czwartek, 28 lutego 2013

czwartek, 28 lutego 2013

Za każdym razem, gdy potrzebuję jakiejś zmiany, czekam z niecierpliwością na Coś Ważnego, zamykam jakiś podrozdzialik, chce mi się spokoju w głowie albo muszę sobie coś w niej poukładać, budzi się we mnie sprzątaczy demon, co ma zresztą swoje głębokie uzasadnienie. Jakiś czas temu dokonałam w związku z tym błyskotliwej autodiagnozy i wciąż utwierdzam się w swoim przekonaniu, że moja wewnętrzna obłąkana kura domowa stanowi odpowiedź na potrzebę symbolicznego uporządkowania przestrzeni.

Gdy zbieram rozrzucone przedmioty, występuję po stronie ładu przeciw destrukcji rozpoznanej na zewnątrz, lecz zarazem zakładam maskę i przyjmuję rolę w rozgrywającym się tu dramacie. Dzięki temu mogę przed sobą samą ukryć chaos wewnętrzny i na chwilę o nim zapomnieć.
(…)
Krzątactwo to obecność poprzez ponawianie. Gdy powtarzam gesty przypisane mojej codzienności, utrzymuję ją. Na tym przecież polega bytowanie.
(…)
Bezczynność rozrywa doświadczenie codzienne, wyszarpuje w nim puste miejsca, grozi zagubieniem w nieistnieniu.
[Jolanta Brach-Czaina, Szczeliny istnienia]

Od poniedziałku miotam się więc jak jakiś popieprzony miotacz i uskuteczniam wiosenne porządki z prawdziwego zdarzenia. Odkurzanie, szorowanie kibla, mycie podłóg? Pff, to dobre na sobotni relaks, tu trzeba spektakularnych czynów!

Początkowo sądziłam, że po przetrzepaniu ciuchów mi przejdzie, ale okazało się, że nie był to nawet prolog. Z samej niewielkiej, trzypoziomowej półeczki, na której trzymam kosmetyki pierwszej potrzeby i duajłajowy kramik z farbami, kreduniami i wszystkimi niezbędnymi pizdrygałkami małego dłubacza, uskładałam dziś kolejne dwa wory śmieci, a zawartość dwóch wielkich pudeł ze skarbami, dobrodziejstwami i dobytkiem przeróżnym ostatecznie udało mi się zmieścić w jednym kartonie. I wyprodukować na tę intencję kolejny czarny wór. Jeszcze trochę i sąsiedzi zaczną podejrzewać, że znalazłam sobie nowe hobby i wieczorową porą zajmuję się jakimś małym, pokątnym ludobójstwem, bo liczba tych worów naprawdę pozwala przypuszczać, że poćwiartowałam już jakieś dwie trzecie Albańczyków.

Przy okazji zastanawiam się też, kiedy zaczną pokazywać mnie na TLC. Przechowywanie paragonu za martensy kupione w 2003 roku, które sto lat temu trafiły zresztą do martensowego nieba, kilogramów biletów i karnetów z koncertów i festiwali (o, na przykład Aliansi w Pile, 2002 rok) czy potwierdzenia wniesienia opłaty za egzamin na FCE (też 2003 rok...) każe podejrzewać, że drzemie we mnie zwierzę. Najprawdopodobniej jest to ostro jebnięty chomik.

poniedziałek, 25 lutego 2013

poniedziałek, 25 lutego 2013

Po półtoramiesięcznym uchodźstwie powróciłam na swoje rozległe włości. Do radosnego pieprzniku, pełnego aromatycznych, arabskich przypraw, bakalii, tony ziół i kiełów, ale za to (klasyka!) z pustą lodówką (na co komu prostackie mleko, skoro ma olej ryżowy, świeżą kolendrę i daktyle*?) i swojskim bajzlem.
Przez chwilę miałam nawet kilka ciepłych i dość niegłupich myśli dotyczących powrotów, rzeczy istotnych i tych mniej istotnych, ważnych ludzi i priorytetów, którymi planowałam podzielić się ze światem, ale ostatecznie wymknęły się wszelkim próbom zwerbalizowania, więc zachowam je dla siebie. Może i dobrze.

Czuję się jakaś taka… miękka i rozpłynięta. Ale to stan miłego rozpłynięcia.
Oby utrzymał się jak najdłużej.


* Akcja "przez żołądek do burki" trwa.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Posiadanie wśród znajomych biegłej w sztuce dziurawienia ciała piercerki z profesjonalnym oprzyrządowaniem nigdy nie kończy się dobrze. Zwłaszcza dla kogoś, kto - tak jak ja - najwyraźniej wciąż nie wyrósł z niezdrowej miłości do kolczyków umiejscowionych tu i ówdzie (z naciskiem na ówdzie).
Doszedłszy do wniosku, że straszliwie dawno się nie dziabałam, spełniłam w końcu swoje młodzieńcze marzenie o cudnej urody labrecie. W gratisie mam teraz wargi jak Angelina. No, ściśle rzecz biorąc, jedną, nie zmienia to jednak faktu, że w życiu nie miałam (i najprawdopodobniej mieć nie będę) tak pełnych ust.
W skrytości ducha liczę na to, że to opuchlizna permanentna i już nie zejdzie, bo jestem zachwycona efektem.
Jedno kłucie, a tyle radości.

wtorek, 19 lutego 2013

wtorek, 19 lutego 2013

Moja wewnętrzna sprzeczność, przejawiająca się m.in. tym, że stanowię osobliwe skrzyżowanie sybarytki z popieprzoną ascetką, powoduje, że w kwestii futrowania się bezwstydnymi pysznościami zadziwiająco często zdarza mi się wykazywać godną podziwu samodyscypliną i niebywałym hartem ducha (chociaż umówmy się: nie zawsze).
Smutna prawda jest jednak taka, że kiedy rzecz dotyczy krówek, wyłazi ze mnie prawdziwa nienażarta krówka, by nie rzec: krowa. Omnomnomnom.



W rozwijaniu żywieniowej samodyscypliny z całą pewnością nie pomaga zresztą posiadanie na stanie mężczyzny życia, który:

a) fantastycznie gotuje,
b) uwielbia stać przy garach,
c) jest miłośnikiem dość krągłych kształtów, ma jasno sprecyzowane gusta i gdyby nie Vincent Cassel i Francois-Henri Pinault, kto wie, jak by to wyglądało.

A ponieważ rzeczony mężczyzna życia, jak na każdego szanującego się słomianego wdowca przystało, z tęsknoty rzucił się był w wir kulinarnych szaleństw i totalnego amiszostwa, zaprezentował mi właśnie (niech żyje globalna wioska!) efekt swoich dzisiejszych poczynań - wegańską raw wersję ciasteczek ma'amoul. Donosząc przy okazji, że akcję "Przez żołądek do burki" uważa za rozpoczętą. Cudnie!

Chyba muszę się poważnie zastanowić, czy powinnam do niego wracać (bo co do tego, że nasz związek już wkrótce doprowadzi mnie wprost do jakiegoś niegustownego odzienia i nakrycia głowy, nie mam absolutnie żadnych wątpliwości).

piątek, 15 lutego 2013

piątek, 15 lutego 2013

Za to w ramach alternatywnych rozrywek z cyklu "Jak oryginalnie spędzić dość banalne święto" popołudnie i wieczór na SOR-ze. Sponsorem walentynkowej imprezy została Rodzicielka, która wraz z początkiem roku porzuciła dotychczasowy sposób zarobkowania i postanowiła zrobić karierę w fachu tajemniczego pacjenta. Bo coś jej, kurna, nudno było.

Tajemniczy pacjent, jak stwierdziłyśmy zgodnie, kiedy już powróciła nam naturalna zdolność do wymyślania głupot (trzeba nam oddać, że nastąpiło to stosunkowo szybko), analogicznie do tajemniczego klienta, szwenda się po instytucjach, działa pod przykrywką i węszy. To znaczy w tym przypadku sprawdza, jak się miewa szeroko pojęta służba zdrowia - czy aby nie chora, czy stosunek do pacjenta ma zdrowy, czy personel miły, czy sprzęt niezepsuty, a potem sporządza stosowną notatkę, donosi, komu trzeba, et voilà - NFZ od razu działa prężniej, a życie staje się lepsze. Fajna fucha, nie?
Oczywiście taka praca wymaga pewnych poświęceń, więc tajemniczy pacjent, co najzupełniej zrozumiałe, od czasu do czasu musi poudawać trochę zwykłego pacjenta, strzelić se koronarografię albo machnąć jakieś EKG i ogólnie pobratać się trochę z szaraczkami leżącymi na oddziałach, ale czego się nie robi, by zachować wiarygodność.

Dzisiejsza inspekcja wypadła zadowalająco - ratownicy medyczni fajni, pielęgniarka bardzo sympatyczna, obiekt zadbany, tylko lekarze bucowaci - do zwolnienia - obejrzałyśmy fascynujący film pt. "Rodzicielka w liczbach, czyli było sobie życie" (przyznaję, miał trochę dłużyzn, trzeba było pójść na "Hobbita") i - mimo kiepskiego wstępu i nieco niesprzyjających okoliczności - spędziłyśmy rozkoszne sześć godzin, rozmawiając na przeróżne, mniej lub bardziej poważne tematy i śmiejąc się do bólu brzucha. A do tego uzdrowiłyśmy NFZ.

Zasłużyłyśmy na herbatkę i odcinek "Doktor G.". Zdecydowanie.

czwartek, 14 lutego 2013

czwartek, 14 lutego 2013

Walentynki-srynki, niech żyje patriotyzm lokalny!


Pamiętajcie, drogie panie, jeśli znienacka melduje się u Was pan kurier z przesyłką zwierającą szpilki (i czekoladę o smaku shiraz!), wiedzcie, że coś się dzieje.


Dziś o poranku poczułam się tak dopieszczona, że już bardziej chyba nie można.

wtorek, 12 lutego 2013

wtorek, 12 lutego 2013

Życie ostatnio mnie nie rozpieszcza, więc postanowiłam rozpieścić się sama. Bezwstydnie do cna.
Kupiłam sobie szpilki. Pierwsze w życiu.

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to, co przed chwilą uczyniłam, stanowi niechybną zapowiedź rychłego końca świata, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że tego typu obuwie i ja stanowiliśmy dotąd wyjątkowo niekompatybilny duet (a w zasadzie tercet, bo ekstrawagancja ekstrawagancją, ale raczej nie zwykłam chadzać w jednym bucie), w związku z czym w przeszłości nawet rozłożystą, balową kieckę z tafty zdarzało mi się zestawiać z cudnej urody różowymi martensami, bynajmniej nie na obcasie, ale uznałam, że skoro już szaleć, to po całym szalecie, i dlatego wyszłam z założenia, że takie zakupy powinno się robić z rozmachem.
Toteż zrobiłam, a jakże.

Moje ci one, moje!


(A teraz wszyscy trzymamy kciuki, aby moje brzydkie przeczucie się nie sprawdziło i 26-centymetrowa wkładka okazała się idealna, bo w przeciwnym wypadku moje pierwsze w życiu Iron Fisty i zarazem najpiękniejsze szpilki świata będą jednocześnie najbardziej niewygodnymi szpilkami we wszechświecie, a ja z rozpaczy odgryzę sobie stopy).



edit:
Pasują idealnie, wydają się bajecznie wygodne, a do tego na żywo są jeszcze piękniejsze niż na zdjęciu i nogi (nawet w kraciastej, simsowej piżamie) prezentują się w nich zjawiskowo. W pełni rozumiem już, o co chodzi z tym całym szałem na Iron Fisty - są warte swojej ceny i jeszcze trochę, przysięgam.

Chyba będę w nich dzisiaj spać.

piątek, 8 lutego 2013

piątek, 8 lutego 2013

Mam poważną obawę, że jestem na skraju karōshi.

Zapłakałabym z tego powodu łzą czystą, rzęsistą, gdyby nie to, że za bardzo cieszy mnie fakt, że jutro już piątek. A to oznacza, że bez większego żalu będę mogła wykopać z łóżka pluszowego osła zwanego Zwiadowcą, nikotynowy miecz świetlny, komórkę oraz Matta Ruffa, z którymi sypiam, żeby jakoś zagospodarować przestrzeń swojego słomianowdowiego łoża, i uskutecznić ekspansję terytorialną na człowieku, nie na przedmiotach. Przedmioty są pod tym względem beznadziejne.

Nigdy nie byłam jakąś specjalną zwolenniczką związków tymczasowo-na-odległość, ale mam wrażenie, że z wiekiem coraz gorzej je znoszę. A już narzeczeństwo w trybie łikendowym i na odległość ssie po całości, przysięgam.
Fakt, że pewne rzeczy - prawdopodobnie dlatego, że reglamentowane i przez to nieco odświętne - zyskują w ten sposób na atrakcyjności, jakości i intensywności, a niekiedy nawet, dość nieoczekiwanie, mają cudowny posmak nowości, ale mam pewne wątpliwości, czy taka wiedza była mi do czegokolwiek potrzebna.
Za stara już jestem na takie sinusoidy, stanowczo za stara.

Na szczęście jest szansa, że w końcu uda się załatwić parę Ważnych Spraw, a parę innych się wyklaruje, dzięki czemu festiwal Chujowizna 2013 przestanie być tak upierdliwy. A takie rzeczy zawsze cieszą.

A poza tym: Kto ma wolny, bezwstydnie, absolutnie, całkowicie wolny łikend, no kto?



Więc chyba jeszcze się wstrzymam z tym zejściem śmiertelnym w japońskim stylu.

poniedziałek, 4 lutego 2013

poniedziałek, 4 lutego 2013

Kiedyś już wspominałam, jak duże znaczenie dla zjawiska pokojowego współspania ma własne okrycie. Od czasu, gdy sformułowałam tę błyskotliwą zasadę, trochę już minęło, ale podtrzymuję swoje zdanie. Co więcej, wciąż głęboko podziwiam pary, które dożywają razem późnej starości, śpiąc pod jedną kołdrą, i nie zaliczają pod drodze żadnej odsiadki za usiłowanie zabójstwa.
Nic się nie zmieniło także w kwestii mojego umiłowania przestrzeni - nadal jestem wielką zwolenniczką łóżek wielkości lotniskowca, bo śpię ekspansywnie jak Związek Radziecki, więc im więcej terytoriów do zagarniania, tym lepiej. Wprawdzie moją dumę zdobywcy odrobinę studzi fakt, że pan, z którym na ogół dzielę łoże, jest bardzo ugodowy i bez większego szemrania posłusznie wtapia się w ścianę, nie podejmując walki, toteż radość z udanych podbojów jest jakby mniejsza, ale umówmy się: podboje zawsze cieszą.
Jakiś czas temu stworzyłam ponadto kolejne kryterium, warunkujące zaistnienie procesu pokojowego współspania: żadnego dotykania. Kiedy zasypiam, pod żadnym, absolutnie żadnym pozorem nie można mnie tulić, miziać, dotykać, nawet oddychać w zbyt bliskiej odległości - jasne, jak powszechnie wiadomo, w łóżku można podejmować całe mnóstwo przeróżnych aktywności i przy części z nich dotykanie bywa całkiem przydatne, a niekiedy wręcz wskazane, ale samo zasypianie jest czynnością na tyle intymną, że wszelkie zaczepianie i naruszanie mojej przestrzeni uważam za całkowicie zbędne. Poważnie. Przypuszczam, że stanowię beznadziejne łóżkowe towarzystwo.

Mimo to właśnie odkryłam jedno: nie cierpię spać sama. O.


PS. Warunek czwarty pokojowego współspania: jeśli spać w towarzystwie, to tylko od brzegu. Nie ma nic głupszego niż spanie przy ścianie!

piątek, 1 lutego 2013

piątek, 1 lutego 2013

Jednej rzeczy przyswoić nie potrafię. Takiej mianowicie, że w dobie tak zaawansowanej technologii jak masła do ust, balsamy i pomadki ochronne posiadanie wiecznie wysuszonej, popękanej i sponiewieranej paszczy, która prezentuje się tak, jakbym notorycznie całowała się z piranią, wcale nie jest konieczne. Jedyny warunek to regularne stosowanie wyżej wymienionych maziajstw. I nie, "regularne" nie oznacza "raz na pół wieku, kiedy sobie przypomnę i uda mi się znaleźć którąś z fafanastu bezpowrotnie zaginionych pomadek bez angażowania w to Fundacji Itaka".
Postanowiłam więc coś z tym zrobić.

Mili Państwo, poznajcie Sowę Stefana.


Sowa Stefan, poza tym, że nie wygląda na zbyt rozgarniętego i ma jedno oczko bardziej, posiada też - jeśli patrzeć na niego od dupy strony - zawartość regeneracyjno-upiększającą. Całkiem smaczną.


Może i jestem okropną gadżeciarą, ale nie miałam serca nie przygarnąć Sowy Stefana.
No i jest spore prawdopodobieństwo, że uda mi się go nie zgubić.