niedziela, 29 grudnia 2013

[72]. o niewymownej wdzięczności dla dwa tysiące trzynastego za to, że nareszcie jest uprzejmy się kończyć

Właściwie to miałam zamiar podarować sobie w tym roku wszelkie podsumowania, mniej lub bardziej krytyczne autorozliczenia, czynione z zapałem noworoczne postanowienia i tym podobne radosne marnotrawienie czasu. Mimo mojej naiwnej wiary, że teraz to już na pewno będzie pięknie, najpiękniej, dwa tysiące trzynasty od początku okazał się totalnie popapraną mendą, był absolutnie beznadziejny i posysał po całości. Jasne, zawierał także kilka naprawdę cudownych momentów, ale pojawiały się stanowczo za rzadko, w dodatku podszyte permanentnym, niezdrowym lękiem, że nie należy przesadzać z nadmiernym entuzjazmem, bo w każdej chwili zza węgła może polecieć kolejny kamulec i boleśnie ugodzić w łeb.

Wydarzyło się całe mnóstwo paskudnych rzeczy, na które nijak nie miałam wpływu, wiele spraw się pogmatwało, zdecydowanie za wiele kompletnie spierdoliło, a jeszcze inne zamarły w pieruńsko irytującym zawieszeniu, gdzie nadal tak sobie dyndają, miewając się wyśmienicie. W przeciwieństwie do mnie.

Mam serdecznie dość tego roku i marzę, by nareszcie się skończył. I choć tym razem uroczyście ślubuję niczego sobie nie obiecywać po jego następcy, wkroczyć weń bez żadnych oczekiwań, brać, co dają, i uciekać, jak biją, z nieśmiałym drżeniem tak sobie myślę, że dwa tysiące czternasty musi, no po prostu musi być lepszy. Choćby odrobinę. Ileż można tkwić w rzygozie?

W ramach zostawiania za sobą tego, co parszywe, połączonego z ostrożnym uruchamianiem pokładów powściągliwego optymizmu, postanowiłam zatem zmienić zdanie i jednak odkopać zeszłoroczne, nieco przykurzone postanowienia. Zważywszy na wybitnie niesprzyjające okoliczności przyrody, myślę, że mogło być z nimi zdecydowanie gorzej.

Zmniejszę zagracenie przestrzeni

Plan zrealizowany w stu procentach - poniżej dowód rzeczowy. Minimalizm level master, aczkolwiek okazało się, że ma on i swoje złe strony - myśl, że niemal cały mój dobytek (ciuchów nie liczę) i dorobek życia mieści się na jednym regale, naprawdę potrafi wpędzić w potężne przygnębienie. Mówcie mi nomada.


Wskrzeszę swój angielski

Nic się nie zmieniło, cudowne powstanie z martwych nie nastąpiło - Doktor Wilczur ze Strefy rokendrola wolnej od angola mógłby być dumny, mój angielski nadal jest jeszcze bardziej martwy niż staro-cerkiewno-słowiański i łacina razem wzięte. Innymi słowy, porażka na całej linii.

Uczciwie kontynuuję akcję "rusz dupsko"

Z tą uczciwością bywało różnie. Zdarzały mi się okresy zniechęcenia oraz totalnego niechcieja, późno rozpoczęłam sezon biegowy, nie zeszłam poniżej godziny na dychę, nie przebiegłam półmaratonu. Najgorsze jest jednak to, że bywałam dla siebie naprawdę podła.

Do dokonania tego błyskotliwego odkrycia skłonił mnie po części ten post. Uświadomił mi on bowiem coś, co sama zresztą podskórnie przeczuwałam, a co potwierdziło jeszcze przeczytane jakiś czas temu Jedz i biegaj Scotta Jurka: wykazuję nieprawdopodobny upór w traktowaniu swojego ciała po łajdacku. Nie chodzi, rzecz jasna, o łajdaczenie się po kątach, chociaż literacką prostytucję niewątpliwie można by pod to podciągnąć, ale o szeroko pojęte niedbanie o siebie. Wiadomo, galopująca chujnia w pracy, grzybnia na wszystkich innych frontach, brak czasu na to, żeby przespać jak człowiek osiem (osiem? dwie!) godzin, nie mówiąc już o zrobieniu długiego wybiegania, to zawsze doskonała wymówka, by zapuścić się jak ostatni puszwun, dać sobie dyspensę na wszystko poza lekkim użalaniem się nad sobą, ale nie ma się co dziwić, że po czymś takim ciężko jest mi się dogadać z własnym opakowaniem.

Na szczęście w porę spłynęło na mnie opamiętanie, trochę to trwało, ale znowu przykładnie się prowadzę, a co najważniejsze - ruszam się. Bez problemu trzaskam dyszki, robię piętnasto-siedemnastokilometrowe wybiegania, bez szemrania daję się poniewierać Shaunowi, Insanity przestało mnie przerażać, robię nieśmiałe podejścia do P90X. A przede wszystkim - naprawdę to lubię. Życzę sobie, żeby pod względem aktywności nadchodzący rok wyglądał tak jak grudzień, byłby całkiem ładny:


Wyzwanie "47 książek w 365 dni"

Taaak, miałam kiedyś taki ambitny plan. Zdaje się, że miał mnie skłonić do regularnego czytania, oduczyć kompulsywnego pożerania wszystkiego, co zadrukowane, choćby nie wiadomo jak nędzne było, przeplatanego okresami totalnej awersji do lektur o większym gabarycie niż Janko Muzykant i generalnie sprawić, że będę światła i oczytana. Aha.

Ostatecznie przeczytałam trzydzieści parę pozycji, w tym o wiele za mało wartościowych, i niestety nie czuję się ani trochę mądrzejsza. Przez chwilę miałam za to pomysł wzbogacenia blogaska o środy z makulaturą czy inszy kącik małego czytacza, coby podzielić się ze światem lekturowymi wrażeniami, głównie ku przestrodze, ale gdzieś się rozjechał. Może w przyszłym roku uda się go zrealizować.

(Przy okazji przypomniało mi się, że mam też stertę zaległych przepisów, które już dawno temu solennie obiecałam sobie uporządkować, a, jak znam życie, później gdzieś je pogubię i będzie mi przykro. Nie chcę, żeby było mi przykro, więc paśnik na pewno będzie).

Odhaczę ze swojej bucket list przynajmniej dziesięć pozycji

Zrealizowałam osiem punktów: sprawiłam sobie labret, najpiękniejsze szpilki świata, wzięłam udział w trzydniowym Festiwalu Kabaretu Hrabi (jeden z najlepszych prezentów urodzinowych ever!), w warsztatach kulinarnych (poważnie rozważam ślubną recydywę - choćby dla takiego wieczoru panieńskiego i takich prezentów warto!), podziwiałam spadające gwiazdy z dachu kamienicy i ponownie stałam się dumną posiadaczką (zombie) dreadów. Liczy się?
A człowiek z dreadową zombie apokalipsą na głowie wygląda tak.

Zdążyłam się też zaręczyć, wkrótce potem wyjść za mąż, przeszłam na weganizm, ostatecznie rzuciłam palenie na rzecz elektroniki (no dobra, ostatnio pozwoliłam sobie na niewielkie odstępstwa, ale sytuuje mnie to raczej w gronie małych śmierdzieli-recydywistów niż wciąż nałogowych palaczy analogów), po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że otaczają mnie cudowni ludzie i mam fantastycznych przyjaciół, nadal z maniackim uporem param się wolnym strzelectwem i jestem cholernie dobra w tym, co robię (tak mówią), a mój Wesoły Słoik 2013 mimo wszystko zapełnił się kilkoma naprawdę bajecznymi wspomnieniami.

I chociaż nadal uważam, że dwa tysiące trzynasty w ogóle nie powinien był się wydarzyć - na pewno nie w takiej formie - muszę przyznać, że po tej wyliczance pożegnam go nieco mniej sfrustrowana. Tym bardziej, że zamierzam uczynić to w najlepszej konstelacji, jaką można sobie wymarzyć - Pańcia & Happy Niggaz (w tym roku niestety bez Ulubionej Redaktorki i UMUR-a, ale są w pełni usprawiedliwieni), czyli stare pryki, dzieci, nerdy, bezdomni, weganie i zwierzęta, jedzenie, picie i gry planszowe. Hell fuck yeah!

sobota, 28 grudnia 2013

[71]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - grudzień 2013

Grudniowe, z lekka uzależniające życioumilacze:
  • Kozieradka. Jeśli doprawiasz potrawę i czegoś ci w niej brakuje, najpewniej jest to kozieradka. Aktualnie mogę dodawać ją do wszystkiego.
  • Olejek do kominka o zapachu cynamonu. Cudny i zimowy.
  • Wegański smaluszek (z tego przepisu). Nieeebo!
  • Napar miętki z jabłkiem.
  • Insanity. Nigdy nie sądziłam, że obłąkany trening dla komandosów może mi sprawiać taką frajdę. I że jestem w stanie nie umrzeć po pierwszych dziesięciu minutach Pure Cardio. Niespodzianka. Żyję, uczciwie się poniewieram i generalnie miewam się wyśmienicie (no dobra, pomijam regularnie powracające podejrzenie, że ktoś natłukł mi łydki pałką teleskopową).
  • Christmas Songs Bad Religion. Krótko, zwięźle, na temat, świątecznie i z piedolnięciem. Jeśli o mnie chodzi, to mogą wydawać takie płyty pięć razy w roku. Na Boże Narodzenie, Wielkanoc, Halloween, Święto Dziękczynienia, Matki Boskiej Zielnej, czy kiedy tam chcą.
  • Tegan and Sara. Po miesiącach przerwy przeżywam obecnie jakiś renesans i słucham ich jak obłąkana.
  • Marcepan. Niechybny znak, że świat zmierza ku zagładzie - ja przecież nie cierpię marcepanu. Naprawdę go nie lubię. Serio. Omnomnomnom.
  • Szarlotkowe masło do ciała. Dałam mu jeszcze jedną szansę i widocznie potrzebowało grudnia, żeby się rozpachnieć. Mniam.

Grudniowe instagramowe obrazki:

1 - winter wonderland (dowód na to, że na początku grudnia naprawdę był śnieg!), 2 - popołudniowe drobne przyjemnostki, 3 - marcepanowe pałeczki dżumy i E. coli, czyli świątecznej tradycji eksperymentalnej w moim domu po raz kolejny stało się zadość, 4 - korzenne muffinki z bakaliami (bo pierniczki są stanowczo przereklamowane), 5 - językowy obraz świata, czyli duajłajowa koszulka dla Współtwórcy w ramach prezentu gwiazdkowego in progress, 6 - najlepsze brownies świata (z przepisu nieocenionej Jadłonomii).

czwartek, 12 grudnia 2013

[69]. o tym, że należy być czujnym jak ważka, bo Lazgryzmaz zdradziecko czai się za dowolnym węgłem

Z dedykacją dla wszystkich, którym nie dane było dotrwać do świąt ['].

Wstrząsające wyznanie jednej z ofiar:
Nie tacy twardziele padali pod gradem ciepłego wokalu mr Majkela. Najbardziej finezyjnie ustrzeleni padli od ciosu w plecy zadanego przez najbliższych. Jedna znajoma dwa lata temu została wyeliminowana przez swojego narzeczonego, który usłyszawszy hit w radiu stwierdził, że nie chce ginąć samotnie, więc do niej zadzwonił i przytknął słuchawkę do głośnika...

Inny kolega srodze się zawiódł po otworzeniu linku do ju tjuba fałszywie reklamowanego jako prywatne video Paris Hilton... zanim się zorientował, że coś jest nie tak, było już za późno i słodkie rymy o Ostatnim Bożym Narodzeniu wwiercały mu się w małżowinę.

Ja sam zaś zostałem kiedyś podstępnie potraktowany przez znajomych, którzy nie dotrwali jako "lastchrismasless" do końca roku i zwabiwszy mnie kiedyś do pokoju ryknęli pięcioosobowym chórem refren, by pociągnąć mnie ze sobą na dno rozpaczy.

Ze smutkiem stwierdzam, że ludzie to wilki.
(źródło, polecam lekturę, bo dostarcza naprawdę mnóstwa uciechy)

Wraz z początkiem grudnia znów zaczęło robić się poważnie. Żeby zaoszczędzić sobie niepotrzebnych nerwów i zwiększyć swoje szanse na przetrwanie, wymusiłam na Rodzicielce zawarcie tymczasowego paktu o nieagresji i sprzymierzyłam się z nią we wspólnej walce o życie. Wprawdzie ewentualnej podłej zdradki tak całkiem wykluczyć nie mogłam - wszak nie takie niewiniątka okazywały się już parszywcami, co to przy pierwszej okazji najchętniej wbiją ci nóż w plecy i Dżordża w ucho, a do tego nie dalej jak dwa lata temu moja własna, osobista matka pokazała, na co ją stać, podrzynając mi gardło kilka minut przed północą drugiego dnia świąt (w dodatku polską wersją w wykonaniu Miecia Szcześniaka, cóż za upadek i brak humanitaryzmu!) - ale dzięki temu spałam choć odrobinę spokojniej.

Świąteczne hity w centrach handlowych? Głupie reklamy w telewizji? Niedźwiedź-sadysta w Trójce? Granie na czekanie u zwyrodniałych znajomych? Linki do Jutuba niewiadomego pochodzenia? Apfff! Przecież jestem wytrawnym graczem, nie urodziłam się wczoraj, żeby tak bezsensownie dać się ustrzelić, jak jakaś totalna amatorka. W zeszłym roku byłam jednym z niewielu znanych mi lazgryzmazowych oceleńców, więc i w tym, niczym Rambo, poprzysięgłam, że pozostanę nieustraszona i nie pozwolę się tak łatwo wyeliminować. To jest Wietnam, to jest walka o życie, to jest Spartaaaaaaaaa!

I co? Ano wystarczyło, że na moment straciłam czujność. Dosłownie na ułamek sekundy.
Pieprzone Orange. Argh!

sobota, 30 listopada 2013

[68]. staring at the sun

Nie ma o czym pisać i nie ma o czym śpiewać.

Wszystkie ambitne plany i knowania znowu się rozjechały i rozciągnęły jak guma w gaciach, tkwię zawieszona w jakimś irytującym nigdziebądziu, związek na odległość ewidentnie mi nie służy, nie biegam, bo mam kryzys spowodowany listopadem, zimnem, totalnym brakiem motywacji i faktem, że jestem gruba i niepokojąco podobna do Jabby Hutta, a on przecież nie biega, on się ślurpaczy, a do tego - jak co roku o tej porze - dopadł mnie dojmujący syndrom Ten rok mógłby się już skończyć.

Po łikendzie postaram się ogarnąć, słowo, a na razie w ramach eskapistycznych rozrywek łupię w Simsy. I słucham dużo staroci.

wtorek, 26 listopada 2013

[67]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - listopad 2013

Listopadowe uzależnienia i życioumilacze:
  • Gorzka czekolada. Wielkie dupsko in progress, paramparam.
  • Pretty Girls Make Graves - przy niczym ostatnio tak dobrze nie dłubie mi się tekstów.
  • Jarmuż. Odkrycie miesiąca: lubię jarmuż. Baaardzo.
  • Dziurawiące palce szydełka 0,5 mm (trochę udało mi się ograniczyć przerób, ale i tak, począwszy od długiego listopadowego łikendu, zniszczyłam ich ostatnio całkiem sporo).
  • Wegańskie rogale marcińskie. Nie ma bata, w przyszłym roku piekę sama!
  • Ally McBeal, nadal.
  • Suszone pomidory. Nie mam pojęcia, dlaczego moje monotematyzmy żywieniowe nie mogą dotyczyć na przykład milion razy chudszych suszonych jabłek. Albo nie, wiem. Suszone jabłka rzadko występują w towarzystwie pyszniutkiego oleju z ziołami. Zagadka rozwiązana, jak już wspomniałam, wielkie dupsko in progress. Uhm.
  • Ocieplane termogaloty do biegania (wiadomo!).
  • I buff, też do biegania, bo to szalenie przydatny gadżet (i dready się mieszczą). Niech żyje wynalazca bafików!
1 - trzask łamiącego się szydełka, zwłaszcza gdy jest jednym z ostatnich, w najlepsze trwa długi łikend, a ty masz głowę zdreadowaną do połowy, to dość niepokojący odgłos, 2 - a niezdreadowaną masz niestety tę połowę, która bardziej rzuca się w oczy, 3 - ewentualnie możesz zastosować opcję "kryj dziób" - Współtwórca przyniósł mi ostatnio bukiecik, pod którym swobodnie mogę czekać na Kotobus, mwehehe (a przy okazji nie zemrę z głodu do marca).

środa, 20 listopada 2013

[66]. motyle w listopadzie

Doskonale pamiętam te cokolwiek niezachwycające okoliczności przyrody. Jak mogłabym zapomnieć - ten dzień przywitał nas ulewą w tym wietrze z syfu z listopada, a potem było już tylko gorzej. Im dalej w sobotę, tym pogoda coraz bardziej parszywiała, moje samopoczucie - takoż i w ogóle cała ta idiotyczna eskapada do Bazyla (bo gdzieżby indziej?) w celu przedstawienia kwestii z każdą minutą wydawała mi się coraz głupszym pomysłem. Rozsądniej byłoby zostać w domu, naprawdę.

Mimo to pojechałam. W pospiesznym makijażu, w czarnych bojówkach, bo i nastrój miałam dość bojowy, bez rozsądku, ale za to w kompletnym uzębieniu i z przeczuciem, że tu stać się może coś nowego.

Stało się. I wciąż się dzieje.
Dziewięć lat.

piątek, 15 listopada 2013

[65]. things I love Friday

Zupełnie nie rozumiem, dlaczego gdzieś u schyłku lata o tyleż uparcie, co naiwnie zakładałam, że w połowie listopada cały ten wyjątkowo popaprany rok z pewnością będzie już uprzejmy się odpaprać, zrobi się naprawdę fajnie, a ja będę radośnie porzygiwać tęczą i mieć tyyyle do opowiadania. Cóż, nie mam, bo wcale nie jest fajnie. Wręcz przeciwnie, wszystko pieprzy się dokumentnie, posysa po całości i generalnie odwrócona klątwa Coelho ani myśli odpuszczać. Fakin skucha, jak mawia Redaktór J.

Zamiast więc porażać swoją wymownością, której aktualnie, mimo najszczerszych chęci, nijak nie jestem w stanie z siebie wykrzesać, w telegraficznym skrócie donoszę jedynie, że żyję, acz nieprzesadnie, za to w ramach dawno nieodświeżanej wesołej piątkowej wyliczanki cieszę się, że:

  • Jest piątek. Piątek to zawsze powód do radości.
  • Jutro widzenie ze Współtwórcą (małżeństwa tymczasowo-na-odległość są jeszcze bardziej beznadziejne niż narzeczeństwa w takim trybie, przysięgam!). Ha.
  • A do tego koncert Dezertera i, przy okazji, mały spęd pilskich znajomych. Po trzykroć ha.
  • W środę nasza rocznica. Dziewiąta. Hohoho.
  • Przedłużony niepodległościowy łikend spędziłam w Poznaniu, głównie w towarzystwie dwóch panien M., w tym jednej czworonożnej. Było fajnie i dziewczyńsko, dużo rozmów, litry herbaty, pyszne jedzenie (nafutrowałam się rogalami marcińskimi chyba po wsze czasy - i kto powiedział, że wszystko, co dobre, wegan omija, no kto?), muzyka, trochę liftingu oraz nieco bolących gnatów (co zrobić, to już ten wiek). I sporo uciechy.

  • Dowód rzeczowy, czyli wegański rogal z Ekowiarni (ślurp!) na dobry początek wycieczki.
  • Mam dready, wersję 2.0. To trochę jak zombie apokalipsa - moi Chłopcy powstali z martwych, hell yeah!


  • Smutna kupka i zombiaki w trakcie montażu. Przy okazji udało nam się wysłać na tamten świat dziesięć (słownie: dziesięć) szydełek. Całkiem imponujący wynik, uważam.

  • A poza tym zrobiłam dziś przekozacki sos czosnkowy na bazie najlepszego na świecie wegańskiego majonezu (przepis niebawem), jutro zamierzam powrócić na moją nadjeziorną trasę i wyhasać się jak młody kucyk, bo po tygodniu niebiegania potwornie mnie nosi, za ostatnie pieniądze sprawiłam sobie Sezon burz i szalenie mnie cieszy, że wreszcie go mam (bardzo nie cieszy mnie natomiast fakt, że im dalej w las, tym książka wydaje się coraz większym nieporozumieniem, choć nadal się łudzę, że pan Sapkowski jeszcze się ogarnie, fabuła nabierze rozpędu, a smętny emowiedźmin przestanie być taką miękką, irytującą bułą, pod względem skuteczności w gwałceniu kanonu wykazującą zadziwiające i dość przygnębiające podobieństwo do gumowego smoka w Malborku), i generalnie planuję pokorzystać trochę z łikendu. Począwszy od zaraz, o.

poniedziałek, 11 listopada 2013

[64]. vegan balkan lunch #13

Co? Trzynasty vegan lunch!
Kiedy? W najbliższą niedzielę, 17 listopada, o 13:30.
Gdzie? Klasycznie, w Meskalinie.
Ile? 17 zł.

Tym razem motywem przewodnim będzie szeroko pojęta kuchnia bałkańska.

Zysk z biletów wesprze Stowarzyszenie Otwarte Klatki. Podczas lunchu będą też zbierane miski, koce i rozmaite akcesoria dla podopiecznych Fundacji Głosem Zwierząt.

Jak zawsze, warto pamiętać o przyniesieniu własnych talerzy i sztućców, żeby niepotrzebnie nie generować góry śmieci.

Więcej info tu.

środa, 30 października 2013

[63].

Nie jestem przesądna. Nie wierzę w znaki, dobre ani złe wróżby, cudowne zbiegi okoliczności, horoskopy, magiczne zrządzenia losu, nieistniejące elfiki-pomocniki, które uwijają się jak w ukropie, żeby spełnić moje najskrytsze marzenia, sprzyjające siły wyższe, szczęśliwe gwiazdy ani tym podobne sprawy. Trudno, widocznie jestem przyziemna aż strach i mimo gruntownej edukacji historycznoliterackiej, wskazującej nader dobitnie konsekwencje takiej postawy, reprezentuję frakcję szkiełko i oko.
Wierzę za to w prawa Murphy’ego i jestem przekonana, że jeśli coś może się spierdolić, to właśnie tak się stanie - spierdoli się z hukiem i takim rozmachem, o którym nie śniło się filozofom.

Mało tego, zaczynam coraz poważniej podejrzewać, że oboje ze Współtwórcą padliśmy ofiarami czegoś na kształt odwróconej klątwy Coelho - im bardziej nam zależy na realizacji snutych od dawna planów, im bardziej realny przybierają one kształt i im bliżej do końca, tym bardziej ta łajza, wszechświat, podejmuje potajemne działania, by udowodnić nam, że jesteśmy w potężnym błędzie, jeśli wydaje nam się, że możemy ot tak wyjechać sobie na drugi koniec świata, nie zostawszy najpierw jakimiś osranymi alchemicznymi wojownikami światła, którzy na brzegu rzeki siedli i postanowili umrzeć. Czy coś. W efekcie wszystko, powiadam, wszystko koncertowo się chrzani i to już nawet nie jest kwestia tego, co może pójść nie tak - nietakowości pojawiają się nawet tam, gdzie w życiu byśmy ich nie wypatrywali. Jedno się prostuje, krzywi się drugie, potem pieprzy trzecie, wszędzie ruchawka, zniszczenia i pożoga. No po prostu klątwa.

Żeby zaczarować jakoś nieciekawą rzeczywistość, a przy okazji uczynić zadość naszemu silnemu instynktowi samozachowawczemu, który całkiem rozsądnie podpowiada, że kiedy przyjdzie co do czego, nasze biedne wątroby mogą nie przeżyć pojedynczych pożegnań ze wszystkimi znajomymi, w sobotę postanowiliśmy zatem oddać się radosnej alkoholizacji. I to alkoholizacji nie byle jakiej, bo w najlepszym towarzystwie, jakie można sobie wymarzyć. Rzecz cała odbyła się pod hasłem "I nie wracajcie!" i było przecudownie, po prostu doskonale.

Jeśli rację miał pan Ernest, mówiąc Powiedz mi, kim są twoi przyjaciele, a powiem ci, kim jesteś, wszystko wskazuje na to, że możemy być nieźle obłąkani, ale - co cieszy mnie szczególnie - nie sposób odmówić nam dzikiej fantazji. A przynajmniej taką mam nadzieję, bo prepożegnanie, jakie zgotowali nam nasi poznańscy (i nie tylko) przyjaciele i znajomi, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Nie zabrakło nawet pingwinów-huncwotów i inszej naramowickiej zwierzyny, Beaty Tyszkiewicz, ożywionych dokazujących warzyw oraz wzruszających życzeń na nową drogę życia - totalny odjazd, na który brak słów. Dzięki, najdroższe świry!

I, powróciwszy już do ogólnej nietakowości i lekkiego, samotnego rozmemłania po przemiłym łikendzie spędzonym na wspomnianym siężegnaniu, nadrabianiu mojego toczącego się aktualnie na odległość życia rodzinnego, skłotowaniu saloniku u A., podziwianiu kota o wdzięcznym imieniu Trocki*, czytaniu Scotta Jurka** i nieśmiałej ekscytacji na myśl o nowym, co idzie (i wtem: jebut!, odwrócona klątwa Coelho), tak sobie myślę, że głównym minusem wyboru drogi spod znaku "Trzeba stąd spieprzać albo sięgnąć po napalm" jest szalenie przygnębiający fakt, że zostawia się za sobą tak fantastycznych ludzi. Nie bezdomność, nie rewolucyjne zmiany, zaczynanie od zera, porzucone miejsca, porzucone plany, jakieś tam porzucone marzenia. To właśnie ludzi będzie mi najbardziej brak i to właśnie za nimi będę straszliwie tęsknić.

Ale na szczęście jest i druga, nieco przyjemniejsza myśl. Taka mianowicie, że nawet jeśli całe to prepożegnanie okaże się okropnym falstartem, wszystko malowniczo jebnie, a my zostaniemy w głębokiej, włochatej, czarciej ultradupie i będziemy musieli błyskawicznie się pozbierać, istnieje przynajmniej tuzin osób, na które możemy liczyć. Obojętnie, czy chodzi o piekarnik, kąt do zaskłotowania, transport, dobre słowo, duchowe wsparcie czy cokolwiek innego.
I to, jak sądzę, wyjątkowo kojąca świadomość.


* Kot o wdzięcznym imieniu Trocki ma, jak widać, bardzo ugruntowany pogląd na to, do czego nadają się takie poniedziałki jak ten wczorajszy.



** Jako że w tym roku moje imieniny wypadały w wyjątkowo niesprzyjającym czasie, kiedy tkwiłam w epicentrum jakiejś pieprzonej padaki, miało ich nie być, ale Współtwórca zjawił się u mnie znienacka na kwadrans po prostu po to, aby złożyć mi życzenia, wręczyć Półmaraton Jeffa Gallowaya oraz Jedz i biegaj Scotta Jurka (od dawna miałam ochotę przeczytać) i w trybie przyspieszonym pozbierać mnie do kupy. Pomogło i tylko utwierdziło mnie (po raz kolejny, jakbym tego nie wiedziała) w przekonaniu, że mimo generalnej nietakowości mój związek to jedna z niewielu rzeczy, które są właśnie takie, jak być powinny. O.

wtorek, 29 października 2013

[62]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - październik 2013

Październikowe uzależnienia:
  • pieczone buraki, w każdym możliwym wcieleniu (mniam!),
  • rukola (najlepiej w towarzystwie buraków),
  • Animals This Town Needs Guns,
  • jaglanka (przeżywam renesans miłości do jaglanki),
  • Agnes Obel,
  • kolor śliwkowy - na paznokciach i rajstopkach (poszukiwania idealnego lakieru trwają, sądzę, że jestem na tropie),
  • szarloootka!,
  • Endomondo (żywię wobec niego dość ambiwalentne uczucia - z jednej strony uwielbiam, bo to szalenie przydatny gadżet, a z drugiej nie cierpię tej siedzącej w nim, gadającej do mnie, nadętej Endopindy, która na każdym kroku mnie wkurwia, uświadamiając, jak okropnym jestem flakiem),
  • Ally McBeal (wybrałam sobie doskonały moment na odświeżenie tego serialu; mam poważną obawę, że jeśli nie zrobię porządku we własnej głowie i życiu, wkrótce sama zacznę widzieć tańczące niemowlęta i słyszeć Barry'ego White'a).

Październik w obrazkach:

1 - śliwka, 2 - w takich oto pięknych okolicznościach jesiennej przyrody krzyczy na mnie Endopinda, 3 - grunwaldzki Wersal naszych osiedlowych panów żuli (latem mieli tam nawet wielgachny parasol), 4 - Bieda to nie znaczy chamstwo. Trzymaj etykietę, czyli kartony kartonami i nadchodząca bezdomność bezdomnością, ale czerwone wytrawne zawsze się znajdzie, 5 - zweganizowana sypana szarlotta, niebo!, 6 - połączenie idealne: pieczone buraki, jaglanka i rukola.

wtorek, 22 października 2013

[61].

Popołudnie zapowiadało się naprawdę ciekawie, jako jedno z tych wspaniałych popołudni, które istnieją wyłącznie po to, by spędzać je na długotrwałym i słodkim far niente, aż do rozkosznego zmęczenia się lenistwem. Rzecz jasna, błogostanu takiego nie osiąga się ot, tak sobie, bez przygotowania i bez planu, uwaliwszy się w pozycji horyzontalnej byle gdzie. Nie, moi drodzy. Wymaga to poprzedzającej go aktywności, tak intelektualnej, jak i fizycznej. Na nieróbstwo, jak mawiają, trzeba sobie zapracować.
[A. Sapkowski, Złote popołudnie, w: Trzynaście kotów]

Cóż, nie mam wątpliwości, że bardzo uczciwie na nie zapracowałam. A teraz zamierzam korzystać, ile wlezie - mam czerwone wytrawne, mam pierwszy sezon Ally McBeal, a o całej reszcie pomyślę jutro. Plan doskonały!

[60].

Uprzejmie donoszę, że:
  1. Żyję. Aktualnie prezentuję się wprawdzie niezbyt żywotnie, ale żyję.
  2. Właśnie skończyłam wydawać na świat swoje szkaradne lyterackie dziecię. Poród był długi, trudny, bolesny, a z braku możliwości nacięcia tego i owego, co praktykuje się niekiedy przy tradycyjnych porodach siłami natury, poważnie rozważałam już własnoręczne wykonanie cięć tu i ówdzie. Głównie w okolicach tętnic.
  3. Ulubiona Redaktorka jest najlepsza na świecie i skopię dupsko każdemu, kto ośmieli się twierdzić inaczej. Bo jest najlepsza, kropka.

Swego czasu pan Schulz napisał: Moim ideałem jest dojrzeć do dzieciństwa. A ja, spłycając haniebnie jego myśl, najchętniej zajęłabym się teraz realizacją planów rozwoju swej przyszłej kariery zawodowej, które uknułam, mając lat trzy. Moim największym marzeniem było wówczas zostanie tańcowatką i śpiewatką. Sądzę, że czas najwyższy powrócić do tego porzuconego projektu i zostać wreszcie tą tańcowatką.

Może w nocnym klubie?
Przynajmniej zaczęliby mi godziwie płacić za robotę po nocach.

sobota, 19 października 2013

[59].

Podobno nadmierna skłonność do porządku świadczy o kiepskim stanie nerwów, w moim wypadku to akurat się zgadza: mam nadmierną skłonność do porządku i mam nerwy w całkowitej rozsypce. Przedmioty nieustannie szturmują, trzeba im stawić czoło, prędzej czy później obraca się to w daremną walkę z wiatrakami, ale na chwilę, na skromnym obszarze czterdziestu ośmiu metrów kwadratowych (dwa pokoje z kuchnią), można je poskromić. Poza tym: najzwyczajniej w świecie zapomina się, zapomina się, gdzie się co położyło. Nie daję żadnych pyszałkowatych argumentów, nie głoszę z kabotyńskim napuszeniem, iż dla zajętego dociekaniami najwyższej wagi umysłu szkodliwą jest rzeczą nieustanne myślenie o drobiazgach, tak nie mówię, choć być może jest to prawda, tak nie mówię, choć prawie na pewno jest to prawda. Czy jabłko, które spadło na głowę Izaaka Newtona, było czy nie było drobiazgiem? Kosmiczny drobiazg? Nie ma innych drobiazgów jak kosmiczne. Ale do stu tysięcy furgonów beczek! Nie trzeba przywoływać zasad wszechświata w obronie nieustannie przepadających zapalniczek, portmonetek, dokumentów, piór wiecznych i kulkowych, długopisów, maszynopisów, książek, skarpet, popielniczek, szalików, rękawiczek und so weiter. Tak jak nie trzeba wytaczać w tej sprawie, w sprawie rozgardiaszu przedmiotów, argumentu „dociekań najwyższej wagi”. Nieustanne myślenie o drobiazgach nie musi rozpraszać „dociekań najwyższej wagi”, wystarczy, że rozprasza codzienne dociekania, a rozprasza je rujnująco, jeśli docieka się całymi zdaniami. Ja, na przykład, dociekam całymi zdaniami. Powiem więcej: z rozpaczliwym uporem utrzymuję się przy życiu dzięki myśleniu całymi zdaniami. I nie jest to żaden grafomański trening literacki, choć dla literatury myślenie całymi zdaniami ma znaczenie pierwsze.
[J. Pilch, Pod Mocnym Aniołem]



Dociekam całymi, wielokrotnie złożonymi zdaniami, atakują mnie przedmioty, a moje nerwy tańczą fokstrota.
Tak, myślę, że obiecującą karierę pisarską mogę mieć w zasięgu ręki.

wtorek, 15 października 2013

[58].

Gdyby ktoś pytał - żyję.
Gdyby nie pytał, to też, acz w marnym stylu. Obawiam się, że mimo najszczerszych chęci niespecjalnie sobie radzę z przypływem leciuchnej nostalgii połączonej z łagodnym nawrotem nerwicy lękowej.
Chyba wreszcie dotarł do mnie nieco niepokojący w swojej nieodwołalności fakt, że oto skończył się z hukiem pewien etap, akcja "przeprowadzka" doczekała się szczęśliwego finału, a ja - po dziewięciu latach - na dobre wyniosłam się z mojego miłego Poznania i chwilowo zostałam bezdomną słomianą wdową z mocno mglistymi perspektywami na przyszłość, skłotującą salonik u Rodzicielki.
A jakby tego było mało, trwa mi właśnie w najlepsze pełnowymiarowy zombie week, z którym ciężko się walczy z tak lichymi statami jak moje obecnie.

Jezusmarianieogarniam.
W ogóle.

środa, 9 października 2013

zupa z dyni - najmojsza i najlepsza na świecie - z pieczoną cieciorką

Od jakiegoś czasu toczę z sobą wewnętrzną walkę, obliczoną na to, by nie nurzać się w melancholii związanej z potężnym, nieuchronnym, nabierającym coraz większego impetu siękończeniem, i staram się przekonać samą siebie - między innymi za pomocą odświeżanej po raz tysioncpińcetdwudziestyósmy Sagi*, czytanej pokątnie między jednym rodzonym w bólach artykułem a drugim - że oto doświadczam po prostu starego dobrego Coś się kończy, coś się zaczyna w pełnej krasie, po którym dane mi będzie uszczknąć trochę szczęśliwości. Albo czegoś zbliżonego.

A do tego próbuję choć w niewielkim stopniu polubić jesień, która i bez dodatkowych atrakcji co roku dość mocno przyczynia się do moich wrześniowo-październikowo-listopadowych spadków nastroju. Podsumowując dotychczasowe wysiłki, muszę przyznać, że o ile samej pory roku nadal nie cierpię jak zarazy morowej, o tyle nawet taka jesienna malkontentka jak ja nie jest w stanie nie docenić pewnych jej zalet. O, takich na przykład, wśród których czołową pozycję bezapelacyjnie zajmuje dynia:


Z zupą z dyni jest jak z racją (lub, w wersji mniej eleganckiej, dupą) - każdy ma swój własny, jedyny słuszny i najlepszy przepis, najodpowiedniejsze dodatki i najbardziej pasujące przyprawy, z którymi cudze, rzecz jasna, równać się nie mogą.

Oczywiście takowy przepis mam i ja, co jest o tyle ciekawe, że generalnie w ogóle nie przepadam za zupami. Jak niepodległości będę bronić swojej teorii, że zupa to takie obiadowe, trochę pierdołowate nie wiadomo co - ani się tym człowiek nie naje, ani nie napije, a do tego maksymalnie po godzinie zastanawia się, czy nie ma ochoty czegoś przekąsić, bo zaczyna już odczuwać lekki głodek. Ergo: zupy nie mają żadnego, absolutnie żadnego sensu (niewykluczone, że głoszę właśnie straszliwe herezje, za które miłośnicy zup gotowi podtopić mnie w bulionie, ale nic na to nie poradzę - to zdecydowanie nie moja bajka, sorry).

Od tej zasady istnieją wszelako pewne wyjątki. Krem z dyni - przepyszny, aromatyczny, sycący, najmojszy i najlepszy na świecie (wiadomo!) - to właśnie jeden z nich.

Składniki:
  • dynia (minimum 2-kilogramowa, nie ma sensu się rozdrabniać)
  • duża cebula
  • 2-3 ząbki czosnku
  • litr bulionu warzywnego
  • spora szczypta sproszkowanej papryki
  • szczypta cynamonu
  • szczypta sproszkowanego imbiru
  • sól, pieprz

Dynię obieramy, kroimy na kawałki, rozkładamy na blasze, solimy, skrapiamy odrobiną oliwy i pieczemy około pół godziny w 180°C.
Pokrojoną w kostkę cebulę przesmażamy na odrobinie oliwy. Dorzucamy przeciśnięty przez praskę czosnek, upieczoną dynię i przez chwilę dusimy całość. Dodajemy przyprawy - paprykę, cynamon oraz imbir - zalewamy bulionem i zagotowujemy. Zamiast imbiru w proszku można użyć świeżego, startego na tarce o drobnych oczkach, ale ostrożnie z jego ilością - Współtwórca do dziś wypomina mi zupę dyniową, która dyniowa była tylko z nazwy i koloru, a w rzeczywistości stanowiła szachrajską imbirową miksturę, od której świeczki w oczach stawały. Ojtam, przynajmniej pierwszorzędnie rozgrzewała, aczkolwiek na wszelki wypadek z dobrego serca radzę: nie idźcie tą drogą.
Miksujemy całość na gęsty krem, ewentualnie doprawiamy solą i pieprzem do smaku.
Zupa jest doskonała - pyszna, aromatyczna, syci na długo, a do tego ma cudowny, intensywny, wściekle pomarańczowy kolor.


Można podawać z grzankami, posypaną prażonymi pestkami dyni, można też zastąpić grzanki pieczoną cieciorką.

Składniki:
  • szklanka cieciorki (można też użyć takiej w puszce i oszczędzić sobie moczenia nocnego;)
  • 1-2 łyżki oliwy
  • szczypta soli
  • dowolne przyprawy (u mnie słodka papryka, chilli, czosnek granulowany i pieprz ziołowy, bo jestem skrajnym przypadkiem pieprznoziołowego ćpuna, który najchętniej dodawałby go do wszystkiego)

Ziarna cieciorki zalewamy wodą i odstawiamy na 12 godzin (najlepiej moczyć je przez noc). Rano je płuczemy, wrzucamy do garnka, zalewamy wodą, zagotowujemy, zbieramy szum, a następnie gotujemy na niedużym ogniu około godzinę. Odcedzamy i przelewamy zimną wodą.
Oliwę łączymy z solą i przyprawami, wrzucamy cieciorkę i dokładnie mieszamy. Rozkładamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i pieczemy około pół godziny w piekarniku nagrzanym do 200°C, od czasu do czasu mieszając.


Taka pieczona cieciorka doskonale nadaje się do zupy; jest też fantastyczną, mocno uzależniającą przegryzką. W moim prywatnym rankingu awansowała do ścisłej czołówki ulubionych chrupaczy.


* Przy okazji - nie dysponuje ktoś może Krwią elfów, którą pragnąłby oddać w dobre ręce i zapewnić jej nowy, szczęśliwy dom? Odgruzowywanie się z zalegających klamotów, oczyszczanie przestrzeni, walka ze zbieractwem i obłąkanym gromadzeniem, zen, sren i minimalizm to jedno, ale tej właśnie książki brakuje mi do kolekcji i trochę mi w związku z tym przykro. Jacyś chętni oddać własny egzemplarz do adopcji?

piątek, 4 października 2013

[57]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - wrzesień 2013

Spóźnione wrześniowe uzależnienia i życioumilacze:
  • pieczona cieciorka,
  • dynia w każdej postaci,
  • steampunkowe śliczności (hmm, czyżbym wreszcie wymyśliła dla siebie projekt tatuażu, nad którym dumam od wieków?),
  • lump w mojej rodzinnej mieścinie (za dychę dorobiłam się trzech jesienno-wiosennych kurtałek, interes życia!), niestety w chwili obecnej już świętej pamięci (spieszmy się kochać lumpeksy, tak szybko się likwidują...),
  • czerwone wytrawne,
  • Finding Beauty In The Wretched Dirty Elegance (niechybny znak, że jesień przyszła),
  • przepastne kartony, do których można spakować pół życia; albo wsadzić je sobie na głowę, co aktualnie rada byłabym uczynić.

Październiku, bądź miły, co?

niedziela, 29 września 2013

[56].

A gdyby ktoś pytał, wczorajsza nasiadówka z Ulubioną Redaktorką oraz UMUR-em przesympatyczna i wyjątkowo udana.
Gdyby nie pytał, to też (choć jadła zmajstrowanego przez obłąkanego amisza, targanego wewnętrznym imperatywem staropolskiej gościnności, starczy nam jeszcze na tydzień - czemu jakoś szczególnie mnie to nie dziwi?).

Natomiast głównym bohaterem naszego starannie pielęgnowanego cyklu pt. "Przez skojarzenia rącze jak młody kucyk wprawdzie wypadnie ci mózg, ale zanim to nastąpi, będziesz mieć kilka naprawdę interesujących tematów do rozmów" tym razem okazał się giviak*. Bezapelacyjnie (w sensie nie, że zaserwowaliśmy, tylko że od radosnej pogawędki na taki właśnie temat zaczęło się całe spotkanie, co w sumie dziwi mnie jeszcze mniej, bo to bardzo w naszym stylu - fura wegańskiego żarcia na stole, nie widzieliśmy się ładnych parę tygodni, więc ptak w wypatroszonej foce - ja bym to jeszcze upchnęła w łosia! - to zawsze dobry pomysł na wstęp, wiadomo! ).


* Bardziej dociekliwych odsyłam tu - na wszelki wypadek tym najwrażliwszym radzę przez chwilę nie spożywać. Yum!

piątek, 27 września 2013

[55].

Jestem kompletnie beznadziejnym przypadkiem oszalałego, mało rozgarniętego chomika, który uwielbia kręcić się w swoim kołowrotku. To jedyne wyjaśnienie, dlaczego w zeszłym tygodniu, kiedy nie wiedziałam, w co ręce włożyć, bo wszędzie mózgosraczka, a jedyną rzeczą trzymającą mnie przy życiu - poza kawą w takich ilościach, że pozwalała już słyszeć kolory - była myśl, że to ostatni tego typu maraton i od października, przynajmniej na gruncie zawodowym, trochę mi się przerzedzi, byłam tak zorganizowana i poważna, uczesana i przezorna, że już bardziej nie można. Natomiast w tym, gdy teoretycznie mogłabym pozwolić sobie na lekki chillout, niespieszną dłubaninę i długie wieczory z dobrą herbatą i porzuconym jakiś czas temu panem Pilchem albo z aktywnością twórczą, jestem totalnie posypana, nie potrafię się do niczego zmobilizować, zabieram się za osiem czynności naraz, żadnej nie kończę i generalnie jestem okropnie rozlazła. Nie znoszę siebie takiej.

Na szczęście plan na najbliższe dwa tygodnie stopniowo się zagęszcza, zrezygnowałam wprawdzie z dwóch stałych zleceń - żegnaj, nocna warto nad oświatowymi świństwami! - ale za to umówiłam się już na trzy artykuły - wszystkie do połowy października, w międzyczasie czeka nas jeszcze jedna wycieczka z gratami oraz - paramparam! - wyprowadzka właściwa. Oraz całe mnóstwo innych atrakcji.
I tak to mogę działać, od razu wszystko nabiera więcej sensu.
Obawiam się, że jestem niereformowalna, naprawdę.

Hmm, a co my tu mamy?

Brzmi jak tytuł wyjątkowo kiepskiego pornola z parą bibliotekarzy w rolach głównych :]

Pocztówki z poprzedniej wycieczki: witamy w Kartonorze...



Huhu, za tydzień powtórka!

czwartek, 26 września 2013

[54].

Note to self: jeśli kiedykolwiek dorobię się potomstwa i owo potomstwo wpadnie na pomysł, by pójść w ślady rodziców i uprzeć się przy studiowaniu jakiegoś totalnie nieżyciowego kierunku, mającego niewątpliwie ogromną wartość intelektualną i ogromnie wątpliwą wartość na rynku pracy, takiego jak kulturoznawstwo, muzykologia, malarstwo albo - nie daj Boże! - filologia polska czy komunikacja społeczna, muszę pamiętać, żeby mu natrzaskać.
Żaden tam bunt, żadne humanistyczno-artystyczno-filozoficzne fafarafa, droga krnąbrna progenituro. Idziesz na prawo, zostajesz notariuszem, koniec dyskusji. W Babilonie i z własną kancelarią też możesz walczyć z systemem. Ewentualnie możesz wybrać medycynę, o ile nie wpadnie ci do łba, by skumać się z Lekarzami bez Granic, bo to jeszcze gorzej niż konszachty z socjologią. Trzeci sektor? Zapomnij! I nie pyskuj matce, bo dostaniesz szlaban i nie pójdziesz na urodziny Rozbratu.

To pisałam ja - hipotetyczna kiedyś-tam-matka, która nieludzko się zrujnowała, poświadczając wczoraj zgodność kilku pierdków z oryginałem. Rozbój w biały dzień to mało powiedziane. Skąd oni biorą te stawki? I dlaczego ja takich nie mam?

[53].

Ratuj się kto może, oszalały amisz w akcji!

Połowa mojej chałupy wygląda aktualnie jak jakaś placówka zbiorowego żywienia, specjalizująca się w dokarmianiu pokaźnej grupy bezdomnych królisiów i inszej roślinożernej zwierzyny. Współtwórca splądrował bowiem chyba wszystkie, powiadam, wszystkie warzywniaczki znajdujące się w bliższej lub dalszej okolicy, w związku z czym nasz kuchenny kąt stał się całkowicie nieprzejezdny.
No dobra, trzeba oddać sprawiedliwość bezwzględnemu łupieżcy - większość tych dóbr stacjonuje u nas jedynie na intencję niedzielnego vegan lunchu, więc wszystkiego nie zeżremy. Ponieważ jednak jutro wieczorem zamierzamy ugościć w naszej na wpół spakowanej Rumunii Ulubioną Redaktorkę oraz Ulubionego Męża Ulubionej Redaktorki, Współtwórca - jak na porządnego gospodarza* przystało - postanowił podejść do sprawy z właściwym rozmachem, zatuszować niedostatki lokalowe dobrym jadłem i porealizować się trochę przy garach. Niewykluczone zatem, że nasza nasiadówka nie tylko skończy się tradycyjnym zapętleniem czasoprzestrzeni (patrzysz na zegarek, jest północ, ponawiasz czynność kwadrans później, właśnie minęła czwarta, tadam!), ale i doczeka się finału gdzieś kole wtorku. A przynajmniej na to wskazywałaby ta obłąkana ilość warzyw, które plączą się właśnie po kuchennym zakątku - ktoś to w końcu musi przejeść.

A teraz proszę wybaczyć, idę robić ajwar. Amisz kazali.


* Tak, to jest właśnie ten moment. Zapraszasz przyjaciół, układasz menu, kombinujesz, pichcisz - coś na ciepło, przekąski, deser - i dopiero w ostatniej chwili przychodzi ci do głowy, że w sumie taki drobiazg jak alkohol też byłby wskazany. Ach, gdzie te niegdysiejsze spotkania towarzyskie z morzem procentów i michą chipsów?
Jesteśmy już starzy.
I żarłoczni.

poniedziałek, 23 września 2013

[52]. vegan italian lunch #12

Dobre wieści dla roślinożerców (i nie tylko) z Poznania i okolic - w niedzielę 29 września kolejny vegan lunch.
Zwyczajowo rzecz cała wydarzy się w Meskalinie, o 13:30. Wjazd: 17 zł.

Motywem przewodnim będzie kuchnia włoska, więc wieść gminna niesie, że ma być bardzo makaronowo i warzywnie - w menu m.in. calzone, minestrone, pasta, paluszki chlebowe, tiramisu, biscotti i parę innych pyszności. Oraz bonusy dla tych, którzy przyniosą własne talerze, coby nie brudzić plastików i niepotrzebnie nie generować góry śmieci.

Tym razem w ramach lunchu zbierane będzie żarełko, które wesprze poznańską sekcję Food Not Bombs.

Więcej info na fejsbuniu.

piątek, 20 września 2013

[51].

Dzisiejsze wynurzenia z cyklu "proparoksytoneza bezmyślnie szczerzy pyska" sponsoruje literka "p", jak "padam na twarz", "padaka" oraz "perfekcja".

To pierwsze właśnie wyczyniam, drugie przeżyłam, zaś do trzeciego niewątpliwie udało mi się doprowadzić moje najnowsze, ciut ekstremalne hobby: spanie w systemie da Vinci (dwie godziny co dwanaście godzin, i tak od niedzieli, totalny odjazd!). A wszystko to ku chwale naszego PKB, mojego wątłego budżetu i z towarzyszeniem najcudowniejszej na świecie Ulubionej Redaktorki, z którą osiągnęłyśmy już chyba zawodową symbiozę idealną. Przysięgam, kiedyś będą się o nas uczyć młodzi adepci sztuki wydawniczej, a nasze nazwiska będą widnieć w podręcznikach (w rozdziale Światłe umysły, wielkie duety, rzecz jasna). Oczywiście pod warunkiem, że wcześniej z wycieńczenia nie wypłynie mi mózg - bajeczna kariera bajeczną karierą, ale wyglądam aktualnie gorzej niż nieświeże, natłuczone szpadlem zombie, z twarzą dotkniętą ostrym procesem gnilnym. I tak mniej więcej się czuję - a tużem roar i kisiel z jabłuszkiem*. Klasyka gatunku. Poleciałabym na miasto z kumplami, ganiać za jakimś mięchem, obwieszczając huczny początek zombie apokalipsy, ale jestem zbyt zajęta dzikim ekscytowaniem się świadomością, że ten obłąkany maraton właśnie się skończył i oto nastał mi wolny, absolutnie wolny, całkowicie, zupełnie, totalnie, bezwstydnie, rozkosznie wolny łikend. HELL FUCK YEAH!

Miałam wprawdzie nadzieję, że do kompletu tych radości uda mi się cudownie wyładnieć do jutrzejszego wesela, na które się wybieramy, ale chyba już nie zdążę. Są jednak i dobre strony całej sytuacji: z moją obecną aparycją osiągnięcie looku na Amy Winehouse w głębokim ciągu nie powinno przysporzyć mi większych trudności, swobodnie mogę nawet zrezygnować z utytłanych balerinek na rzecz Iron Fistów i podarować sobie kokon. Za to dla dobra sprawy i zwiększenia wiarygodności gotowa jestem w stosownym momencie gracko osunąć się pod stół.
Na przykład po to, by nareszcie się tam wyspać.


*

środa, 18 września 2013

[50].

W związku z tym, że kolejny zombie week trwa mi właśnie w najlepsze, aktualnie prezentuję się mniej więcej tak:


Niech ktoś będzie tak miły i mnie dobije, co?

poniedziałek, 16 września 2013

[49].

Ciotka pro wkroczyła w dwudziesty pierwszy wiek.

Z tej okazji zamierzałam nawet trochę poubolewać, że mój nowy telefon wpędza mnie w okropne przygnębienie, bo jest ode mnie dużo mądrzejszy, w związku jednak z tym, że właśnie przez dłuższą chwilę tłumaczyłam mu, że jeśli chcę napisać wpędza, to naprawdę mam na myśli wpędza, a nie swędzi, wszak to drobna różnica, powstrzymam się.

Niech będzie: mój nowy telefon jest ode mnie dużo mądrzejszy, ale to akurat mnie nie przygnębia. Nieco przygnębia mnie za to fakt, że jest ode mnie sto razy ładniejszy. I że jestem takim technologicznym głąbem.
Chyba z rozpaczy założę se Instagrama.

sobota, 14 września 2013

[48].

Gdyby nie fakt, że jest to przypuszczenie mocno naciągane i przeszłoby chyba tylko u chrześcijan - wszak u nich nie takie cuda się zdarzały - zaczęłabym podejrzewać, że jestem w ciąży.
Poza silną, niepohamowaną i wciąż niezaspokojoną ochotą na szarlotkę sypaną (zombie week na tyle skutecznie osadził mnie w chałupie, że priorytetem stała się walka o przetrwanie, nie jakieś tam beztroskie bieganie za Alsanem i przepieprzanie pieniędzy w bijoekofafarafa sklepach), do żywieniowych chciejstw dołączył tempeh. Omamo, zabiłabym za pyszniutki, wędzony tempeh!

I co? Po raz kolejny okazało się, że kooperatywa to szczytna idea - z wczorajszej spontanicznej akcji pt. "pomóż przewieźć psa" Współtwórca powrócił z tempehowymi darami (100% vegan, więc na pewno nie z rzeczonego psa, zwierzak podobno ma się dobrze ;).

Z tego miejsca chciałam serdecznie pozdrowić zarówno samego futrzaka, jak i jego właścicielkę za to, że nieświadomie bardzo mnie uszczęśliwili.
Gdyby potrzebny był jeszcze jakiś transport, ochoczo służę członkami rodziny, słowo.

czwartek, 12 września 2013

[46].

Gabinet stomatologiczny. Siedzę na fotelu, uśliniona jak bernardyn, na twarzy mam resztki niedawnej burzy piaskowej (peeling gratis), z ust wystaje mi wściekle niebieska nakładka z pianką fluoryzacyjną, a po głowie krąży jedna jedyna myśl. Oczywiście durna:

Gdyby teraz zaczęła się zombie apokalipsa, zginęłabym właśnie tutaj. Umrzeć z pyskiem pełnym truskawkowej pianki do fluoryzacji - tak, to byłoby bardzo w moim stylu.

środa, 11 września 2013

[45].

Za to wspomniany już bezdzietny łikend - mimo że zaczął się od wyjątkowo żenującej części oficjalnej, polegającej na pięciogodzinnym odgniataniu tyłka w Polskim Busie, a następnie na zawarciu bliższej znajomości ze stołeczną służbą zdrowia, to znaczy na obnażeniu się od pasa w górę przed antypatycznym bucem (nie wiem, kto wyszedł stamtąd bardziej zniesmaczony: ja - bo zdarzało mi się już pokazywać cycki zdecydowanie milszym gościom - czy Współtwórca - bo musiał zapłacić za ten przykry akt ekshibicjonizmu) oraz ucięciu sobie dziesięciominutowej pogawędki z nieco milszą panią, której medyczne skille ograniczyły się do zapytania nas o wzrost i wagę, przycięcia równo kserokopii naszych paszportów i zmierzenia nam ciśnienia jakąś przedpotopową maszynerią (oraz oczywiście skasowania za to paru karteczek z wizerunkami martwych królów i książąt sygnowanych przez NBP) - ostatecznie okazał się nad wyraz udany. A przynajmniej jego druga, mniej oficjalna część, spędzona na przygotowaniach* do podniosłej uroczystości, a później na radosnym świętowaniu. Przychylam się do zdania Pani Gospodyni, było fantastycznie.

A ponieważ intensywny wrzesień trwa, w sobotę czeka nas kolejna podróż, tym razem do Rodzicielki, wraz z małym transportem gratów.
Widok naszego przepastnego, coraz bardziej pustoszejącego regału, ziejącego licznymi dziurami po spakowanych książkach, i stopniowo kurczącego się dobytku mniej więcej w tym samym stopniu wprawia mnie w przyjemne podekscytowanie, co przygnębia. Taka trochę jesień w skali mikro.


* No dobra, tym razem okazałam się dość marnym Happy Nigga, a mój wkład w całą imprezę był niewielki. Za to Współtwórca odkrył w kuchni Corn coś bardzo zbliżonego do Narnii, więc w czasie, kiedy ja leniwie dłubałam tekst o ochronie danych osobowych, nadmuchiwałam baloniki i łupałam w Piotrusia (wygrałam z czterolatkiem, więc wiem, co to wielki hazard, ha!), on ochoczo rzucił się do garów i naprodukował jakieś obłąkane ilości rozkosznych, bananowo-czekoladowych minimuffinek. Nadal nie mogę się zdecydować, czy ta jego tendencja do wpadania znienacka w kulinarny amok bardziej mnie wzrusza czy przeraża.

[44].

Więź łącząca mnie z młodymi rodzicami okazała się silniejsza, niż przypuszczałam, i utrzymuje się nadal. Co objawia się przede wszystkim tym, że podzielam aktualnie marzenie tysięcy niewyspanych matek i najbardziej na świecie pragnę przekimać cięgiem przynajmniej pięć godzin. Od ostatniego bezdzietnego łikendu nie udało mi się dokonać tej sztuki i na razie nie zanosi się niestety na poprawę sytuacji, a to odrobinę mnie martwi.

Zabijcie mnie, ale naprawdę nie mam pojęcia, jak do tego doszło, że znowu tkwię w jakimś paskudnym niedoczasie umiejscowionym w samym środku czarnego, włochatego, czarciego dupska, a lista rzeczy, które powinnam zrobić na natychmiast, już dawno temu mnie przerosła. Wiem tylko jedno: z tego wszystkiego poważnie zastanawiam się, czy nie olać reszty intelektualnych zmagań zaplanowanych na dziś i nie odbezpieczyć czerwonego wytrawnego. Ewentualnie różowego, bo też mam. Może nie stanę się dzięki temu mądrzejsza ani bardziej produktywna, ale nieco szczęśliwsza i ciut pijańsza - z pewnością.

Po cichu liczę również na to, że na radosnym rauszu uda mi się wymyślić jakiś błyskotliwy sposób na cudowne rozszerzenie nadchodzących kilku dni, dzięki czemu nie tylko nadrobię zaległości w robocie i podstawowych funkcjach życiowych, ze spaniem na czele, ale jeszcze uda mi się zafundować sobie odrobinę przyjemności i wychynąć na jakąś miłą przebieżkę. Bo póki co tyłek przykleił mi się do krzesła i zamieszkał w nim Azazel, a wraz z nim tłuściutkie mleko kokosowe i fasolonez. Niedopsz.

sobota, 7 września 2013

[43].

Jak padliśmy wczoraj około pierwszej, tak otworzyliśmy oko dziś po dziesiątej. Współtwórca w popłochu, z wypisanym na twarzy intensywnym procesem myślowym, sugerującym, że właśnie usilnie stara się dociec, co się dzieje, gdzie jest, dokąd zaspał i o czym zapomniał, ja w dzikiej euforii, bo nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak bajecznie się wyspałam.

Pani Gospodyni postawiła jednoznaczną diagnozę: wyglądamy jak młodzi rodzice, którzy sprzedali latorośl dziadkom i urwali się na bezdzietny łikend.

To fakt, dzisiaj czuję z nimi osobliwą więź.

piątek, 6 września 2013

[42].

Korektorka-powsinoga w Polskim Busie szczerzy pyska.
Zaczęła sprawdzać tekst w Poznaniu,
a tu już prawie Łódź Kaliska.


Niebo gwieździste nade mną, wielka tradycja literacka za mną, a przede mną wyjazdowy łikend okraszony kupą roboty. Ahoj, przygodo!

wtorek, 3 września 2013

[41].

Porannych historii ciąg dalszy.

- Czy ty, czy właśnie ty wstałaś dzisiaj dla Jezusa?
- Yyy, nie…
- To wstań dla mnie!

Grunt to różnorodność oddziaływań!

poniedziałek, 2 września 2013

[40].

Dziś o poranku Współtwórca - z właściwym sobie wdziękiem i subtelnością - wydał na mój widok radosny kwik.

- Buehehe! Ale ty pociesznie wyglądasz! Jak małe, buehehe, nieszczęśliwe, zabidzone dziecko!

Normalnie poczułabym się z lekka urażona, ale ponieważ:

a) przed wypiciem pierwszej kawy nie mam jeszcze żadnych poglądów, a tym bardziej jakichkolwiek uczuć, które można by urazić,
b) po trzecim niemrawym siorbie zawsze kiełkuje we mnie głęboka wdzięczność do Współtwórcy za to, że - poza tym, iż jest niebywale podłą kreaturą, wykorzystującą niecnie swoją poranną intelektualną przewagę - jest też świadom swych praw i obowiązków, w związku z czym tak zgodnie, szczęśliwie i trwale serwuje mi do łóżka poranną kawę, mającą moc przywracania mnie do żywych i podnoszenia do pionu,

postanowiłam zrezygnować z focha i zamiast tego nieco podrążyć temat. To znaczy na początek dowiedzieć się, czym ta moja nędza i rozpacz, które podobno prezentuję, się objawiają.

- A bo ten twój włos taki poczochrany, ni to mokry, ni to spocony, mina taka ciężko przestraszona, no takie jesteś małe, biedne dziecko. Nic, tylko dać ci dwie pyry, Janku, i dawaj, muzykuj!

No. Tyle na temat naturalnego kobiecego piękna o poranku.

[39].

Fryzjer-nerd pilnie poszukiwany. Nie musi być nawet jakoś szczególnie utalentowany czy obdarzony dziką fantazją - nie mam wielkich wymagań. Wystarczy, aby biegle opanował sztukę machania nożyczkami i cechował się wystarczającym poziomem nerdostwa, by bez mrugnięcia powieką przyjąć polecenie: Panie, zrób mi fryzurę na major Kusanagi, jeno bez grzywki, bo mój piękny bobik i odrastające boczki zamieniły się w jakieś przyklapnięte, wywijające się fruzie i aktualnie wyglądam jak beznadziejny przypadek pół dupy zza krzaka. Trochę niefart, jeśli w perspektywie ma się wesele za niecałe dwa tygodnie.

W ostateczności zawsze zostaje mi nasza osiedlowa pani Grażynka-Bożenka-czy-jak-jej-tam, u której regularnie strzyże się Współtwórca. Wprawdzie jego niedawny akt ekstrawagancji, polegający na rezygnacji ze zwyczajowych trzech milimetrów na rzecz "młodego radzieckiego rekruta", spotkał się z lekką konsternacją, ale po dłuższej chwili tłumaczenia jakoś udało im się dojść do porozumienia. Widzę więc dla siebie pewną szansę.

W razie czego zawsze mogę podeprzeć się jakimś zamierzchłym numerem "Kawaii". Tak dla pewności, że sama nie skończę jako młody radziecki rekrut. Wolałabym nie.

niedziela, 1 września 2013

[38].

Jeśli siedmiokilogramowa dynia nie łączy się ściśle z kulinarnym szczęściem, to przysięgam, nie wiem, co mogłoby odpowiadać jego definicji.


Sympatyczne odkrycie dnia: makaron z fasoli mung jest uroczy i przypomina żelkowe robale.

Mniej sympatyczne odkrycie dnia: jeśli sądziłam, że moje talenta do wywoływania spektakularnych kulinarnych katastrof kończą się na umiejętności zmajstrowania wyjątkowo rozpaczliwego potfurnika, okrutnie się myliłam.
Drożdżowe ślimaczki z musem dyniowym vs. proparoksytoneza - 1:0. Dramat to mało powiedziane. A takie miałam, cholera, dobre chęci. Naprawdę.

piątek, 30 sierpnia 2013

[37]. they tried to make me go to rehab but I said "no, no, no" - sierpień 2013

Listę uzależnień i życioumilaczy sierpnia sponsorują:
  • Śliwki. Mimo że dotąd niespecjalnie za nimi przepadałam. Nie przeszkadza mi to jednak futrować się nimi jak mały futrzak, więc podejrzewam, że wszystkiemu winna jest zmowa sadowników, którzy w tym roku podsypują je koką. Ani chybi.
  • Dach A. Chodź na dach, mówili, będzie fajnie mówili. Mieli rację!
  • Ciasto drożdżowe. Dużo drożdżowego ciasta.
  • Focus T25 (odrobina zakwasów w stopach w ramach drożdżowodupnej profilaktyki chyba jeszcze nikogo nie zabiła, nie?).
  • Lasek Marceliński.
  • Alina Orlova.
  • Bieganie. Bo jest dobre na wszystko.

czwartek, 29 sierpnia 2013

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

[35]. szczotka, pasta, kubek, ciepła woda, tak się zaczyna wielka przygoda

Kochana Zębowa Wróżko! Załatw, proszę, aby miły pan dentysta, do którego się wybieram, rzeczywiście okazał się miły i zachwycił się doskonałym (mam nadzieję) stanem mojego uzębienia, rezygnując tym samym z niecnego planu doprowadzenia mnie do bankructwa, gdyż rozpaczliwie potrzebuję nowych kamaszy do biegania. Niedzielna przebieżka po lesie była wprawdzie fantastyczna, ale zamordowała na śmierć mój sterany obuw i teraz trochę mi przykro, bo nasza rodzinna kreatywna księgowość* może tego nie unieść.

Nie dość, że na tych poważniejszych frontach bryndza, to jeszcze na niepoważnych zajeżdża grecką tragedią: zęby albo buty. Zaprawdę, dorosłość ssie.

Więc bądź tak dobra i się spraw, co?

* 0:35:

sobota, 24 sierpnia 2013

[34]. I need a big loan from a girl zone

Sześciokilometrowa przedpołudniowa przebieżka i Cardio Recovery z wujkiem Shaunem to chyba całkiem niezły wynik jak na dzień po imprezie. Tym bardziej, że wczorajszy wieczór panieński Ś. stanowczo należy zaliczyć do gatunku tych, które jeszcze długo będzie się wspominać z kwikiem uciechy (podobnego zdania może być zresztą pan sąsiad Ulubionej Redaktorki - przypuszczam, że nie co dzień ziszcza się jego pornosen i odwiedza go dziewczę odziane jeno w szpilki, rajstopy, frymuśny komplecik o wdzięcznej nazwie "Snow White" i welon, chcące pożyczyć szklankę cukru... ).

Wczorajsze dokazywania - poza tym, że spełniły swoją podstawową funkcję i sprawiły frajdę gwieździe wieczoru - zdecydowanie uszczęśliwiły także i mnie. Wprawdzie mam wrażenie, że tryb życia, jaki prowadzę, owocuje tym, że staję się coraz większym dzikusem i wyłazi ze mnie jakiś introwertyczny wypłosz, niespecjalnie radzący sobie z wchodzeniem w jakiekolwiek interakcje (trochę nurtuje mnie kierunek tej zależności: dziczeję, bo praca, której poświęcam sporo czasu i którą w gruncie rzeczy bardzo lubię, implikuje zabunkrowanie się we własnej chałupie, czy też ochoczo się bunkruję i dłubię, bo z natury jestem aspołecznym freakiem?), ale stale i niezmiennie uwielbiam te nasze babskie nasiadówki. Baaardzo.

Teraz przydałoby mi się jeszcze doraźne spotkanie spod znaku tych nocno-kuchennych, podlewanych obficie czerwonym wytrawnym, które pozwoliłoby mi w końcu zwerbalizować strachy i poukładać jakoś chaos w głowie. Niestety na razie nie mam widoków na takie wsparcie, więc z braku lepszych pomysłów - biegam. Nie wiem, czy ten sposób rozwiązywania trudności jest aby na pewno skuteczny, ale niewątpliwie zwiększa moje szanse na machnięcie półmaratonu, a to zawsze jakaś zaleta. Nie?


Nie mam pojęcia, kiedy zamieniłam się w taką miękką bułę, naprawdę.

środa, 21 sierpnia 2013

[33]. I've got a perfect body 'cause my eyelashes catch my sweat

Zabieguję żałobę po upałach, które najwyraźniej odeszły już na dobre - jak zwykle za wcześnie, zanim zdążyłam porządnie się nimi nacieszyć i mieć ich serdecznie dość. Nie jestem zresztą tak do końca przekonana, czy to w ogóle możliwe, ale rada byłabym kiedyś mieć sposobność to sprawdzić. Póki co jak niepodległości będę bronić teorii, że optymalne temperatury do życia, działania i szeroko pojętego istnienia zaczynają się od dwudziestu pięciu stopni w górę - trzydzieści to absolutny raj na ziemi! - toteż wcale się nie dziwię, że mieszkańcy Helsinek tak ładnie narzekają. Też byłabym potworną zrzędą, gdyby przyszło mi żyć w krainie, gdzie nie ma słońca nieomal przez siedem miesięcy w roku, a lato nie jest gorące, tylko zimno i pada, zimno i pada... A nie, wróć. To by w sumie wiele wyjaśniało.

Tak czy owak, po krótkiej przerwie spowodowanej - jak zwykle - zawieszeniem w zawodowym niebycie (a właściwie odbycie, jeśli już mamy ściśle trzymać się faktów) i sumiennym przestrzeganiem zasady "Nie spałaś, nie biegaj, ofiaro", niczym tuptacz marnotrawny powróciłam potulnie na biegową ścieżkę, uroczyście ślubując nie opuszczać długich wybiegań i w ogóle grzecznie stosować się do mojego wiecznie modyfikowanego planu. Efekt? Po wczorajszych sprintach czuję dzisiaj nawet mięśnie brzucha, o nogach i tyłku - składającym się aktualnie głównie z drożdżowego ciasta i zdradziecko pysznych ślimaczków z musem gruszkowo-dyniowym, stanowiących efekt piekarskiego amoku, w który Współtwórca uprzejmy jest wpadać wieczorową porą (mówię to i powiadam, miłość i chuda dupka nijak nie idą w parze, a nawet jeśli, trzeba się przy tym nielicho naorać, ot co) - nie wspominając.

A jakby tego było mi mało, doszedłszy do wniosku, że samo tuptanie w obliczu zagrożenia drożdżowym dupskiem i przedjesienną melancholią nie wystarczy - tu potrzeba podniosłych czynów! - z jeszcze większą skruchą powróciłam do starego dobrego wujaszka Shauna i jego szachrajskiego, hiphopowego preludium do Insanity (na samo Insanity wciąż jestem za miętka, po ostatnim podejściu do fit testu przez trzy dni złaziłam z łóżka bokiem, bo bolały mnie nawet włosy). Nie mam pojęcia, jakim cudem poprzednio udało mi się zmierzyć z tym programem - albo robiłam coś źle, albo też moja niezła kondycja wcale nie jest tak niezła, jak sądziłam - bo mój pląsający kumpel przeczołgał mnie dziś straszliwie. I chociaż zabrzmi to jak wyznanie kompletnego świra, czuję się w związku z tym naprawdę doskonale.

Żeby było jasne, nigdy nie wierzyłam w cudowną moc endorfin, zalewających mózg opioidowymi falami pod wpływem wysiłku fizycznego. Właściwie to dalej nie wierzę. Oczywiście nie wykluczam, że są ludzie, którzy rzeczywiście odczuwają dziką ekscytację, słysząc żałosne popiskiwanie własnych umęczonych mięśni, ale w moim przypadku to absolutnie tak nie działa. Prawdę mówiąc, mimo że oficjalnie przestałam już chyba należeć do grona kompletnie sflaczałych flaków, nadal nie cierpię ćwiczeń jako takich. Uwielbiam to cudowne uczucie tuż po bieganiu, to przyjemne zmęczenie mięśni, myśl, że oto duch zwyciężył nad leniwą materią i, choć pieruńsko mi się nie chciało, ostatecznie zrobiłam dla siebie coś dobrego - coś, za co moje ciało z pewnością będzie mi wdzięczne, podobnie zresztą jak dużo spokojniejsza głowa, ale nie lubię samego procesu. Choć, jak przypuszczam, to właśnie on jest tu kluczowy.

No. A teraz, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku spod znaku coś dla ciała, coś dla duszy, trochę chcę, a trochę muszę, mogę powrócić do futrowania się gruszkowo-dyniowymi ślimaczkami i intensywnych poszukiwań jasnych stron jesieni, która lada chwila stanie w progu. Sprzyjająca aura do stopniowego zwiększania kilometrażu to niewątpliwie jedna z nich, ale skłamałabym, mówiąc, że najjaśniejsza. Sezon na dynię cieszy mnie chyba zdecydowanie bardziej. Yeah.

sobota, 17 sierpnia 2013

[32]. PMS level hard

Ja tu się zastanawiam nad najlepszym sposobem na spożytkowanie nadmiaru walących na łeb hormonów i rozważam zabunkrowanie się w kuchennym kącie w celu popełnienia jakiegoś wypieka, a w tym czasie Współtwórca wyciąga już z piekarnika pierwszą partię obłędnie pysznych drożdżowych kokosowo-cynamonowych ślimaczków z rodzynkami.
Albo żyjemy w symbiozie idealnej, albo mój PMS osiągnął już tak wynaturzoną formę, że zaczyna przenosić się na niewinnych ludzi.

Na wszelki wypadek wolę nie pytać, czemu akurat drożdżowe ślimaczki. Prawdopodobieństwo, że usłyszę BO TAK!, jest zbyt duże. A poza tym naprawdę są obłędnie dobre. Ślurp.

[31]. summer in the city vol. 2

Nigdy nie będzie takiego lata.

Od kiedy pamiętam, sierpień zawsze podszyty był dla mnie lekkim smutkiem. Gdzieś pomiędzy wciąż bajecznie słonecznymi popołudniami, letnim kurzem i garem leczo a pełnym podekscytowania oczekiwaniem na pierwsze pełnoprawne kasztany i nowymi zeszytami, uśmiechającymi się kokieteryjnie nietkniętą bielą kartek, wprost proszącą się o to, by wkroczyć na jej dziewiczy teren uzbrojonym w ostrze długopisu, podskórnie zawsze wyczuwałam w nim pewną melancholię. Jeszcze nie babie lato, ale już jego subtelną zapowiedź, otulającą niepostrzeżenie świat swoją delikatną przędzą, snującą się powoli, acz metodycznie w coraz szybciej zapadającym zmroku.

Nie wiem, czy to kwestia wieku i coraz wyraźniejszej świadomości, że to wiecznie oczekiwane lepiej, piękniej może wcale nie nadejść, nie do końca pomyślnego momentu w życiu, nadchodzących zmian i wynikającej z nich tymczasowości wszystkiego, niewygodnego zawieszenia pośród stale zmieniających się planów, z których nie wiadomo, co ostatecznie wyniknie, ale w tym roku silniej niż kiedykolwiek czuję, że nigdy nie będzie takiego lata. Pełnymi garściami staram się więc czerpać z tego, które trwa, nawet jeśli sprowadza się to jedynie do wykradania z ciągłego niedoczasu pojedynczych chwil, kiedy kompletnie niczego mi nie trzeba i niczego nie muszę, oraz beztroskiego pasożytnictwa na cudzych wywczasach.

Taki urlop w wersji freegan, podczas którego człowiek nieoczekiwanie odkrywa, że mieszka gdzieś ponad dwa lata i dotąd zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że w pobliżu ma tak doskonałe tereny do tego, aby poszwendać się po lesie w poszukiwaniu grzybów (albo żeby wleźć w szkodę - tylko ja potrafię nadepnąć na grzyby i ich nie zauważyć!), urządzić minipiknik, pomachać pojkami ku uciesze szalejących na placu zabaw dzieciaków, porzucać frisbee (już wiem, że wyjątkowo kiepsko aportuję), a potem zalec na trawie z książką albo sudoku, rozkoszując się cudownie wolnym popołudniem.


Chillout Marcelin.


A wieczorem - jeśli tylko dysponuje się przyjaciółmi mieszkającymi w tak fantastycznym miejscu - można zanurzyć się w czarownym bezczasie, patrzeć na spadające gwiazdy, przegadać pół nocy i przy dźwiękach kawałków z czasów liceum popijać piwo na dachu świata. A przynajmniej na dachu kamienicy.


Słońce nie będzie nigdy już tak cudnie wschodzić i zachodzić
Księżyc nie będzie tak pięknie wisiał


Nigdy nie będzie takiego lata.


piątek, 16 sierpnia 2013

[30]. chyba

Nie jest wielką tajemnicą, że należę do kobiet całkowicie nieskomplikowanych w obsłudze i do szczęścia potrzeba mi naprawdę niewiele. A jeśli w dodatku owo "niewiele" okraszone jest odrobiną polotu i fantazji - recepta na to, jak podbić moje serce, gotowa.

Absolutne mistrzostwo w tej materii osiągnął, rzecz jasna, Współtwórca. W sumie nie znam drugiego faceta, który wpadłby na pomysł, aby specjalnie dla mnie zamówić ręcznie robionego lizaka. Nie mówiąc już o lizaku w kształcie Totoro.



Kwiatki, czekoladki, brylanty? A pff.

wtorek, 13 sierpnia 2013

[29]. wtodziałek

Jestę geniuszę. Z racji tego, że tkwię w jakimś apogeum zawodowej padaki, koło 20:00 położyłam się na chwilę, dosłownie na moment, z zamiarem przywalenia półgodzinnej drzemki. Aha, półgodzinnej.
Obudziłam się przed 2:00 i mam właśnie nowy dzień. Wtodziałek.

Niech żyje alternatywny rytm dobowy!

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

[28]. soft kitty, warm kitty, little ball of fur

Z okazji dzisiejszych urodzin pana Schrödingera wujek Gugiel zrobił się wyjątkowo ładny.


A ja nareszcie wymyśliłam wzór, który chcę mieć na koszulce.


- No fajne - orzekł Współtwórca, zerkając na projekt.
- A nie jesteś trochę dumny, że twoja żona wie, co to zasada nieoznaczoności Heisenberga?
- Zdziwiłbym się, gdybyś tego nie wiedziała.
- Ej, ale to nie jest takie oczywiste.
- Ale zdziwiłbym się, gdybyś akurat ty tego nie wiedziała.

Ha. It must be love. Nerd love.

niedziela, 11 sierpnia 2013

[27]. hot town summer in the city

Nie wiedzie mi się ostatnio. To znaczy owszem, na polu zawodowym wiedzie aż zanadto, a skutek uboczny jest taki, że moja doba w jakiś podejrzany sposób znów uległa paskudnemu skróceniu, żyję w ciągłym niedoczasie, a moje potrzeby sprowadzają się do tego, by - po tym, jak już należycie się wyśpię - rzucić wszystko w diabły i w trosce o własne zdrowie psychiczne kategorycznie i stanowczo zarządzić choćby szczątkową kanikułę. O zaszyciu się na kilka dni na Mazurach, jak to drzewiej bywało, nawet nie śmiem marzyć; aktualnie jestem tak podróżniczo niewybredna, że już sam wypad w rodzinne strony wydaje mi się całkiem sympatycznym przedsięwzięciem. Mogłabym radośnie pluskać się w jeziorze, wygrzewać się na słońcu jak jaszczurka, podziwiać balkonową plantację pomidorów Rodzicielki, ganiać po okolicznych łąkach i siołach, buszować po lasach, umrzeć, zeżarta przez komary… Kto wie, może nawet zmierzyłabym się z jednym z demonów okołopodstawówkowej młodości i wsiadła w końcu na ten dziadowski rower?

Szkoda tylko, że na drodze do szczęścia między mną a cudownie beztroskim byczeniem się stanął jeden wredny szczegół - taki mianowicie, że planktonowi znajdującemu się na samym dole kapitalistycznej piramidki takie luksusy jak urlop nie przysługują. Poświęciwszy tej smutnej prawdzie chwilę głębokiej zadumy, postanowiłam rozwiązać problem sposobem: zostałam urlopowym pasożytkiem. Z braku własnej podczepiłam się zatem pod cudzą labę, czyli w tym wypadku labę Współtwórcy, bo najbliżej.

Muszę przyznać, że pomysł żerowania na nieswoich wywczasach okazał się doskonały, zaowocował bowiem szalenie przyjemną sobotą. Było więc Stare Zoo - wcześniej odwiedziłam je tylko raz, w drugiej albo trzeciej klasie podstawówki, i pamiętam, że przywiozłam z tej wycieczki ponure wspomnienie przygnębiająco małych wybiegów i przeraźliwie smutnego kuca szetlandzkiego. Od tego czasu sporo się zmieniło, większość zwierzaków została przeniesiona do Nowego Zoo, gdzie pewnie żyje im się nieco bardziej komfortowo, i chociaż wczorajsza wyprawa skłoniła mnie do kilku mniej lub bardziej radykalnych refleksji na temat samej idei trzymania w niewoli rozmaitych gatunków zwierząt (szerzej o tym może innym razem) oraz wątpliwego sensu istnienia ogrodów zoologicznych w takim kształcie jak Stare Zoo, z jeżdżącą w kółko bryczką i kucykiem "zapraszającym na przejażdżkę" (yyy), spędziłam chwilę przy żółwiach, które awansowały ostatnio do grona mojej ulubionej zwierzyny (bo robią chap, chap, wiadomo), oraz - jak na poważną, dorosłą kobietę przystało - pozachwycałam się trochę sympatycznymi kózkami.


Był i paśnik…


…ale ponieważ stałam się ostatnio nieco kłopotliwa żywieniowo, w czasie, gdy Współtwórca futrował się na deser pyszną tartą czekoladową z orzechami (gdyby ktoś miał ochotę na takie dobro, polecam przybytek na Słowackiego, na widok tych wszystkich tart i kiszyków w witrynce dostałam ślinotoku), ja ćwiczyłam charakter. I podziwiałam roślinność Jeżyc…


…na których wejścia do lumpekso-rupieciarni strzegą niekiedy maneki-neko.


Było też kino i Sklep dla samobójców. Zapowiadało się nieźle (po Trio z Belleville nie mam wątpliwości, że francusko-belgijsko-kanadyjska animacja ma przyszłość), pomysł wydawał się odjechany, obsada polskiej wersji językowej pozawalała podejrzewać, że rozrywka będzie przednia, ale niestety całość okazała się mocno średnia. Przesadnie rozwleczoną fabułę i pozbawione polotu dialogi uratowała w zasadzie tylko absolutnie zachwycająca kreska. Mogłabym siedzieć i po prostu się na nią gapić, przecudna!


A w drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o ulubioną winiarnię. Urzekł mnie ten dzwonek na blacie.

Po raz kolejny obiecuję sobie z mocą, że jak już będę duża, dorobię się wreszcie porządnego aparatu i nauczę się robić przyzwoite zdjęcia. Nie wiem, czy to kwestia nowych szkieł, dzięki którym nareszcie widzę świat, ale wokół tyle jest ładnych drobiażdżków, które aż się proszą o to, żeby zatrzymać je w kadrze!

No. Po takiej skondensowanej dawce przyjemności plankton pracujący czuje się szczęśliwy i może powrócić do pracy ku chwale naszego PKB. Ciąg dalszy urlopowego pasożytowania pod hasłem "Summer in the city" w przyszły łikend. Spodobało mi się.