czwartek, 27 września 2012

czwartek, 27 września 2012

Dzierżawiona od Pani Mamy Konkubenta blacha do muffinek oficjalnie stała się moją własnością. Pani Mama uznała, że należy mi się, choćby przez zasiedzenie.

- Zaskłotowałaś muffownicę! - zapiał radośnie Konkubent.

Punk! Rozbrat! Anarchiaaa! :D


PS. Za pomocą swojej starej-nowej, zaskłotowanej muffownicy upiekłam już przekozackie muffinki gruszkowe z miodem gryczanym. Co prawda, żeby zachować fason, powinnam zmajstrować je w wersji vegan-freegan-raw-slow-anarchy-amish-łokurwa-tru - a właściwie powciskać do gniazd muffownicy surowe gruszki i poczekać, aż same zdecydują, kim chcą być, jak dorosną - ale ponieważ to mój pierwszy zaskłotowany obiekt w życiu, wspaniałomyślnie sobie wybaczam. Wyszły pycha.

niedziela, 23 września 2012

niedziela, 23 września 2012

Upodobania kulinarne niewyczerpanym źródłem zdziwień i zaskoczeń, nawet po latach wspólnego trzaskania garami.

Po lokalnej wojence maślanej (nic się nie zmieniło, nadal należę do frakcji twardomaślanej) oraz nieudanej próbie znalezienia odpowiedzi na filozoficzne pytanie o jedyną słuszną naturę pomidorówki (z makaronem, do kroćset fur beczek!) zarzewiem konfliktu stała się dychotomia "chrupiące" vs. "rozciapciane".

Nie mam pojęcia, jak to się stało, że do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że żyję z kulinarnym psychopatą, lubiącym rozmiękłe grzanki w zupie i rozbabrane, tonące w mleku płatki. Przecież powszechnie wiadomo, że konstytutywną cechą grzanek jest ich chrupkowatość, w związku z czym wyżera się je z zupy, zanim zdążą ją utracić, a płatki (albo jeszcze lepiej: musli) je się z jogurtem naturalnym, a nie z mlekiem (ble!), właśnie po to, żeby nie namokły i nie zamieniły się w breję, heloł!
Może jeszcze jedzone w dzieciństwie sucharki na mleku nie były najsmaczniejsze, kiedy w środku pozostawały lekko twardawe, hę?

środa, 19 września 2012

środa, 19 września 2012

Nie zostaniemy szafiareczkami prowadzącymi wspólnego blogaska o modzie i urodzie. Mamy za duży problem z ustaleniem właściwości przyodziewku.

- Wyprałem twoją bluzę.
- Którą?
- Tą taką… nie parchatą…
- Mraziatą?
- Nie. Prs… psr…
- Pstrokatą?
- O właśnie, pstrokatą.

Bluza jest ciemnoszara, z białymi, niebieskimi i różowymi napisami. Ale grunt, że nie jest parchata. ;)

niedziela, 9 września 2012

niedziela, 9 września 2012

Po dłuższym namyśle wiem już, dlaczego taka beznadziejna ze mnie szwaczka, a moje umiejętności kończą się na przyszyciu guzika, przyfastrygowaniu nogawki i względnie prostym przytwierdzeniu naszywki do dowolnego elementu przyodziewku, zaś własnoręczne zmajstrowanie kuchennej kieszonki na drobiazgi urasta do rangi wyczynu na skalę światową. Ano dlatego, że nikt nigdy nie nauczył mnie szyć. Byłam dzieckiem zaniedbanym, a do tego otoczonym przez ludzi małej wiary, ot co!

Zarówno pani od techniki - przedmiotu, który w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku usiłował wprowadzić bachorzęta m.in. w arkana sztuki machania igłą i oplątywania się nitką - jak i moja własna matka (nawiasem mówiąc, wybitnie uzdolniona w dziedzinie szeroko pojętego szycia i dziergania) bardzo szybko porzuciły wszelkie próby przyuczenia mnie do zawodu szwaczki, uznając mnie za przypadek kompletnie nierokujący. Co w pewnym sensie było prawdą, żadna z nich nie wpadła bowiem na to, że instrukcja operowania igłą stworzona przez praworęcznych dla równie praworęcznych w dziecku leworęcznym, robiącym wszystko na odwrót, budzi co najwyżej frustrację i grozi poważnym uszczerbkiem na zdrowiu. A wystarczyło nie pokrzykiwać "Nie tak!", "Nie w tę stronę!", "Jak ty trzymasz tę igłę?", "Nie tą ręką!", pozwolić dzieciakowi dłubać od prawej do lewej (swoją drogą pisanie od prawej do lewej też miałoby zdecydowanie więcej sensu - czemuż, ach czemu nie urodziłam się w Japonii?) i byłaby ze mnie krawcowa światowej sławy…

...a tak mam tylko misia… tfu, żyrafkę i kieszonkę na miarę naszych możliwości. Uważam, że to bardzo ładna kieszonka. Tylko zdjęcie brzydkie.