czwartek, 26 lipca 2012

czwartek, 26 lipca 2012

Zachęcona ostatnimi kuchennymi poczynaniami Konkubenta, obudziłam w sobie eksperymentatorskiego ducha. W efekcie czego właśnie raczę się mrożoną kawą z mlekiem sojowym i wegańskim miodem. Chociaż i tak nie przebije dzisiejszego śniadania mistrzów - zimniutka owsiana na mleku sojowym z wiórkami kokosowymi, którą nafutrowałam się po dziurki w nosie. Mrrr.

Po raz kolejny stwierdzam, że cudownie jest mieć w chałupie obłąkanego kuraka domowego - mleka domowej roboty ci u nas dostatek, pieczarkowo-porowego pasztetu z okary też (no dobra, sporo go ubyło, ale to dlatego, że jest tak pieruńsko dobry!), a jeśli bakterie się zadomowią, niebawem powinien być z tego sojowy kefir. I pokątna spółdzielnia przetwórstwa warzyw i owoców - nie jestem wprawdzie przekonana, czy pomysł kiszenia bobu i fasolki szparagowej jest aby na pewno dobry (dwa kamionkowe garnki aktualnie sterczą dumnie w kuchni - próbowałam i mam dysonans poznawczy, bo każde kiszone warzywo smakuje mi jak kiszone ogórki, choć obruszony twórca obstaje przy tym, że się nie znam), ale w związku z tym, że Konku dorobił się w końcu bardzo profesjonalnie wyglądającej suszarki, zadowolę się zdecydowanie bezpieczniejszym jadłem suszonym. Przynajmniej będzie mniej ogórkowe w smaku.
W każdym razie zimę na pewno przetrwamy. My i wszyscy pobratymcy Konkubenta:

poniedziałek, 23 lipca 2012

poniedziałek, 23 lipca 2012

Ręka w górę, kto z Was ma w zanadrzu swoją Prywatną Listę Ulubionych Słów? Takich, których używa szczególnie często, z wyjątkową lubością; takich, które go szczególnie cieszą lub bawią? Albo inaczej: czy jest ktoś, kto takiej listy nie posiada?

Moja, jak można się łatwo domyślić, biorąc pod uwagę werbalne wygibasy, jakie niekiedy zdarza mi się wyczyniać, jest długa. I ostatnio pojawiło się na niej kilka nowych pozycji. To znaczy nie tak całkiem nowych - znane mi były już wcześniej, tylko dotąd ich piękno jakoś mi umykało. Postanowiłam zatem to nadrobić.

Jednym ze słów, które szturmem wdarło się na Listę Tych Ulubionych i aktualnie zajmuje na niej czołową pozycję, jest przecudowny czasownik nafutrować (wraz z całą resztą utworzonych od niego części mowy). A przypomniał mi go pan Andrus swoim przekładem fragmentu wierszyka "Chory kotek" na gwarę przestępczą:

Miauczyński był chory i w pryczy garował
I przyszedł ojojek: - Coś się nafutrował?

ja: Myślę, że teraz przez jakiś czas będę nadużywać słowa "nafutrowany".
Konku: Wiem.
ja: Za jakiś czas mi przejdzie i znajdę sobie jakieś nowe, fajne słowo.
Konku: No. Musisz je po prostu obsikać językowo.

Dokładnie tak. :]

Zaprawdę, powiadam wam - ubodzy ci, którzy, ze słów użytek robiąc, ślepi są na ich kształty. W całym językowym bogactwie istnieją bowiem takie skarby, które zapewniają rozrywkę na długie godziny, zaś ich niekwestionowanym królewiątkiem jest wyraz od dawna znajdujący się w ścisłej czołówce moich ulubionych. A imię jego łakocie. Prawda, że brzmi cudnie?

W całym jego uroku czai się jednak pewne drobne, acz piekielnie istotne niedomówienie. Autorytet w postaci Uniwersalnego słownika języka polskiego PWN powiada, że "łakocie" to dokładnie to samo co "słodycze", ja jednak czuję się w obowiązku zaprotestować. Owszem, bez żadnych obiekcji jestem w stanie przystać na to, że czekolada, batoniki, żelkowe misie czy wafelki słodyczami istotnie są, w przypadku ciasta mam już jednak pewne wątpliwości. Co więcej: jestem, rzecz jasna, gotowa uwierzyć, że zdarzają się i tacy popaprańcy, dla których największym poobiednim przysmakiem są kabanosy, czy jednak kabanosy jedzone w formie deseru stanowiącego ukoronowanie całego kulinarnego aktu to także słodycze? A przegryzane pokątnie kawałki żółtego sera? Grzybki w occie? Pierożki z mięsem, wieńczące ucztę niczym swoista wisienka na torcie? A skoro już o niej mowa - jak to jest z wisienkami? Czy owoce to też słodycze?

Otóż, mili państwo, mam teorię. Wszystkie wyżej wymienione produkty spożywcze - drobne przysmaki, niewinne przegryzki i dające piekielne zadowolenie kulinarne grzeszki - to produkty mieszczące się w o wiele bardziej pojemnej znaczeniowo kategorii "łakocie". Dokładnie tak. Łakociami są cukierki, czekoladki, ciasteczka, ale i zrazy z cebulką, jeśli taka wola konsumującego. Łakocie to pianki, żelki i rodzynki w czekoladzie, a jednocześnie papryka konserwowa, kiełbasa śląska, tofu, dżem truskawkowy i kiełki. Bo synonimem "łakoci" nie jest słowo "słodycze" - znak równości postawić należy raczej między łakociami a terminem "pyszności". Bo łakocie nie są słodkie, ale po prostu pyszne - to właśnie stanowi ich główną, konstytutywną cechę - i żaden słownik nie wmówi mi, że jest inaczej.

Podobnie rzecz ma się z pieczystym - słowem, które bez wątpienia zaliczyć można do wielkich semantycznych katastrof. Wspomniany wyżej słownik twierdzi bowiem, że pieczyste to pieczone mięso, ale na to - nie tylko jako roślinożerca, ale i smakosz ładnych słów - absolutnie przystać nie potrafię. Bo co w takim razie z fantastycznymi kulebiakami z kapustką i grzybami? Co z pirogiem biłgorajskim? Gdzie w tym wszystkim miejsce na roladę marchwiową i pasztet warzywny produkcji Konkubenta? A domowy chlebek z chrupiącą skórką? Czy on również nie powinien zająć poczesnego miejsca pośród tych pieczonych cudowności?

Zastanówcie się nad tym, drodzy czytelnicy i konsumenci. Co widzicie, myśląc: "pieczyste"? Czy aby na pewno udziec jagnięcy, schabik i indyka? Czy z pieca, który natychmiast staje wam przed oczami, nie wyłania się aby chlebuś? Kulebiaczek? Jakaś drożdżowa roladka z mnóstwem pyszności (by nie rzec: łakoci) w środku? Mnie się wyłania. I właśnie dlatego protestuję przeciwko tak barbarzyńskiemu zagarnianiu pięknego słowa, jakim jest pieczyste, przez złych mięsożerców. O!

A skoro już o mięsiwach mowa, równie rozczarowujące są, moim zdaniem, klopsiki. Bo klopsiki brzmią uroczo, lekko i frywolnie - jak owsianka, kalarepka czy mufka. O właśnie, mufka - słowo ciepłe, mięciutkie i futrzaste; brzmiące dokładnie tak samo jak określany tym mianem desygnat się prezentuje, a więc: ciepło, miękko i futrzasto. I tego samego oczekuje się po klopsikach - że będą wesołe, sympatyczne i przede wszystkim smaczne, bo właśnie to obiecuje ich nazwa. A tymczasem co otrzymuje na talerzu żądny kulinarnych rozkoszy amator klopsików? Zwyczajne, nudne, mięsne kulki pływające w sosie; prozaiczne do bólu mielone, tyle że okrągłe! Innymi słowy: klops, klops na całej linii! Kompletne nieporozumienie między signifiant i signifié!

A gdybym kiedykolwiek miała okazję wypełnić kwestionariusz Prousta, którym posługuje się James Lipton w Inside the Actors Studio, moja odpowiedź na pytanie o słowo, którego nie lubię, brzmiałaby z całą pewnością spuścizna. Nie cierpię go, wszystko w nim jest ohydne - kombinacja spółgłosek, brzmienie, zapis graficzny, po prostu wszystko. Nigdy go nie używam, nawet wtedy, gdy jest to absolutnie niezbędne.

I prawdopodobnie już do końca życia będzie mi się idiotycznie kojarzyć z lekcją polskiego w ogólniaku, podczas której nasza straszna polonistka, Lady P., raczyła nas opowieścią o tym, jak to żona Kasprowicza po jego śmierci z oddaniem przechowywała spuściznę męża.
Komentarz siedzącego obok mnie A., wymamrotany pod nosem: "Taa, w słoiku".
:D

czwartek, 19 lipca 2012

czwartek, 19 lipca 2012

Zostawiwszy Konkubenta w bardzo dobrych rękach (eee, kopytkach?), udałam się do mamusi.
Proszę Państwa, oto Klara:


Klara, wbrew temu, co zwykł twierdzić Konkubent, nie jest żadnym ufokiem, tylko przemiłą, sympatyczną żyrafką i mam nadzieję, że w końcu się zaprzyjaźnią. Nie wątpię, że Klara o to zadba.

*

Mrożąca krew w żyłach historia, podesłana mi dziś rano przez Życzliwego*, wraz ze stosowną dokumentacją. Dzwońcie po Muldera! Czy jest na sali ktoś ze Strefy 11???

Był sobie Pan Chrumek, który spokojnie hasał sobie po zielonej, płaskiej przestrzeni. Kiedy nagle wokół niego pojawiło się czerwone promieniowanie, które uniemożliwiło mu poruszanie się oraz zrobienie siku, a bardzo mu się chciało. 


- Och! Nie! - pomyślał Pan Chrumek. Chciał krzyknąć, niestety nie mógł też ruszać pyszczkiem. I nadal nie mógł zrobić siku.
- Nie bój się, Panie Chrumku, jestem zwykłą żyrafą, mam na imię Klara i jestem przyjaznym zwierzątkiem - wydusił z siebie ufok w możliwie najmilszy sposób. Było to dla niego trudne, bo wyżeranie mózgów w nocy sprawiło, że głos jego był ciężki i nieprzyjazny, jak z trailerów filmowych.



- Spójrz! Nie ma już tego czerwonego światełka. To, że nie możesz się ruszać, to efekt uboczny nadmiaru bozonów Higgsa, które opuściły ośrodek CERN. Serio, serio! Zaraz ci pomogę - i na wszelki wypadek ufok przestawił Pana Chrumka, coby na niego jednak nie nasikał.


- Wstrzyknę ci środek przeciwko bozonom! - skłamał ufok.


A tak naprawdę przeprowadzał eksperymenty medyczne.

KONIEC

P.S. Oczywiście możesz nadal twierdzić, że Klara nie jest ufokiem, a przedstawione zdjęcia to tylko Photoshop.


* Czy ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, że to NIE JA mam w tym związku bardziej natrzaskane pod czerepem?

niedziela, 15 lipca 2012

niedziela, 15 lipca 2012

Jak subtelnie wypędzić z kuchni niechciane towarzystwo:

- Łazi mi to po kuchni, kręci się, szwenda jak jakaś Gesslerowa... Tu zajrzy, tam popatrzy, tu sprawdzi, czy jest czysto... Kobieto, opanuj się!

Czuję się wypędzona. Chyba napiszę do Eriki.

środa, 11 lipca 2012

środa, 11 lipca 2012

Ustalmy jedno: fakt, że kompletnie nie mam ręki do roślin i potrafię ususzyć nawet agawę, w związku z czym florą w naszej chałupie (dla dobra rzeczonej flory) zajmuje się tylko i wyłącznie Konkubent, wcale nie musi oznaczać, że taka całkiem beznadziejna ze mnie ogrodniczka. Prawda?

Rozmawiam przez telefon z Rodzicielką:
- Zapytaj Konkubenta, czemu pomidory mi nie chcą kwitnąć.
Mnie oczywiście nie zapyta, bo co ja tam mogę wiedzieć o botanice.
Konkubent myśli.
- Bo one mają już prawie dwa metry, ale ciągle nie chcą kwitnąć. Twój amisz powinien wiedzieć, co jest z nimi nie tak.
Konkubent wyraża przypuszczenie, że to może jakaś późna odmiana. Rodzicielka nie wydaje się przekonana. Poza tym nieco niepokoi ją myśl, że trafiły jej się niekwitnące pomidory-koszykarze.
Zastanawiają się dalej.
Czas wkroczyć do akcji.
- A może ty masz po prostu pomidory odmiany Gortat? - sugeruję.
Rodzicielka po namyśle dochodzi do wniosku, że brzmi to sensownie. Rozłącza się usatysfakcjonowana.
No i kto rozwiązał problem natury ogrodniczej, no kto?

Ech. Otaczają mnie ludzie małej wiary.

poniedziałek, 2 lipca 2012

poniedziałek, 2 lipca 2012

Nadejszła wiekopomna chwila. Oto, po latach chadzania nawet w największe upały w workowatych portkach o jedynej słusznej długości, tj. ciut za kolanko, ciotka pro krytycznym okiem przyjrzała się swym odnóżom i doszła do wniosku, że dramatu nie ma, postanowiła zatem ofiarować swoim obsiejpanym, wymemłanym dżinsom drugie życie, majstrując sobie duajłajowe szorty. Nie ultrakrótkie, rzecz jasna, ale i tak odsłaniające sporą część udźca, co w moim przypadku jest szczytem letniego obnażenia*.
Świat się kończy.


** Blisko szczytu plasuje się też obnażanie stóp. Poważnie, nie cierpię chodzić w sandałach, ponieważ jednak aktualne temperatury umiarkowanie sprzyjają trampkom, walczę z tym dziwactwem. Pedi w kolorze dorodnego smerfa odrobinę ułatwia sprawę.