środa, 27 czerwca 2012

środa, 27 czerwca 2012

Pillow talks po naszemu, czyli Konkubent tuż przed zaśnięciem dowodzi, że byłoby miło, gdyby udało mi się zachować mój starannie wypracowany rytm dnia (że co? te codzienne poranne dramaty to niby był jakiś rytm?) i, mimo braku konieczności stawiania się w miejscu zatrudnienia, nadal podnosić się z łóżka rano, a nie na ten przykład w południe. W tym także w soboty.

- Przynajmniej byłby czas na to, żeby zaplanować jakieś zakupy, wyskoczyć do warzywniaczka, zanim go zamkną... - wylicza.
- Człowieku - wzdycham zrezygnowana - już niebawem będę mieć tyle wolnego czasu, że mogę wystawać przed tym warzywniaczkiem od szóstej do siedemnastej.
- Ale po co już od szóstej?
- Bo zamierzam zostać warzywniaczkowym żulem. Będę sterczeć przed nim z kumplami - innymi warzywniaczkowymi żulami - i pogryzać seler naciowy. A ty po pracy będziesz zgarniał mnie do domu i robił mi wyrzuty, że cały dzień walę selera z kolegami i się staczam.
Konku zaczyna pokwikiwać:
- Kierownikuuu, rzuć no dwa złote na selera...

No. Grunt to dobry plan na życie!

niedziela, 24 czerwca 2012

niedziela, 24 czerwca 2012

Mój wielki imprezowo-alkoholowy ciąg powoli zmierza ku końcowi (gdyby nie to, że zaplanowałam go parę miesięcy temu, westchnęłabym melancholijnie: Co też brak pracy robi z człowiekiem...). Muszę przyznać, że był nad wyraz udany.

Zgodnie z przeczuciem wczorajsze popaprane wesele okazało się do tego stopnia fantastyczne, że dziś bolą mnie stopy od pląsów (mnie - osobę od wieków hołdującą zasadzie: taniec-jest-spoko-ale-tylko-w-sytuacji-zagrożenia-życia!). Wybawilimy się, wytańcowali, Konku w swym długowłosym wcieleniu zrobił furorę ("Axl, kiedy następny koncert w Polsce?", "Możemy cyknąć sobie z tobą fotę? Moja żona zawsze chciała mieć zdjęcie z Bon Jovi!"), niechcący przyczyniliśmy się też do kilku traum - z tego miejsca chciałabym serdecznie pozdrowić A., która wpadła przed imprezą, by uwiecznić nas dla potomności - obawiam się, że Konku w legginsach w zebrę może jej się teraz śnić po nocach (chociaż, jak sama przyznała, warto było czekać tyle lat, by zobaczyć go w takim przyodziewku) - oraz pana taksówkarza, który, zerknąwszy na nas w lusterku, orzekł: "To się nie dzieje naprawdę!".


Najbardziej odrażające rękawiczki świata (zdjęcie nie oddaje całej ich ohydy; łapy gościnnie użyczyła Helga):


piątek, 22 czerwca 2012

piątek, 22 czerwca 2012

Bilans ostatnich trzech dni przedstawia się następująco:

- koncertów: jeden, wgniatający w ziemię (dawno nie byłam na tak rewelacyjnym!)
- przejechanych kilometrów: okropnie dużo
- zwiedzonych dworców i stacji: sporo
- zepsutych telefonów: jeden
- rozładowanych telefonów: jeden, już na początku wyprawy
- czerwonych spodni: jedne, widoczne z oddali
- przygód po drodze: całe mnóstwo; Miś Colargol by się ich nie powstydził
- osób mniej lub bardziej dobrowolnie biorących w nich udział: tabun (serdeczne pozdrowienia dla przemiłego pana taksówkarza, zaangażowanego w nocne poszukiwania pani w czerwonych spodniach na dworcu na ciemnym zadupiu pełnym grasujących nożowników!)
- kaców: dwa (albo może to jeden, permanentny)
- godzin snu: niewiele
- godzin spędzonych z Corn: za mało!
- stężenie alkoholu we krwi: dziś koło południa było 0,3 (oczywiście oficjalna wersja jest taka, że całą noc, do szóstej rano - jak na damy przystało - popijałyśmy likierek, pojadałyśmy makaroniki, szczebiotałyśmy słodko i chichotałyśmy z wdziękiem; całkowicie wypieramy się tych trzech kompromitująco pustych czteropaków po browcach i dzikich rechotów, które, jak twierdzi Ł., niewiele miały wspólnego z uroczymi chichocikami, dla zachowania resztek godności podkreślamy natomiast obecność w menu pizzerinek oraz roladek z cukinii z kozim serem, szpinakiem i ziołami, gdyż dowodzą one, że nie jest jeszcze z nami tak najgorzej - zawsze mogłybyśmy zagryzać to piwsko goloną i chipsami, więc jakąś tam klasę mamy)
- utraconych prac: jedna, z przytupem.

Dopiero od trzech dni mam dwadzieścia siedem lat, a już teraz dochodzę do wniosku, że to okropnie trudny, mocno wyczerpujący wiek.
Wcale nie dziwię się Kurtowi i spółce.

*

Auto. Kierunek: stacja, z której ciotka pro wyruszy w podróż powrotną.

Corn: Nie sądzisz, że wyglądamy dziś nadspodziewanie dobrze?
(Istotnie, obie mamy zrobione oko i prezentujemy się nad wyraz świeżo i rześko.)
Pro: Nie chcę cię martwić, ale obawiam się, że to starannie zamaskowane pijaństwo poprzedniej nocy. Patrzysz na nas i od razu wiesz, że to nie były makaroniki.
Corn: Ojtam zaraz pijaństwo.
Pro: Błagam cię!

Zapada pełna konsternacji cisza.
Dojeżdżamy do skrzyżowania. Na chodniku leży pies i bacznie nas obserwuje.

Corn: Ej, czemu ten pies tak nam się przygląda?
Pro: On wie.

Kurtyna.

czwartek, 7 czerwca 2012

czwartek, 7 czerwca 2012

Nie po raz pierwszy w historii tego wirtualnego przybytku stwierdzam z żalem, że jestem dzikusem, jakich mało.

Tym razem wyznanie to spowodowane jest niedawno poczynionym odkryciem, że nie mam pojęcia, co normalni ludzie jedzą w pracy. Odkrycie natomiast wiąże się z ostatnim mocnym postanowieniem, że zacznę żywić się jak człowiek, to znaczy w miarę regularnie i - co najważniejsze - z uwzględnieniem śniadań. Hohoho.

Gwoli wyjaśnienia, w ramach ciut przydługiego i ostro ekshibicjonistycznego wstępu, wypada nadmienić, że:

1. W ciągu ostatnich trzech miesięcy podobne postanowienia zdarzyły mi się już z pięćset razy, ale zawsze kończyły się tak samo: przez pierwsze dwa dni dziarsko bieżałam do pracy z prowiantem w postaci twarożku albo jogurtu, grzecznie go konsumowałam, ale najdalej trzeciego dnia i tak powracałam do stałego schematu: wyskok z łóżka w popłochu, grubo po czasie, dziki galopek na autobus, oczywiście już bez jadła, i powrót do normy - pierwszy posiłek kole osiemnastej. Brawa dla mnie.

2. Wbrew temu, co twierdzą tęgie umysły, amerykańscy naukowcy i wszelakiej maści spece od żywienia, głoszący teorię, że jest to najważniejszy posiłek w ciągu dnia, w związku z czym nie tylko powinien być solidny, ale przede wszystkim w ogóle powinien być, prywatnie uważam śniadanie za wyjątkowo durny wynalazek i dlatego radośnie je bojkotuję. Podobnego zdania jest zresztą mój żołądek, który przed dziesiątą po prostu nie przyswaja żadnego pożywienia - prawdopodobnie dlatego, że jego rytm dobowy jest bardzo zbieżny z moim, a pora śniadania to jego naturalna pora na spanie, nie na żarcie. O konsumpcji przed wyjściem do pracy nie ma więc mowy, co sprawdziłam kilkakrotnie i za każdym razem byłam pewna, że niechybnie umrę. A gdybym kiedykolwiek rozważała skuteczne samobójstwo, sądzę, że wystarczyłoby klasyczne English breakfast przed siódmą.

3. Zasadniczo nie uznaję drugich śniadań, zwłaszcza jeśli są spożywane poza domem, ponieważ nie cierpię jeść publicznie. To irracjonalne, wiem, a na dodatek jedno dziwactwo ściśle łączy się z drugim - drugie śniadania od czasów wczesnej podstawówki kojarzyły mi się z bezsensownymi kanapkami z żółtym serem i ludźmi gapiącymi się na grube dziecię, którym podówczas byłam. Mój młodociany mózg błyskawicznie wytworzył między tymi zjawiskami korelację, co zaowocowało tym, że ogłosiłam bunt i zaniechałam targania z sobą kanapek do szkoły, a silna niechęć do spożywania posiłków w miejscach innych niż własna chałupa i domostwa zaprzyjaźnionej ludności pozostała mi po dziś dzień.

Tym razem jestem jednak zdeterminowana. Od poniedziałku wcielam w życie plan jedzenia o stałych porach, w tym m.in. w pracy, co, jak się okazuje, wcale nie jest takie proste. Po tylu latach przebywania w jakimś przedpołudniowym, żywieniowym niebycie nie do końca orientuję się, co normalni ludzie jedzą w podobnych okolicznościach, nie mam też pojęcia, jak to zrobić, by nie zanudzić się na śmierć (ile można wżerać twarożek?). Nieśmiało przymierzam się do paru pomysłów z bloga Śmierć kanapkom, który jest całkiem przyjemną kopalnią inspiracji, oczywiście dopóki nie wymaga ode mnie wstawania wcześniej, by przyrządzić sobie jakieś żarło, generalna konkluzja jest jednak taka, że czuję się jak ostatni dzikus. I trochę mi w związku z tym przykro.



A przy okazji śniadaniowych planów momentalnie przypomniały mi się mangowe szczeniackie wątki miłosne, których istotnym elementem było bentō, przygotowywane własnoręcznie przez szaleńczo zakochane, nieśmiałe japońskie dziewczęta (niekiedy z dramatem w tle - po dziś dzień jestem zdania, że ze wszystkich tragicznych losów, jakie zafundował swoim bohaterom Hideaki Anno w "Neon Genesis Evangelion", najpodlejszy spotkał Tojiego, a historię bentō, którym nie zdążyła obdarować go biedna Hikari, uważam za co najmniej przygnębiającą*).

A ponieważ swoim żywieniowym postanowieniem nie omieszkałam oczywiście podzielić się z Konku, zasugerowałam nieśmiało, że na wyżyny uczucia mógłby wznieść się i on, szykując dla mnie co rano tak wzruszający prowiant do pracy:




Konkubent podszedł do sprawy z właściwą sobie inwencją twórczą. Tadam, dorobiłam się pierwszego w życiu bentō:


(kto powiedział, że musli i zielony groszek to złe połączenie? ;))

* Czy ktoś z czytaczy byłby tak miły i potwierdził, że wie, o czym mówię, żebym nie wyszła na kompletnego nerda?

niedziela, 3 czerwca 2012

niedziela, 3 czerwca 2012

Rodzicielce udzielił się nastrój na drobne formy literackie, umilamy sobie zatem wieczór, od czasu do czasu rzucając spontanicznie własnym lepiejem. Jednym z takich na przykład:

Lepiej cerę mieć niezdrową,
niż tu jeść pomidorową.

Lepiej ciągle dłubać w nosie,
niż tu jeść pieczone prosię.

Lepiej dostać w łeb kałaszem,
niż próbować tu jeść kaszę.

Lepiej śpiewać wciąż kuplety,
niż pożerać tu kotlety.

Lepiej Dodę ciągle znosić,
niż o rosół tutaj prosić.

Można tak w nieskończoność.
Gdyby ktoś zastanawiał się, jak kreatywnie spędzić czas z rodziną, polecam tę zabawę. Myślę, że pani Wisia ochoczo by przyklasnęła.



I lepiej specjalnej troski, z dedykacją dla wszystkich internetowych mapetów:

Lepiej czołem orać pola,
niźli nie mieć swego trolla.

sobota, 2 czerwca 2012

sobota, 2 czerwca 2012

Z okazji Dnia Dziecka Rodzicielka uszczęśliwiła mnie "Rymowankami dla dużych dzieci" pani Wisławy, którą wielbić będę po kres swych dni. I za same limeryki i lepieje dałabym jej Nobla.

Lektura "Rymowanek" skłoniła mnie do przejrzenia stosów makulatury, którą wygenerowałam w czasie studiów, i odnalezienia własnej radosnej twórczości, zrodzonej podczas szczególnie nieciekawych zajęć. Na prowadzenie w rankingu okoliczności sprzyjających rymowaniu wysuwał się zwłaszcza ultranudny wykład z onomastyki dotyczący nazw średniowiecznych miast, stanowiący wprost wymarzone źródło inspiracji do spontanicznej aktywności liryczno-limerycznej, a najlepszym kompanem do tego typu gier i zabaw językowych był bezapelacyjnie mój nieoceniony kolega D. - nieprawdopodobnie utalentowany zwłaszcza w dziedzinie pantorymów*.

Niestety ostatecznie nie udało mi się odnaleźć limeryków średniowieczno-onomastycznych (a szkoda, były naprawdę niebywale kreatywne), ale dokopałam się do paru innych, też całkiem zgrabnych:

Pewien szejk w Azerbejdżanie
miewał zwyczaj na śniadanie
pijać kawę z kroplą rtęci,
twierdząc, że go rtęć ta kręci.
Zmarł zupełnie niespodzianie.

Jaś i Ewcia każdej niedzieli
mieli schadzki na Cytadeli.
Nagły wybuch namiętności
uśpił głosy roztropności –
dzisiaj Ewcia jest przy nadziei.


Pewnego razu żyła w Sorkwitach
pani o wdzięcznym imieniu Edyta,
która pociąg wielki
czuła do szulerki –
w grze w karty była znakomita.

W mazurskiej wsi Zyndaki
pan Jan produkował hamaki.
Niezależnie od pogody
i od panującej mody
wszystkie w kolorze khaki.

(cykl mazurski)

Pewien Nazgûl-smakosz z Mordoru
przyjął kiedyś za punkt honoru
skosztować karczochów,
maki sushi, tofu  
i spróbować wreszcie kawioru.

(cykl Tolkienowsko-gastronomiczny)


* Którym poświęcił zresztą sporą część swojej pracy magisterskiej, nonszalancko tworząc sobie od podstaw teorię i większą część materiału badawczego. O ile bowiem sztandarowy przykład pantorymowego kunsztu i finezyjnego dowcipu, wtłaczany do głów chyba wszystkich studentów filologii, brzmi: Eryk sięga po tom stworzony mu z niczego. Ery księga! Potomstwo żony, muz, Nietzschego, o tyle mój szanowny kolega D. w chwilach największego szału twórczego potrafił stworzyć pantorymy liczące po cztery czy pięć wersów. Tuwim pozieleniałby z zazdrości.