sobota, 25 lutego 2012

sobota, 25 lutego 2012

ja: Nie masz wrażenia, że ktoś nam zeżarł sobotę?
K.: Myślę, że to był sobótkowy potwór!

Tajemnica dramatycznie kurczącego się łikendu rozwiązana.

piątek, 10 lutego 2012

piątek, 10 lutego 2012

No dobra. Cały internet uzewnętrznia swą treść żołądkową, nie ma więc sensu dłużej się opierać. Powyflaczam się i ja.

Tadamtadam, lista produktów spożywczych, których nie należy proponować pro (pomijam te najbardziej oczywiste, jak nereczki, ozorki, móżdżki, płucka i tym podobne organki, oraz koninę, psinę czy inszą kocinę - rozpisywanie się o nich byłoby pójściem na łatwiznę ;)):

jajka na twardo w dowolnej postaci
Największy horror żywieniowy, jaki jestem sobie w stanie wyobrazić.


Nie ma drugiego artykułu spożywczego, który byłby aż tak obrzydliwy, do tego stopnia niejadalny i który wywoływałby we mnie tak żywiołową reakcję - sam zapach (nazwijmy rzeczy po imieniu: smród, mili państwo, nie żaden tam smrodek - smrodziszcze najstraszliwsze!) powoduje, że mam ochotę w spektakularny sposób oddać Neptunowi całą zawartość swych trzewi, z tortem komunijnym włącznie. Co więcej, dla mego zmysłu powonienia (zmysłu smaku wolę w ogóle w to nie mieszać) nie ma najmniejszego znaczenia, w jakiej formie występuje to ohydztwo - każda jest równie rzygogenna. Na szczególną uwagę zasługują tu zwłaszcza sine jaja stołówkowe, gotowane najprawdopodobniej przez pół dekady, a następnie serwowane Bogu ducha winnej dziatwie na kanapkach, skrajnie obrzydliwa pasta jajeczna, oraz kotlety, na które brakuje mi już epitetów.


Osobną kategorię horroru stanowi natomiast jajo w sosie musztardowym - największa trauma w całej mojej przedszkolnej karierze (w czasach kariery szkolnej byłam już cwańsza - wrzucałam jajo do kompotu i pierzchałam co sił). Nadal nie potrafię o tym mówić bez zgrozy, więc chyba pora zakończyć ten bolesny temat, bo do końca życia go nie przepracuję.


zupa szczawiowa
O tym, że nie jestem miłośniczką zup (poza kremami własnej roboty) wiadomo nie od dziś, ale zupa szczawiowa to wyższy stopień ohydy.


Zwłaszcza, że - jak twierdzą smakosze - najlepsza jest ponoć z jajkiem na twardo. Brrr.

lukrecja
Jako zdrowa na ciele i umyśle istota przychylam się do zdania większości ludzkości, że stosowanie jej w przemyśle cukierniczym jest jakimś chorym żartem, a odpowiedzialnych za ten proceder należałoby wytarzać w kocim żwirku.


zupa owocowa


Wypowiadałam się już w kwestii tego bestialskiego gwałtu na owocach, więc w tym miejscu nadmienię tylko, że niekwestionowane plus sto do ohydy ma zwłaszcza zupa rabarbarowa - nie dość, że słodki obiad (poza nielicznymi wyjątkami) to jakieś pierdołowate nie wiadomo co, a nie prawdziwy obiad, zaś owoce je się na surowo, dodaje do wypieków albo przerabia na soki, zamiast masakrować, to jeszcze rzeczona zupa zawiera rabarbar - chyba najbardziej szemrany element świata spożywczego. Ni to owoc, ni warzywo, ni to smaczne, a już na pewno nie efektowne, a do ciast by się chciało, hę? Wypad, paskudny przebierańcze!
  
ośmiornica
Wprawdzie mój spis potraw odstręczających miał być wege, ale ten punkt musiał, po prostu musiał się w nim znaleźć. Głównie dlatego, że żadnych stworzeń nie boję się tak jak ośmiornic. Występowały w rolach głównych w największych, cyklicznie powracających nocnych koszmarach mojego dzieciństwa, a czasem nawiedzają mnie i dziś. Są straszne, autentycznie przerażające i nikt mnie nie przekona, że to miłe stworzonka. Bałam się nawet poczciwego Paula.


W związku z powyższym, choćbym nawet była mięsożerna jak tyranozaur, nie ma takiej siły w przyrodzie, która zmusiłaby mnie do zjedzenia czegoś takiego:

 wszystkie zdjęcia pochodzą z przepastnych czeluści netu

Więcej żywieniowych horrorów nie pamiętam, ale jeśli tylko przyjdzie mi jakiś do głowy, nie omieszkam się nim podzielić.