niedziela, 30 grudnia 2012

coś dla ciała, coś dla duszy, trochę chcę, a trochę muszę

Czyli lista noworocznych postanowień, które niniejszym uroczyście obiecuję wypełnić w dwa tysiące trzynastym:

Zmniejszę zagracenie przestrzeni
Postanowienie głównie z gatunku "trochę muszę", zwłaszcza w obliczu wizji przeprowadzki gdzieś tam kiedyś. Wprawdzie od dawna uważam, że oboje z Konku jesteśmy mistrzami sztuki kompresji i potrafimy zmieścić cały nasz (rozrastający się!) dobytek na absurdalnie niewielkiej przestrzeni, a gdyby tetris w realu stał się dyscypliną olimpijską, niewątpliwie miałabym szansę na podium, nie zmienia to jednak faktu, że wcielenie w życie idei minimalizmu - przynajmniej w pewnym zakresie - wydaje mi się całkiem niegłupie. Dość obłąkanego gromadzenia!

Wskrzeszę swój angielski
Obawiam się, że obecnie jest bardziej martwy niż mój staro-cerkiewno-słowiański i łacina razem wzięte. Jedyny plus jest taki, że doskonale wiem, na czym polega mój problem: znam gramatykę, czytam, słucham, ale nie mówię. A nie mówię przede wszystkim dlatego, że myślę na wskroś po polsku, w dodatku zdaniami wielokrotnie złożonymi, czyli dokładnie tak, jak piszę, chce mi się neologizmów i karkołomnych konstrukcji gramatycznych, których poza polszczyzną po prostu nie ma, irytuje mnie fakt, że nigdy w życiu nie będę posługiwać się angielskim tak biegle jak językiem ojczystym, słyszę swój okropny akcent from Transylwania, a jednocześnie mam przed oczami transkrypcję fonetyczną, jestem językowo pokrzywiona i w efekcie odechciewa mi się gadać. Owszem, porozumiem się bez problemu, jeśli muszę, ale każdorazowo wiąże się to z autowściekiem, pod wpływem którego mam ochotę natrzaskać samą siebie po pysku, w zasadzie czort wie za co. I doskonale wiem, że to kiepski sposób na to, żeby się odblokować i zaskoczyć.

Uczciwie kontynuuję akcję "rusz dupsko"
Czas najwyższy wrócić do porzuconego niecnie pana Shauna, skończyć, co zaczęłam, a potem wziąć się wreszcie za Insanity i zostać amerykańskim komandosem. Na razie wolę nawet się nie zastanawiać, jakie zakwasy ów pan mi zgotuje, kiedy w przyszłym tygodniu powrócę do niego pełna skruchy i ze szlochem poproszę: "Teach me, master, i wyegzorcyzmuj mi dupsko, gdyż albowiem ponieważ zamieszkał w nim Azael, a wraz z nim zdradzieckie świąteczne ciasteczka". A w okolicach marca planuję powrócić do biegania - wyzwanie na dwa tysiące trzynasty to zejść poniżej godziny na dziesięć kilometrów i stopniowo wydłużać trasę, bo marzy mi się półmaraton. Rok temu niechybnie popukałabym się w czoło, ale teraz naprawdę wydaje mi się to całkiem wykonalne.

Wyzwanie "47 książek w 365 dni"
Jedną z głównych wad pracy, która w gruncie rzeczy polega na czytaniu, jest to… że człowiek przestaje czytać. Poważnie. Miewam okresy, kiedy w wolnym czasie szerokim łukiem omijam książki, bo dostaję takiej alergii na druk, że chce mi się płakać, a potem wpadam w jakiś dziki binge reading - kompulsywnie pochłaniam wszystko, po prostu wszystko, co zawiera litery, łykam słowo pisane bez ładu i składu, jak wyposzczony i wypuszczony z dziczy lekturowy opętaniec, kompletnie nie znam umiaru - albo pożeram jednocześnie pięć książek, albo nie tykam ich wcale. Mam nadzieję, że wyzwane pomoże mi się ogarnąć, wyrobić w sobie jakąś systematyczność i znaleźć równowagę między czytaniem w ramach rozrywek zawodowych i dla przyjemności. A 47 to bardzo ładna, uroczo nieokrągła liczba, dlatego wydaje mi się najodpowiedniejsza.

Odhaczę ze swojej Bucket List przynajmniej dziesięć pozycji
Jak dotąd zaliczyłam dwadzieścia sześć punktów ze stu jeden, ale lista cały czas się rozrasta.


To będzie dobry rok. Najlepszy!

sobota, 29 grudnia 2012

sobota, 29 grudnia 2012

Uwielbiam, kiedy brak sprecyzowanych planów i wizja sylwestra bez Polsatu (w domach z betonu nie ma wolnej miłości, a w domach amiszów nie ma telewizora, wiadomo) samoistnie przekształcają się w plan doskonały.

Wszystko wskazuje na to, że po rocznej przerwie świeckiej tradycji stanie się zadość i weseli wyrobnicy, występujący niegdyś w mazurskim obozie pracy pod wdzięcznymi pseudonimami artystycznymi: Oprah Winfrey (pomysł Konku, nadal podkreślam, że ja obstawałam przy Halle Berry!) aka Ulubiona Redaktorka, Samuel L. Jackson aka UMUR, Konku aka Morgan Freeman oraz ciotka pro aka Whoopi Goldberg, znowu wspólnie powitają Nowy Rok. Ihihi!
A żeby nie poprzewracało nam się w dupach od tej samodzielności i dzikiej samowoli, nasza gospodyni i dobrodziejka, do której my pojechać nie bylibyśmy w stanie, najprawdopodobniej dotrze do nas. Wraz z całą resztą rodziny na swoim.

Parafrazując klasyka, abolicji nie ma, ale też jest zajebiście.
Pańcia & Happy Niggaz w pełnym składzie!

sobota, 29 grudnia 2012

Muszę zapisać tę nagłą myśl, zanim pod wpływem niewyspania, kiepskiego biorytmu czy inszych niesprzyjających okoliczności przyrody ją zgubię: mimo że cholernie się cieszę, że ten rok wreszcie się kończy, po namyśle stwierdzam, że ostatecznie nie był taki całkiem beznadziejny. Gdzieś tam po drodze to i owo udało mi się z niego wykrzesać, więc chyba nie wypada tak zupełnie spisywać go na straty.

Po pierwsze, żyję, co już samo w sobie jest wartym odnotowania osiągnięciem. W końcu w połowie dwa tysiące dwunastego weszłam w bardzo krytyczny wiek, zaś warunki, by dołączyć do Klubu 27, miałam doskonałe już na starcie: w ciągu kilku okołourodzinowych dni dostałam po pysku wypowiedzeniem, zaliczyłam koncert Rise Against, stołeczne tango, wychlałam morze alkoholu, wcieliłam się w brawurowe skrzyżowanie Madonny z Cyndi Lauper, udowadniając przy okazji (także ku własnemu zdziwieniu), że tańczę nie tylko w sytuacji zagrożenia życia, i generalnie spędziłam kilka bardzo intensywnych dni, przeżywając przy okazji więcej przygód niż Miś Colargol. Grunt to wola przetrwania. Czy coś.

Po drugie, poza tym, że przeżyłam w ogóle, przetrwałam też zimę na rubieży. A to oznacza, że dopiero teraz wiem, co znaczy prawdziwa zima (i wiem też na pewno, że z całej duszy i ze wszystkich sił swoich jej nie cierpię) - taka, podczas której pingwiny-huncwoty napadają na idące do szkoły dzieci i zabierają im drugie śniadania, białka oczu zamarzają, a z zasp wyłażą zaginieni powstańcy styczniowi. Stoczyłam też wiele zaciętych walk i partyzanckich potyczek, składających się na jedną, wielką, niekończącą się wojnę, którą wiedziemy z budzikiem, światem i ciałem, i ostatecznie utwierdziłam się w przekonaniu, że jestem sową, a zmuszanie ludzi do wstawania o piątej pięćdziesiąt trzy jest niehumanitarne i powinno być konstytucyjnie zabronione. Obiecuję, że jak będę duża, a moja błyskotliwa kariera polityczna nabierze rumieńców, nie omieszkam czegoś z tym zrobić.

Po trzecie, nadal nie byłam zmuszona ogłosić upadłości i nie pogrążyłam się w totalnym bankructwie, a jedynie w bankructwie umiarkowanym i utrzymującym się na względnie stabilnym poziomie, co w przypadku tak zwanego wolnego zawodu, w dodatku polegającego na czytaniu do porzygu i uprawianiu okazjonalnej radosnej twórczości lyterackiej, stanowi nie lada sukces. Jak zwykle miałam przy tym więcej szczęścia niż rozumu i po raz kolejny okazało się, że dobrzy ludzie, którzy mnie otaczają, są dobrzy między innymi dlatego, że nie dadzą mi umrzeć z głodu. W międzyczasie popracowałam trochę w najbardziej obłąkanej redakcji świata, w najcudowniejszym towarzystwie, jakie tylko można sobie wymarzyć, i przez większość czasu robiłam całkiem fajne rzeczy - oczywiście poza chwilami, kiedy robiłam rzeczy wybitnie niefajne. Po całej tej przygodzie - poza głęboką pogardą dla byłego pracodawcy i aktualnie ulubionego zleceniodawcy - zyskałam +50 do uspołecznienia (w życiu nasiadówki w babskim gronie nie sprawiały mi takiej frajdy!) i +100 do zdrowia psychicznego. I +100 do przerostu ego, bo nikt mi go nie czochra tak jak zaprzyjaźnione koleżanki-redaktorki (ze szczególnym uwzględnieniem UR, rzecz jasna). Proparoksytoneza - the best proofreader in the village. Ha.

Po czwarte, odkryłam, że bieganie jest fajne. Do tego stopnia, że niecałe trzy miesiące po dokonaniu tego odkrycia machnęłam sobie radośnie dziesięć kilometrów i mam apetyt na zdecydowanie więcej. A w oczekiwaniu na sprzyjające warunki atmosferyczne (zawsze byłam pełna podziwu dla zimowych biegaczy, ale teraz uważam ich już za bogów, przysięgam!) pozwalam się poniewierać wesołemu Murzynowi, który na mnie krzyczy. W związku z czym kompletnie nie rozumiem, dlaczego Majowie tak schrzanili sprawę i wieszczony koniec świata jednak nie nastąpił - kombinacja ja + aktywność fizyczna to JEST niechybny zwiastun apokalipsy. Tym bardziej, że na mojej liście noworocznych postanowień po raz pierwszy nie znajdzie się nieśmiertelne "schudnąć" i mówię to z pełną stanowczością. Akcja "rusz dupsko" była jednym z moich najgenialniejszych pomysłów, poważnie.

Innym - po piąte - był plan przerzucenia się na elektronicznego papierosa. Od połowy listopada nie kupiłam analogów i spaliłam w tym czasie może z pięć fajek. A po tegorocznej wizycie Świętego Mikołaja, który przychylił się do mojej sugestii, że grzeczne dzieci warto obdarowywać osprzętem służącym do pielęgnowania nałogów, przeczuwam, że raczej do nich nie wrócę. E-palenie jest super.


Ta wesoła wyliczanka pozytywów oczywiście mogłaby być dłuższa, ale mój wirtualny ekshibicjonizm - wbrew pozorom - jest dość ograniczony, a niepoważny profil blogaska zobowiązuje. Zostanę więc po prostu przy swojej teorii, że dwa tysiące dwunasty naprawdę nie był taki całkiem najgorszy. Choćby dlatego, że jestem lazgryzmazowym oceleńcem - Dżordż w tym roku nadal mnie nie ustrzelił, a zostały już tylko trzy dni! Mwehehehe! No i kto jest wytrawnym graczem, no kto?

sobota, 29 grudnia 2012

W tym roku odwiedził mnie Mikołaj w wersji dla dorosłych.

Po pierwsze, spełnił moje marzenie o poważnej piżamce - nie, żadne tam frywolne fiu bździu, tylko porządna, kraciasta, wujaszkowa flanelcia, cudownie milutka i ciepła, w której wyglądam jak żywcem wyjęta z Simsów. Nigdy nie sądziłam, że taki prezent może sprawić tyle radości. Chyba jestem już stara.

Po drugie, zostawił pod choinką całkiem pokaźną butelczynę Ballantinesa. Kazał się wprawdzie podzielić z Konkubentem, nie zmienia to jednak faktu, że to bardzo miło z jego strony, że postanowił zaspokoić naszą hedonistyczną potrzebę dania od czasu do czasu w palnik trunkiem z ciut wyższej półki.

Pamiętał też o naszej zboczonej miłości do słowotworzenia i werbalnych wygibasów:


Sprawdziliśmy już - Słowo Stwory okazały się bardzo przyjemną zabawą i czymś pośrednim między grą w Państwa miasta, Scrabble i - jak stwierdził Konku - rozwiązywaniem jolek. Podejrzewam, że w większym gronie dostarczają o wiele więcej uciechy, ale w dwie osoby też dają radę. Zwłaszcza, gdy podlewa się je grzanym piwem. I kto powiedział, że "machanie fiutem" nie zalicza się do kategorii "sport"? Hę?

Swoją drogą, to ciekawe, bo o ile werbalne wygibasy same w sobie bardzo lubię - ba, uwielbiam! - o tyle gry w Scrabble nie cierpię z głębi duszy i nie ma takiej siły w przyrodzie, która byłaby w stanie wyleczyć mnie z tej nienawiści. Poważnie.

Zawsze, ale to zawsze dostaję takie baty, że aż przykro, na co spory wpływ ma najprawdopodobniej fakt, że jeśli w woreczku znajdują się najbardziej beznadziejne litery świata, z których nie da się ułożyć nic, absolutnie nic, z całą pewnością właśnie ja je wylosuję. Sprawy nie ułatwia też presja pod tytułem "No jak to, jesteś filologiem, na pewno znasz caaaaałą masę słów i wszystkich nas rozpykasz". No niby znam, ale spróbuj tu, człowieku, stworzyć jakiekolwiek z ultragównianej kombinacji, która ci się trafiła. W efekcie albo kończę z żenującą liczbą punktów, gdzieś na szarym końcu, albo robię za niezależnego pomagacza - i ten, komu akurat podpowiadam, na ogół wygrywa.

Nie wiem, czy teoria na temat braku szczęścia w kartach ma przełożenie także na litery, ale jeśli tak, wszystko wskazuje na to, że powinnam żyć długo i szczęśliwie, w stanie permanentnego miłosnego uniesienia. Co najmniej do dziewięćdziesiątki.

I wreszcie: Mikołaj uczynił ze mnie najszczęśliwszego palacza na świecie! Osprzęt, którym mnie obdarował, to prawdziwa rakieta i jestem nim absolutnie zachwycona. Podejrzewam, że z taką baterią-kombajnem mogłabym tygodniami błąkać się nawet po puszczy amazońskiej i bronić się nią przed dzikimi zwierzętami (na przykład rzucając Avadę Kedavrę). A do tego zabawka jest piękna, w razie potrzeby może służyć do samoobrony (na przykład jako pałka na wroga) i wygląda jak miecz świetlny.


Małe porównanie, dlaczego rakieta nazywana jest rakietą, czyli mój składak, poprzednio używany Mild i analog. Że niby rozmiar nie ma znaczenia?


Use the Force, pro!


I niechaj moc będzie zawsze z tobą
Sprawdź, czy działa miecz, wracamy inną drogą


Zostałam e-papierosowym rycerzem Jedi*! W wujaszkowej piżamie!

* Aczkolwiek Konku bardziej skłania się ku wersji, że jestem po prostu młodym padawanem.

piątek, 28 grudnia 2012

piątek, 28 grudnia 2012

Rodzicielka dziś rano: Ładne masz te włosy. Ale tam z tyłu to coś ci się wydarzyło…
ja: Kołtunek się wydarzył!

Proces okołoświątecznego osuwania się w otyłość i szeroko pojętego haniebnego zapuszczania się zakończyłam wczoraj tradycyjnie - wizytą u fryzjera. Wprawdzie mój aktualny gabaryt pozwala podejrzewać, że mogę być zaginioną siostrą Kliczko, ale przynajmniej przestałam mieć fryzurę jak jakiś pan Mietek, żul spod Biedronki. Ha.


PS. Wszystkich zatroskanych losem kołtunka informuję uprzejmie, że nie ucierpiał. Został tylko odrobinę spacyfikowany, ale nie wątpię, że jutro znów się wydarzy. Na szczęście to bardzo ładny kołtunek, podobnie zresztą jak cała reszta moich nowych włosów. Ha po trzykroć!

czwartek, 20 grudnia 2012

czwartek, 20 grudnia 2012

Z okazji dzisiejszego Dnia Ryby będzie (a jakże!) o karpiach. Wszyscy uczuleni na tego typu treści mogą od razu dać sobie spokój z dalszym czytaniem, bo po co mają sobie niepotrzebnie reakcję alergiczną fundować.

Bardzo podoba mi się tegoroczna odsłona kampanii Klubu Gaja "Jeszcze żywy KARP". Estetyczna, fajnie zrobiona, z chwytliwym hasłem: "Nie baw się w kata, kup karpia w płatach".


I to jest, moim zdaniem, bardzo rozsądny postulat. Nikt nikogo ogniem, mieczem i brukselką na wegetarianizm czy weganizm nie nawraca, istotne jest natomiast to, żeby na początek w ogóle zmusić ludzi do myślenia, w jaki sposób karp trafia na wigilijny stół. Niektórzy chyba naprawdę głęboko wierzą, że ryba to jakiś daleki kuzyn ziemniaka.

Oczywiście pomysł kupowania wigilijnych karpi z lodu czy w płatach nie jest rozwiązaniem idealnym, bo tak czy owak życia im to nie ocali, ale jeśli można oszczędzić im przy tym dodatkowego, kompletnie bezsensownego cierpienia, sądzę, że takie akcje mają sens. I powinny być wałkowane do znudzenia.
Zasłanianie się tradycją i tłumaczenie, jakoby święta bez wymęczonego stwora dogorywającego smętnie gdzieś w wannie nie były świętami, uważam natomiast za skrajnie durne - to żaden zwyczaj kultywowany od dziada pradziada. A nawet gdyby był, nic nie usprawiedliwia bezmyślnego pastwienia się nad żywymi stworzeniami. Jakimikolwiek.

PS. Historyczny moment - po raz pierwszy w karierze tego wirtualnego przybytku wyłączyłam komentarze. Głównie dlatego, że nie widzę tu sensu ani możliwości dyskusji - albo uznajesz, że ryba jest żywym stworzeniem posiadającym system nerwowy, a podduszanie w foliowej siacie i przetrzymywanie przez kilka dni okaleczonych, skrajnie wymęczonych półzwłok jest czymś, czego nie należy robić w odniesieniu do jakiegokolwiek zwierzaka - obojętnie, miłego i futrzastego czy pokrytego łuską (mogę się założyć, że większość miłośników świeżego karpika w życiu nie potraktowałaby tak kota czy psa, hmm, ciekawe dlaczego) - albo nie myślisz o tym / nie przyjmujesz tego do wiadomości i czarujesz rzeczywistość / masz to w dupie i nie masz z tego powodu bezsennych nocy. Innych opcji nie ma.

czwartek, 20 grudnia 2012

Czyżby Kevin Smith w "Dogmie" miał rację i Bóg - jeśli istnieje - faktycznie jest kobietą? Konku każe mi podejrzewać, że facet mógłby nie unieść poprawnego aktu stworzenia, zaś efekty całego przedsięwzięcia mogłyby okazać się... hmm, cokolwiek osobliwe.

- Ale ty jesteś chuda.
- Chyba zwariowałeś. Niby w którym miejscu?
- No tu! Brzuch masz niżej niż żebra!
- Mając brzuch wyżej niż żebra, wyglądałabym dość głupio, nie sądzisz?
- ...

:D

poniedziałek, 17 grudnia 2012

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Bardzo poważna dorosła kobieta wstaje rano do pracy, przy niewielkiej pomocy swojego równie poważnego chłopca.

- Wstawaj!
- Nie.
- Wstawaj!
- Nie.
- Ooo, bunt dwulatka?

:D

sobota, 1 grudnia 2012

sobota, 1 grudnia 2012

Oto jak kapitalistyczny dobrobyt potrafi doprowadzić małego, szarego człowieczka do skowytu rozpaczy.

Żyję w mieście słynącym z rogali. Gdybym miała taką fantazję, przez cały okrągły rok mogłabym futrować się jak norka tym lokalnym specjałem - z lukrem, bez lukru, z posypką, bez posypki, z certyfikatem, sratem-gratem, do rozpęku, bólu zębów i zohydzenia sobie białego maku po wsze czasy.

Rzut beretem od mojej chałupy znajdują się dwie konkurencyjne piekarnie. Każda wypełniona po sam sufit, ze szczególnym uwzględnieniem rogali maślanych. Gdyby wziąć pod uwagę podaż, należałoby przypuszczać, że w najbliżej okolicy ludzie nie zajmują się niczym innym jak wpieprzaniem maślanych rogali. Przysięgam.

W trzech pobliskich hipermarketach i fafanastu pomniejszych delikatesach złakniony pieczywa człowiek jest w stanie znaleźć niemal wszystkie jego rodzaje. Bułka bawarska? Żaden problem. Ciabatta? Ależ oczywiście. Croissanty? Jasne: z nadzieniem, bez nadzienia, maślane, waniliowe, nugatowe, czekoladowe, owocowe i jakie tylko ów złakniony pieczywa człowiek sobie zamarzy. Bagiety, paluchy serowe, buły, bułki i bułeczki, ciastka francuskie, paszteciki, pizzerinki, drożdżówki - nic, tylko siedzieć i wżerać.

Niestety, cały ten obrazek powszechnej szczęśliwości i dobrobytu psuje jedna mała rysa: nigdzie, powiadam, nigdzie nie da się kupić zwykłego, ordynarnego, najzwyczajniejszego w świecie rogala z makiem. Choćby i nawet z lekka nieświeżego.

Argh!