piątek, 30 grudnia 2011

piątek, 30 grudnia 2011

Przy okazji buszowania między zabawkami w poszukiwaniu prezentu dla trzyletniej pociechy mojej Przyjaciółki poznałam kolejny powód, dla którego nigdy, przenigdy nie powinniśmy się z szanownym Konku rozmnażać.
Otóż nasza ewentualna córka (nie mam absolutnie żadnych wątpliwości - to na bank byłaby dziewczyna) miałaby, krótko mówiąc, przesrane. Nie dość, że pewnie wymyślilibyśmy jej jakieś odjechane imię (aktualnie na tapecie jest przede wszystkim Fungimykota - pieszczotliwie Fundzia; jeśli nie uda się z córką, to także dobra nazwa dla norweskiego dronedoommetalowego zespołu, wykorzystującego w swoich utworach szelest spadających liści, dźwięki wydawane przez kanadyjskie pstrągi i buczenie tybetańskich szczytów, albo niezły pseudonim artystyczny, gdybym kiedyś chciała podszywać się pod młodego, obiecującego, japońskiego awangardowego poetę), to jeszcze musiałaby się zmagać z nadopiekuńczością swojego tatuśka. Potencjalny stwórca już zadeklarował, że od momentu wejścia w okres dojrzewania miałaby zakaz wychodzenia na jakiekolwiek imprezy. I że generalnie najchętniej by ją zamurował. Podejrzewam też, że mógłby strzelać z wiatrówki do wszystkich kręcących się wokół niej młodzieńców, a ja zostałabym zwolniona z obowiązku podejmowania trudnych wychowawczo decyzji, ponieważ i tak ostateczną odpowiedzią na wszelkie prośby latorośli byłoby: "pod warunkiem, że ojciec się zgodzi".
Biedne dziecko.

sobota, 24 grudnia 2011

sobota, 24 grudnia 2011

Z cyklu "głupawe dialogi, które śmieszą tylko mnie":

- Chyba niedługo będziemy mogli siadać do Wigilii. Uszka już mi wypłynęły...
- Z dwojga złego lepiej uszka niż oczka.

:D

piątek, 23 grudnia 2011

piątek, 23 grudnia 2011

A w ogóle to z tej radości spowodowanej wspomnieniem bunkra Baby Jagi zapomniałam, że jestem zdruzgotana.
Dziś w obiadowym menu znalazły się buraczki. Buraczki, stanowiące efekt uboczny produkcji wigilijnego barszczu, które - zgodnie z kolejną niepisaną tradycją w moim domu - powinny były zostać wyniesione na balkon, gdzie kwitłyby do Wielkanocy, dopóki ktoś by sobie o nich nie przypomniał i nie zebrał się na odwagę, aby w końcu się ich pozbyć (najczęściej razem z garnkiem, do którego samoistnie się przyspawały).

Tymczasem buraczki zeżarte, tradycja upadła, a we mnie kiełkuje coraz bardziej natarczywa myśl, czy z tej rozpaczy nie zostać lastchristmasowym samobójcą...

piątek, 23 grudnia 2011

Zjechałam do Rodzicielki z mocnym postanowieniem przysłużenia się ludzkości i nastawieniem na przedświąteczny rozgardiasz, a tu proszę - pełen czilałt. Rodzicielce najwyraźniej załączył się wieczorny zespół niespokojnych rąk i syndrom grudniowego kitracza - uszka pomrożone, kapucha, kulebiak, sos grecki (poczwórna porcja, mój Brat zeżre każde ilości) takoż, barszcz czeka już tylko na doprawienie, po latach do łask wróciły nawet kruche "ciasteczka przez maszynkę" (łii!). Do zrobienia zostały jedynie sałatki, biszkoptowo-sernikowa rolada (święta bez eksperymentu kulinarnego to nie święta) i, w Wigilię, piernikowe muffinki. Przez chwilę rozważałam nawet wygenerowanie jakichś wyrzutów sumienia, że tak niecnie przyjeżdżam na gotowe, ale po namyśle uznałam, że odrobię przystrajaniem choinki (to, jak co roku, moja działka) i sprzątaniem, przy czym to ostatnie może się okazać najbardziej pracochłonne.

Rodzicielka: "Na wieczornym spacerze wyczesałam psa. Teraz jest ładny i ma piękną sierść, ale chyba niechcący naruszyłam mu jakąś strukturę, bo teraz wszędzie, WSZĘDZIE są jego kłaki".

Zna ktoś jakiś sposób na naprawienie psa z naruszoną strukturą? Zwierzak chyba faktycznie się zepsuł, więc odkłaczony dywan wygląda na odkłaczony przez góra godzinę… Uhm.



A biszkoptowo-sernikowa rolada z brzoskwiniami i masą krówkową ostatecznie okazała się pyszna (a przynajmniej stopień pyszności poszczególnych składników na to wskazuje, degustacja całości nastąpi jutro), ale mało wyjściowa. W związku z czym istnieją pewne przesłanki, by - poza podczepieniem jej pod świąteczną tradycję eksperymentalną - uznać ją za efekt niepisanego zwyczaju, kultywowanego z oddaniem w moim domu, zgodnie z którym jedna potrawa zawsze, ale to zawsze musi się nie udać. Złotymi zgłoskami na kartach historii rodzinnych celebracji zapisały się m.in. chatka Baby Jagi, która dość nieoczekiwanie przybrała formę okazałego bunkra Baby Jagi, oraz cannelloni z masą makową, robione głównie z myślą o Konkubencie uwielbiającym kluski z makiem, które malowniczo wzięło i się rozpirzyło (choć ta niefortunna dezintegracja nie przeszkodziła wyżej wspomnianemu w radosnej konsumpcji). Oba wytwory sztuki kulinarnej do dziś wspominamy z Rodzicielką z łezką w oku i kwikiem uciechy.

ja: Cannelloni to na Wigilię, a ten bunkier to chyba na jakąś Wielkanoc był, nie?
Rodzicielka: Nie wiem, czy Wielkanoc, czy nie Wielkanoc, ten twój chłopak to ciągle się tu kręci.

Pani matka pozdrawia swojego ulubionego zięcia i zaprasza na roladkę. ;)

wtorek, 20 grudnia 2011

wtorek, 20 grudnia 2011

Konkubent właśnie prasuje moją koszulę.
Pierwszy fakt wart odnotowania: jeśli pro potrzebuje wyprasowanego przyodziewku, to wiedz, że coś się dzieje. W tym wypadku rozmowa w sprawie pracy.
Drugi fakt wart odnotowania: ten facet naprawdę mnie kocha!

Umówmy się, wyprasowanie za kogoś koszuli NAPRAWDĘ stanowi najwyższą formę poświęcenia. Jak powszechnie wiadomo, na liście Czynności Domowych Które Najbardziej Ssą Pałkę niepodzielnie króluje właśnie prasowanie. Następnie długo, długo nie ma nic i dopiero jakiś czas potem, gdzieś w peletonie, pojawia się ubieranie pościeli, pakowanie zmywarki, odkurzanie, przyszywanie guzików czy co tam jeszcze ludzie uważają za posysające. Nic jednak nie przebije prasowania i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej.

Nie cierpię go do tego stopnia, że imam się tego zajęcia tylko w sytuacjach skrajnie ekstremalnych, a ponieważ zdarzają się one w moim życiu stosunkowo rzadko, niemal cały mój przyodziewek dzieli się na pięć kategorii:
  1. Rzeczy-gnieciuchy, które z definicji powinny być niewyprasowane.
  2. Rzeczy, których nikt przy zdrowych zmysłach by nie wyprasował (no błagam, kto traktuje żelazkiem skarpetki albo T-shirty służące za piżamę?).
  3. Rzeczy, które doskonale prasują się na grzbiecie właściciela (działa w większości przypadków).
  4. Rzeczy, które same ochoczo się wyprasują po przewieszeniu ich przez oparcie krzesła (ten, kto twierdzi, że spodnie, koszule czy sukienki koniecznie potrzebują żelazka, okropnie ściemnia, słowo).
  5. Rzeczy, w przypadku których można udawać, że należą do pierwszej kategorii, choć ich producent prawdopodobnie o tym nie wiedział.

Genialne w swej prostocie. Ha.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Konkubent szwenda się po domu, mamrocząc pod nosem z zawziętością Elmera Fudda: "Ajm hanting Kławitz".

Powód? Wczoraj wieczorem, tuż przed zaśnięciem, przyznałam się nieopatrznie, że rozważałam wpisanie na swoją listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią randki z Lennym Kravitzem. Wprawdzie nie jest on już młody i piękny i nie ma długich dreadów (ha, to dokładnie tak samo jak ja! :]), ale to nadal Lenny.
Konkubent nie wykazał zrozumienia.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Z cyklu "czego można się dowiedzieć od proparoksytonezy o poranku?".

Podobno dziś była to informacja, że koniecznie należy mi przedstawić listę bandytów do zaaprobowania.
Jestem skłonna w to uwierzyć, bo nie takie głupoty zdarzało mi się już wygadywać, udając jednocześnie, że wcale nie śpię.
Czasem żałuję, że nie mam okazji oglądać swojego własnego procesu budzenia. To musi być całkiem pocieszny widok.

wtorek, 6 grudnia 2011

wtorek, 6 grudnia 2011

Jestem notorycznym złodziejem zapalniczek. W swojej kleptomanii doszłam już do tego momentu, w którym okradam nawet drobnych, zapalniczkowych złodziejaszków - a co najlepsze, nie mam pojęcia, jak, gdzie i kiedy to robię. Po prostu wkładam rękę do własnej kieszeni i nagle odkrywam, że zamiast jednej zapalniczki mam siedem. Gdybym nad tym panowała, dręczyłyby mnie pewnie jakieś okropne wyrzuty sumienia, ale ponieważ dopuszczam się grabieży kompletnie nieświadomie, nie mam sobie nic do zarzucenia.

Chyba zacznę wpisywać sobie tę umiejętność do CV. To może być prawdziwy talent, który zdarza się raz na milion.

Poza tym mam teorię. Otóż sądzę, że zapalniczki są stworzeniami o silnie rozwiniętym instynkcie stadnym i bardzo nie lubią występować w pojedynkę. A ja, jako dziewczę o dobrym sercu, zapewniam im po prostu ciepły, szczęśliwy dom, do którego tak lgną. O.

niedziela, 4 grudnia 2011

niedziela, 4 grudnia 2011

Jak na poważnych, dorosłych ludzi przystało, zajmujemy się przy niedzieli poważnymi, dorosłymi rozrywkami, a towarzystwa dotrzymuje nam pies-maskot o poważnym nazwisku Ernest Zozuń.


Komisyjny pomiar wykazał, że ostatecznie zmajstrowalimy trzydzieści siedem metrów łańcucha. Dobrzy jesteśmy. Swobodnie możemy wziąć udział w jakichś międzyprzedszkolnych zawodach. Rozwalimy grupę Muchomorków i dokopiemy Poziomkom, a co.

Zastanawiamy się też, czy nie zacząć odpłatnie oferować swoich usług wszystkim, którzy nie mają czasu zadbać o świąteczny wystrój własnego domostwa. To może być całkiem niezły pomysł na biznes. Stawka do uzgodnienia, poza materiałami potrzebujemy tylko nieograniczonego dostępu do filmów z Whoopi Goldberg i stałej dostawy mandarynek. Komu, komu?

Ernest Zozuń pozdrawia.