wenę do celów na wskroś pragmatycznych.

Albo nie, wróć, jednak wiem. Chyba mistrz Woody coś kiedyś o tym wspominał.



Prawość to problem względny, lepiej go zostawić dociekliwym umysłom Jeana Paula Sartre’a czy Hannah Arendt. Prawda jest taka, że kiedy wyje zimowa wichura, a jedyne mieszkanie, na jakie nas stać, przybiera kształt tekturowego pudła na Drugiej Alei, to zasady i wzniosłe idee przejawiają skłonność do zanikania w wirach kanalizacji. Odłożywszy więc na potem plany zdobycia Nobla, zacisnąłem zęby i wydzierżawiłem mą muzę Moemu Bottomfeederowi.
[W. Allen, Glory alleluja, sprzedane!, w: Czysta anarchia]

wtorek, 25 czerwca 2013

[6]. kłaczek

- Nie kłacz, bardzo cię proszę, bo zostawiasz pożywkę dla bakterii i roztoczy - rzekł poważnym tonem Współtwórca Komórki.

W obliczu tak miażdżącej argumentacji mam mocne postanowienie niekłaczenia. Jakieś sugestie, jak tego dokonać? Wystarczy, że włosy zaczynają mi sięgać brody i natychmiast cała chałupa wygląda jak plan horroru "Cześć, oskubałem ci owczarka", a wszędzie, powiadam, wszędzie poniewierają się moje kłaki.

Już nawet czort z tą pożywką, ale wizja łysych placków wydaje mi się średnio kusząca.
Włosomaniaczki, pomóżcie!

[5]. trzydzieści trzy zupełnie subiektywne powody, dla których bieganie ma całkiem sporo sensu

Wczorajszy powrót tuptacza marnotrawnego na biegową ścieżkę przypomniał mi zresztą, dlaczego po wielu latach życia z silnym przekonaniem, że bezcelowe przebieranie odnóżami stanowi absolutnie najkoszmarniejszą formę aktywności fizycznej, jaką zdarzyło się wymyślić ludzkości na przestrzeni dziejów, plasującą się gdzieś w okolicach siódmego lub ósmego kręgu piekła - niżej jest chyba tylko prasowanie i wieszanie firanek - nieoczekiwanie zapałałam gorącym uczuciem do tej rozrywki.

Nie mam wątpliwości, że jeśli kiedykolwiek uda mi się wpaść na jakiś rewolucyjny pomysł na biznes, który przyniesie mi sławę, chwałę, obrzydliwe bogactwo i sprawi, że będę żyć nie tylko w swoich dziełach, ale i w swoim apartamencie, uczynię to właśnie w trakcie radosnego kłusiku. Więcej światłych myśli przychodzi mi do głowy chyba tylko podczas mycia zębów, ewentualnie moczenia się w wannie.

Póki co chwytliwy pomysł na pomnożenie majątku musi jednak poczekać, w trakcie wczorajszej przebieżki stworzyłam za to poniższą listę.

Proszę uprzejmie - trzydzieści trzy zupełnie subiektywne powody, dla których biegam (kolejność całkowicie przypadkowa):
  1. Bo lubię.
  2. Bo dupna motywacja jest równie dobra jak każda inna, a mój tyłek nigdy nie prezentował się tak dobrze jak teraz.
  3. Bo dzięki temu mam mniejsze wyrzuty sumienia, że żrę jak ogr.
  4. Bo mogę.
  5. Bo w ten sposób zwiększam swoje szanse na ujście z życiem z zombie apokalipsy.
  6. Bo to zdecydowanie tańsze niż dieta składająca się z antydepresantów.
  7. Bo spotykam na trasie jeże, kucyki i inszą sympatyczną zwierzynę.
  8. Bo dzięki temu jestem nieco bardziej znośna dla siebie i otoczenia.
  9. Bo dzięki temu dowiaduję się, że mogę więcej, niż mi się wydawało.
  10. Bo na spokojną medytację jestem za bardzo w te pędy.
  11. Bo każdy kolejny przebiegnięty dystans wprawia mnie w dziką euforię.
  12. Bo dzięki temu nie mam cellulitu (!).
  13. Bo pracuję w ten sposób nad samodyscypliną.
  14. Bo lubię się sponiewierać.
  15. Bo nie ma lepszego sposobu na wkurwa niż wybieganie go.
  16. Bo pieruńsko lubię wyzwania.
  17. Bo to jedna z niewielu dziedzin w moim życiu, nad którymi mam poczucie kontroli.
  18. Bo to mój święty czas dla siebie.
  19. Bo bieganie jest za darmo, a ja lubię darmochę.
  20. Bo dzięki temu jakoś dogaduję się z własnym nieskoordynowanym ciałem.
  21. Bo kiedy biegam, nie czuję się jak ostatni ciapciak.
  22. Bo lubię to przyjemne zmęczenie mięśni.
  23. Bo dzięki temu mam motywację, żeby w ogóle wyjść z domu.
  24. Bo nigdy w życiu nie byłam tak szczupła jak teraz.
  25. Bo jestem aspołecznym świrem i samotność długodystansowca bardzo mi pasuje.
  26. Bo dzięki temu odkryłam, że świat cudnie pachnie - słońcem, wilgotną ziemią, burzą, trawą, deszczem, kwiatami, kurzem i wiatrem.
  27. Bo uwielbiam przekraczać własne ograniczenia.
  28. Bo dopiero teraz wiem, jak naprawdę wygląda moja okolica.
  29. Bo kiedy biegam, mogę wszystko.
  30. Bo nikt, łącznie ze mną samą, nie wierzył, że będę to robić.
  31. Bo "idę biegać" brzmi dumnie. ;]
  32. Bo życie bez czegoś tylko dla siebie byłoby nie do zniesienia.
  33. Bo przynajmniej raz w życiu chcę przebiec maraton, a od czegoś trzeba zacząć.
Mało?

poniedziałek, 24 czerwca 2013

[4]. God, I'm so German have to have a plan

Przyznaję to z żalem, ale ostatnio strasznie mi było nie po drodze z bieganiem.
Zaczęło się nieźle: po przydługiej zimowej przerwie raźno zainaugurowałam sezon, poobserwowałam, jak po miesiącach obstawania przy tym, że bieganie stanowi dość ekstremalną formę samoumartwiania się, Współtwórca Komórki rozhulał się do tego stopnia, że sam zaczął hasać jak młody kucyk, i poekscytowałam się trochę spotykaną na trasie zwierzyną*, a potem mój paskudny rozbuchany kryzysoniechciej zwyciężył i żałośnie oklapłam.

Niby dla przyzwoitości od czasu do czasu wychynęłam na jakąś lichą przebieżkę, aczkolwiek zupełnie bez przekonania, bez szału i kompletnie bez sensu, co po raz kolejny dowodzi, że "God, I'm so German have to have a plan". Nic na to nie poradzę - ganianie samopas ewidentnie mi nie służy. Bez planu, który trzymałby mnie w ryzach, po prostu durnieję z nadmiaru swobody, a cała moja wątła samodyscyplina idzie precz. Raz trzaskam sobie wesoło dyszkę, innym razem wracam do domu po piątaku, przymierzam się do piętnastki, ale po dziewięciu kilometrach już mi się odechciewa, idiotycznie ścigam się sama z sobą z pianą na pysku albo całkiem odpuszczam - nie ma planu, jest bajzel. Dlatego muszę mieć konkretny cel, który zmusiłby mnie do określonego wysiłku, i wyraźnie widzieć postępy - bez tego stoję w miejscu, frustruję się, a mój mały, wewnętrzny, nastawiony na rywalizację szczur przeżywa załamanie nerwowe. A ja razem z nim.

Przez chwilę poważnie rozważałam nawet całkiem kuszącą myśl, by rzucić to całe tuptanie w diabły i poprzestać na intensywnym użalaniu się nad sobą (w sumie to też całkiem twórczy sport), ostatecznie doszłam jednak do wniosku, że dopóki nie wyprzedzają mnie niepełnosprawne psy z trzema łapkami, nie jest ze mną jeszcze tak najgorzej. Chociaż niewykluczone, że psy z trzema łapkami są tak zawzięte i zmotywowane, że już niebawem zaczną trzaskać maratony przed śniadaniem, zamiast pielęgnować w sobie kryzysoniechcieja, rozsądniej byłoby więc pójść - a właściwie pobieżeć - w ich ślady. Tak też uczyniłam.

Znalazłam sobie nowy, fajny i przede wszystkim całkiem realny plan, który (po kilku moich modyfikacjach) zakłada, że za siedemnaście tygodni przeszuram kompletnie niewyobrażalny dla mnie w tej chwili kilometraż.
Bardzo starałam się dziś udawać, że nie widzę niepełnosprawnych psów szykujących się do włączenia świateł mijania, i przyjąć do wiadomości fakt, że oto po raz kolejny zostałam młodym padawanem.
Powściągnęłam wewnętrznego szczura i zmusiłam go do subordynacji.
I co? Dawno tak dobrze mi się nie biegało!

Ha!


* Wbrew poważnym obawom, nie były one wytworem mojej wyobraźni - na Dąbrowskiego naprawdę znajduje się Dom Romski Fundacji BAHTAŁE ROMA i po jego ogródku rzeczywiście pałętają się kucyki. Żywe, prawdziwe i sprawiające bardzo sympatyczne wrażenie. Co za ulga, nie mam halucynacji!

piątek, 21 czerwca 2013

[3]. amish level up

Młode ziemniaki! Kapustka! Cukinia! Pomidory smakujące pomidorami, a nie kartonem! Truskaaaawkiiiiii!

Sezon na pyszności w pełni, jak mały futrzak futruję się więc owocami, wszelką możliwą zieleniną i testuję rozmaite smoothie-koktajlowe kombinacje. Przy tej okazji dokonałam żywieniowego odkrycia sezonu: zaparzona i przestudzona miętka wymieszana z melisą bardzo dobrze komponuje się z cynamonem, bananem, siemieniem lnianym i (koniecznie!) natką pietruszki. Mniam.

Korzystając ze sprzyjających okoliczności przyrody, wcielam też w życie plan, obliczony na to, by stopniowo wyrzucić z jadłospisu wszystkie produkty odzwierzęce, jakie jeszcze się w nim ostały. Chyba do tego dojrzałam, tym bardziej, że w moim przypadku całe przedsięwzięcie sprowadza się jedynie do wyeliminowania nabiału - nie cierpię jajek, więc jako takich nie jadam pod żadną postacią, jakiś czas temu wyrugowałam je też z wypieków. Za to do kawy bezwzględnie potrzebuję mleka, aczkolwiek i ten problem da się, jak sądzę, rozwiązać bezboleśnie.

Zaczęło się nieźle - w ramach walki ze zezwierzęceniem pod czujnym okiem Współtwórcy Komórki wcieliłam się wczoraj w młodego padawana i po raz pierwszy w życiu zmajstrowałam dwa litry mleka sojowego. Ha! Amish level up, w końcu związek z obłąkanym kurakiem domowym i perspektywa gustownego czepca zobowiązują.

A ponieważ u porządnej gospodyni nic się nie marnuje, kuchnia fusion bez polotu i finezji zamierza zaserwować jutro wegańskie "burgery rybne" z okary i znalezionych w czeluściach kuchennej szafki wodorostów wakame. Albo coś mniej lub bardziej zbliżonego do tej koncepcji, w zależności od tego, czy eksperyment się powiedzie.

Na wszelki wypadek można trzymać kciuki.

czwartek, 20 czerwca 2013

[2]. starocie

Ponieważ jestem sentymentalną kozą, niezdolną do tego, by jak ostatnia wyrodna autorka porzucić swoje dotychczasowe blogowe wynurzenia, w ramach zakrojonej na szeroką skalę przeprowadzki oraz akcji "kreatywnie przepieprz wieczór" przytargałam do nowego lokum co zgrabniejsze wpisy z poprzedniego przybytku (zapełniając sobie przy tej okazji nieco pustawe archiwum, ha). Szkoda, żeby tak całkiem poszły na zmarnowanie.

Wybór notek jest oczywiście odautorski i całkowicie subiektywny. Efekty można podziwiać w szufladce "starocie".

No, chyba już się tutaj umościłam.

środa, 19 czerwca 2013

[1]. drobne uciechy

Pillow talks po naszemu, czyli Wtedy-Jeszcze-Konkubent usiłuje spać, ja natomiast odczuwam palącą potrzebę, by koniecznie z nim pogawędzić.

- Myślisz, że mogę dzisiaj zrobić sobie dzień brudasa i umyć tylko zęby i paszczę? Okropnie nie chce mi się myć włosów.
- Umyj - mruczy Wtedy-Jeszcze-Konkubent. - Kurt nie mył i zobacz, jak skończył.
- Jak to nie mył? Czasem mu się zdarzało. Poza tym myślisz, że to ma jakiś związek?
- Oczywiście, że ma. A Janis? Też nie myła, nie czesała i co?
- Hmm, w sumie coś w tym może być. Biorąc pod uwagę Amy i jej kokon…
- Właśnie. A co Jimi miał na głowie, wszyscy wiemy.
- Czyli że co, sugerujesz, że w Klubie 27 kluczem mogą być włosy?
- Tak. Nieuczesane i nieumyte, dlatego idź się umyj!

Ostatecznie nie udało mi się ustalić, czy przynależność do Klubu 27 ma jakikolwiek związek z włosami - prawdopodobnie dlatego, że jednak postanowiłam je umyć - dość na tym, że do rzeczonego Klubu nie dołączyłam.
I już nie dołączę.

Właśnie skończyłam 28 lat.

Uważam, że to całkiem niezły moment na zmiany, przeprowadzki, nowe plany i nowe początki.

wtorek, 11 czerwca 2013

wtorek, 11 czerwca 2013

Zagwozdka, która od dawna nie daje nam z Rodzicielką spokoju: jak wygląda Święto Dziękczynienia w domu Doktor G?
Kroi świątecznego indyka, wykonując standardowe nacięcie w kształcie litery Y?


(Gdyby ktoś pytał, miewamy też poważniejsze problemy, ale ta kwestia aktualnie nurtuje nas najbardziej).

poniedziałek, 10 czerwca 2013

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Jeśli dziś jest poniedziałek, to znaczy, że najprawdopodobniej wysiaduję coś w jakiejś kolejce, tracąc bezpowrotnie najcenniejsze minuty swego życia. W zeszłym tygodniu sponsorem odgniecionego tyłka był Oddział Paszportów, w tym - mój ulubiony Ośrodek Medycyny Rodzinnej i szczęśliwy pan doktór, który czasu nie liczy, w związku z czym niestraszne mu dwie i pół godziny spóźnienia. W końcu czymże to jest wobec wieczności.

Ostatecznie jednak moja próżność zwyciężyła nad dziką niechęcią do czekania, skonsultowałam sprawę żałośnie sparchaciałej paszczy, pan doktór uprzejmie potwierdził moją światłą teorię, że wszystkiemu winne są złe hormony, i zapisał mi nowe, dobre i miłe. Szkoda tylko, że pięć razy droższe. Zabolało, ale po cichu liczę na to, że przyoszczędzę na szpachli, bo od wżerania ich rychło wypięknieję i będę jak jutrzenka jaka zaranna. A potem odstawię wszystkie malowidła, od wielkiego dzwonu maznę się jeno jakimś BB kremem czy inszą poranną rosą i pobieżę w stronę ukwieconych łąk, waląc po gałach swą promienną cerą. Czy coś.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Zstąpiłam dziś do jakiegoś siódmego lub ósmego kręgu piekła. A imię jego Oddział Paszportów WUW. Zaprawdę, wielka musi być determinacja ludzi, którzy mniej lub bardziej bezpowrotnie pragną opuścić ten piękny kraj, gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała i insze badyle.

Spędziłam niebywale produktywny dzień, odgniatając tyłek na kurewsko niewygodnym krzesełku i cierpliwie wyczekując na swój tysiącpińcetstodziwińcetmilionowy numerek, w międzyczasie przez cały ten radosny system kolejkowy przewinęła się chyba cała Wielkopolska, znaczny kawał Mazowsza, Podlasia, Pomorza i Śląska oraz parę państw ościennych (seriously, skąd tam tyle luda? i skąd, do diaska, wziął się tam ten stary esesman z torbą-listonoszką?!?) i generalnie dawno nie czułam się tak wymemłana. Ale załatwiłam, co miałam do załatwienia.

Za miesiąc powtórka. Huhu!