poniedziałek, 22 sierpnia 2011

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Nie byłabym sobą, gdybym przy okazji hurtowego lepienia nie zaspokoiła swojej własnej rozbuchanej potrzeby posiadania, ale wytwory póki co nie doczekały się jeszcze całościowej, sensownej sesji zdjęciowej. Na razie mogę zademonstrować co najwyżej skromną (acz efektowną, dodam chełpliwie :]) kolekcję śródziemnomorską.

W roli modelki wystąpiła nieśmiała Helga - składająca się głównie z uszu. Powitajmy ją brawami!

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Z cyklu "samochwała w kącie stała" - radosna twórczość na australijski eksport.

Tiramisie (na prototypowych, cokolwiek szkaradnawych talerzach):


Malinowe tarty (tu sztuka jedna, ale wpadłam w taki amok, że nalepiłam hurtem, nawet się dzięki temu magnesów na lodówkę dorobiłam):


Leniwe - na specjalne życzenie, swojskie, ze śmietaną, cukrem i cynamonem:



I torciki truskawkowe, z których jestem dumna jak diabli, bo nie wyszły przesadnie ulizane, tylko właśnie takie, jak chciałam.

Jeden torcik...


...dwa torciki...


...komplet.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

W związku z wczorajszym przemiłym wieczorem, okraszonym długaśnymi pogawędkami i sporą ilością wody ognistej, Konkubent - poza tym, że dziś o poranku miał okazję podziwiać mnie w stanie turbokaca absolutnego, grożącego zejściem śmiertelnym z powodu żołądka tańcującego kankana (lub, co było jeszcze bardziej prawdopodobne, paskudnym rzygaczem, przed którym ostatecznie cudownie ocalił mnie domowy kefirek*) - zaczął poważnie zastanawiać się nad tym, czy nasz związek ma w ogóle jakikolwiek sens.

Fakt, że nie znoszę smaku kminku, nie cierpię zupy szczawiowej i nie lubię rabarbaru - bo ni to owoc, ni to warzywo, w dodatku pakowane do słodkich wypieków, co uważam za kompletne kulinarne nieporozumienie (ciasto z rabarbarem, bleh!), przyjął jeszcze dość mężnie, ale przy rewelacji, że nigdy w życiu nie ugotuję mu zupy owocowej**, którą - jak się okazało - lubi, trochę się już podłamał. Natomiast na amen pogrążyło mnie wyznanie, że nie jarają mnie "Gwiezdne wojny".

Dokładnie tak. Wprawdzie jako dziecię lat ’80 "Nową nadzieję", "Imperium kontratakuje" i "Powrót Jedi" oczywiście znam, oglądałam nawet kilka razy, cały problem polega jednak na tym, że z niewiadomych przyczyn nie cierpię, po prostu nie znoszę Harrisona Forda (nigdy w życiu nie zgłębiłam na przykład przygód Indiany Jonesa, bo nie mogę na niego patrzeć; na mojej liście najbardziej nielubianych aktorów wyprzedza go tylko Tom Cruise), więc postać Hana Solo skutecznie zniechęca mnie do całej opowieści. Natomiast nowszych części nawet nie obejrzałam w całości, przede wszystkim w ramach cichego protestu - mimo umiarkowanej sympatii do sagi za najfajniejszego bohatera uważałam zawsze Darth Vadera, który w prawdziwych, kanonicznych "Gwiezdnych wojnach" był cudownym, zamaskowanym, sapiącym uosobieniem czystego zła, w związku z czym opowiadanie jego wzruszającej historii z czasów młodości i wyposażenie go w dodatku w śliczną buźkę Haydena Christensena wydawało mi się okropnie nie na miejscu.

Jak można się było spodziewać, mój biedny chłop poczuł się przytłoczony tym nadmiarem druzgocących informacji. Nawet próba udobruchania go muffinkami (wyjątkowo urodziwymi, bo pieczonymi po raz pierwszy w profesjonalnej blasze, ochrzczonej przez Konkubenta uroczym mianem "muffownicy") nie na wiele się zdała. Chyba właśnie przechodzimy kryzys.

Morał z tej przydługiej historii jest prosty, drogie dziatki - pijackie wyznania bywają rujnujące. Nawet, jeśli dotyczą - zdawałoby się niewinnej - zupy owocowej.


* Łoludzie, chyba się starzeję!
** Pomijając fakt, że - poza naleśnikami i leniwymi - nie uznaję jakichkolwiek słodkich obiadów (bo słodkie są desery, a obiad ma być konkretem i już), zupę owocową uważam za skrajnie bestialski gwałt na owocach. Umówmy się - owoce je się na surowo, dorzuca do ciast i inszych wypieków, ewentualnie robi się z nich soki, ale nie przerabia na zupę, ludzie! Dodajmy do tego przykre wspomnienia z placówek zbiorowego żywienia - jak powszechnie wiadomo, obrzydliwa zupa owocowa znajduje się w menu chyba wszystkich stołówek świata - i mamy komplet: nie ma takiej siły w przyrodzie, która przekonałaby mnie, że zupa owocowa może być smaczna. Podobną zasadę wyznaje zresztą moja Rodzicielka, która osiągnęła prawdziwą biegłość w sztuce gotowania zupy owocowej dla Taty, który bardzo ją lubił, kompletnie bez próbowania.