czwartek, 20 października 2011

czwartek, 20 października 2011

Dziś w menu pożywienie bez kalorii, a właściwie przygotowania do masowej produkcji.

Nananana, foremkę mam i ja. Zmajstrowałam se i mogę hurtowo piec. Ha.

Działa bez zarzutu, sprawdziłam. Dalsze testowanie nastąpi niebawem, a tymczasem dwa starocie z mojej prywatnej kolekcji, dla odmiany niekolczykowe.

Biszkopt z truskawkami:


Tiramiś:


Na potrzeby zdjęć kawałka łapy gościnnie użyczyła oczywiście nasza kumpelka Helga, oklaski dla Helgi-puzzla!

piątek, 14 października 2011

piątek, 14 października 2011

Jestem zachwycona listonoszami urzędującymi na moim osiedlu!

Nie wiem dokładnie, ilu ich jest, ale obstawiam, że przynajmniej trzech.
Pierwszy to listonosz-widmo - nigdy go nie widziałam, ale jestem pewna, że to mały, złośliwy gnom, któremu trochę się nudzi, więc dla rozrywki lubi siać zamęt. To by wyjaśniało, dlaczego nawet nie pofatyguje się, by zadzwonić domofonem - o wdrapywaniu się na czwarte piętro już nie wspomnę - kiedy ma dla mnie przesyłkę. Nie wątpię, że jemu pewnie jest wesoło, ale potem to ja muszę tłumaczyć się Konkubentowi, gdzie byłam, kiedy mnie nie było, skoro w awizo stoi jak byk, że gdzieś się szwendałam.

Drugi listonosz momentalnie zaskarbił sobie moją sympatię, bo poza tym, że jest młody i śliczny, jest również moją bratnią duszą. Bardzo w te pędy, kompletnie nieogarnięty, a kiedy ostatnio wycofywał się na klatkę schodową po zostawieniu paczki, uroczo przypieprzył w skrzynkę z licznikami, aż zadzwoniło. Hah, a sądziłam, że tylko ja mam taką grację!

Absolutnym hitem jest natomiast trzeci pan listonosz, z którym wczoraj zawarłam znajomość.
Blady świt, jeszcze w piżamie i z poranną kawą zasiadam do przeglądu prasy. Dzwonek do drzwi. Narzucam na siebie pospiesznie jakiś przyodziewek, otwieram, a tam listonosz o aparycji Świętego Mikołaja w cywilu.
- Janusz! - komunikuje gromko.
- Eee - odpowiadam błyskotliwie. - Janusza tu nie ma...
- Ja jestem Janusz! - obwieszcza tubalnym głosem. - Polecony przyniosłem!
:D

poniedziałek, 3 października 2011

poniedziałek, 3 października 2011

Temperaturę uczuć i, przy okazji, poziom porozumienia w związku doskonale sprawdzają również wspólne kuchenne poczynania. Pod tym względem jesteśmy duetem idealnym, ponieważ:

a) oboje lubimy jeść,
b) żadne nas nie ma nic przeciwko staniu przy garach (przy czym najlepiej, jeśli każde z nas stoi przy nich jednak osobno, coby się nie pozabijać),
c) jesteśmy zgodni co do tego, że jedzenie nie ma wyglądać, tylko smakować (zwłaszcza, że poziom pyszności w przypadku naszych wytworów kulinarnych jest na ogół odwrotnie proporcjonalny do stopnia ich wyjściowości, co owocuje tym, że przy szczególnie brawurowych dziełach sztuki gastronomicznej naszego autorstwa nie sposób oprzeć się dość makabrycznym skojarzeniom),
d) oboje hołdujemy zasadzie, że w kuchni dobrze jest zrobić tak, żeby się nie narobić.

Idealnym sposobem na spożytkowanie frustracji związanej z widmem nędzy przez następny miesiąc okazała się więc radosna produkcja pożywienia wieczorową porą. Toteż, zgodnie uznawszy, że wszystkie warzywa zawsze do siebie pasują, nawet jeśli fasolka, kapusta i kalafiorek, w dodatku z towarzyszeniem paru innych warzywnych kumpli oraz dzikiej mieszanki przypraw, wśród których zabrakło chyba tylko przyprawy do szarlotki (z tym, że głowy nie dam), teoretycznie stanowią dość śmiercionośne combo, wrzucilimy do gara wszystkie płody rolne, zalegające w naszej lodówce, z zamiarem organoleptycznego sprawdzenia, cóż nam z tego wyjść może.

Oficjalna wersja jest taka, że to, co właśnie przyjemnie pyrczy na gazie, zalewając przy okazji pół kuchenki, to tak zwana zupa jesienna, nieoficjalna natomiast sprowadza się do ostrzeżenia, że gdybym jutro podejrzanie długo nie dawała znaku życia, to może oznaczać, że eksperyment się nie powiódł i odnotowano straty w ludziach. Bo to, że zamiast zupy wyjdzie z tego gęsta glajda o fioletowawym odcieniu, z pływającymi gdzieniegdzie ciupkami rozgotowanych warzyw, można było przewidzieć od początku.

Brawa dla mistrzów kuchni, pokoju i łazienki!

poniedziałek, 3 października 2011

Konkubentowi objawiła się dziś Matka Boska Pieniężna, w związku z czym postanowiliśmy spędzić kawałek późnego popołudnia i nieco wieczoru na typowej i niebywale romantycznej rozrywce owładniętych konsumpcjonizmem dwudziestoparolatków. To znaczy na nabywaniu drogą kupna (ihihi, jeden z moich ulubionych koszmarków językowych!) Dóbr Absolutnie Niezbędnych w Domu i Zagrodzie.
Jak można się było spodziewać, biorąc pod uwagę fakt, że konsumpcjoniści z nas tacy jak z koziej dupy pułk kozacki, a do tego Matuś Pieniężna to nie Święty Mikołaj i uprawia rozdawnictwo w dość ograniczonym zakresie, całe przedsięwzięcie zakończyło się tym, że za wiele nie kupiliśmy, co nie przeszkodziło nam, rzecz jasna, w spłukaniu się do szczętu. Wprawiliśmy się za to w romantyczny nastrój.

- Kocham cię w tej biedzie - wyznałam w miłosnym uniesieniu, spoglądając smętnie na paragon (wszak powszechnie wiadomo, że nie ma lepszego afrodyzjaku niż wspólne nabywanie drogą kupna mopa, kosza na śmieci i papieru toaletowego, no przecież).
- No - lirycznie odrzekł Konkubent, roznamiętniony mniej więcej w tym samym stopniu co ja. - Głównie dlatego, że w bogactwie nie masz okazji.

Fakt. Ale przynajmniej nie może mi zarzucić, że lecę na jego forsę.
Wspólnota… tfu, zerota majątkowa najlepszym wyznacznikiem temperatury uczuć.