czwartek, 27 stycznia 2011

czwartek, 27 stycznia 2011

Sponsorem niniejszego wpisu jest literka P jak PMS, u podstaw którego leży podobno działanie endogennych metabolitów progesteronu na poziomie ośrodkowego układu nerwowego, doprowadzające do szału statystycznie co drugą kobietę.

Aktualnie należę do grona tych co drugich, w związku z czym jestem bardziej nieznośna niż zazwyczaj. A obrywa się oczywiście Konkubentowi.

- A kochasz mnie chociaż trochę, kiedy jestem taką zołzą? - zapytałam go dziś po południu, tuż po strzeleniu spektakularnego focha z przytupem i melodyjką, w zasadzie czort wie, o co.
- Wiesz, jak jest - odparł dyplomatycznie.
- Ale czujesz do mnie chociaż odrobinę sympatii, choćby przez wzgląd na te wszystkie lata?
- Nooo, trochę czegoś tam czuję - przyznał wymijająco.
- Ale nie jest to trochę żądzy mordu?
- ...

środa, 26 stycznia 2011

środa, 26 stycznia 2011

Mój całkowity antytalent ogrodniczy ma swoje głębokie uzasadnienie - mam go w genach.

Moja szanowna Rodzicielka jest bowiem niekwestionowanym kwietnym aniołem śmierci - nikt tak skutecznie nie potrafi suszyć roślin doniczkowych jak ona (co ciekawe, mimo to parapety w moim domu od lat są zastawione kwiatami).
W swojej ułańskiej fantazji dorobiła nawet do tego całą ideologię. Kiedyś, na moje pytanie, czemu jej rośliny mają tak przeraźliwie sucho, odpowiedziała mi konspiracyjnym szeptem: "Robię im zimową edycję". Po czym wyjaśniła, że jest to survivalowy konkurs, który ogłosiła, bo trochę jej nudno, a poza tym i tak miała zrobić kwietne porządki - zwycięzca, który okaże się najbardziej wytrzymały, wygra nagrodę w postaci nowej doniczki i basenika, a ona bez żalu pozbędzie się tych, które i tak miała wyrzucić. Jak zapowiedziała, tak też uczyniła - zwycięzcą okazał się niepozorny badylek, który przeżył chyba ze dwa miesiące bez kropli wody. Twardziel. W pełni zasłużył na ten basenik.

I jak ja wobec tego mogę mieć dobrą rękę do roślin?

środa, 19 stycznia 2011

środa, 19 stycznia 2011

Wieczorna pogawędka o literaturze dwojga sklerotyków. Konkubent właśnie usiłuje przypomnieć sobie tytuł powieści.
- No wiesz, sombrero, kaktusy, Meksyk...
- "Tortilla Flat"? - podpowiadam usłużnie.
- O właśnie!

sobota, 8 stycznia 2011

sobota, 8 stycznia 2012

Wraz z szanownym Konku (przypominam uprzejmie, że mieszkamy we dwoje, co jest istotne dla dalszego ciągu tej opowieści) zupełnie nieoczekiwanie odkryliśmy, że posiadamy w domu magiczny artefakt. Jest nim - tadam! - łazienkowy kosz na brudy.
Wspomniany kosz mieszka z nami wprawdzie już czwarty rok, wcześniej natomiast należał, zdaje się, do Siostry Konkubenta, ale dopiero teraz ujawniły się jego czarodziejskie moce. Polegające przede wszystkim na tym, że, po pierwsze, nie ma on dna, więc można do niego upchnąć każde, powiadam, każde ilości brudów (co akurat jest zaletą), i po drugie - nie ma takiej siły w przyrodzie, która byłaby zdolna opróżnić go do końca (co umiarkowanie dobrze się składa). Dwie pralki przedwczoraj, dwie wczoraj, dzisiejsza właśnie wiruje, nie mówiąc już o ponoworocznym ataku kompulsywnego prania, a ten dziad NADAL JEST PEŁEN! Oszaleć można.

Mamy samonapełniający się kosz bez dna. Cuda, panie!
Czemuż, ach, czemu nie trafiła nam się samonapełniająca się lodówka?

Hmm, po dłuższym namyśle stwierdzam, że czarodziejskie moce może posiadać również Siostra Konku, czyli tak zwana Szwagierka, która, siedząc u nas parę dni przed sylwestrem i nudząc się jak mops, dla rozrywki oddawała się radosnemu wstawianiu kolejnych pralek (w skrytości ducha podejrzewam, że kompulsywne pranie może być u nich rodzinne). Biorąc pod uwagę to oraz fakt, że z okazji świąt zostaliśmy obdarowani trzema kompletami milutkiej pościeli w fajne wzorki, można by się oczywiście zastanowić, czy w ten oto zawoalowany sposób rodzina Konkubenta nie próbuje nam delikatnie zasugerować, że żyjemy jak ostatnie dziady, ale trzeba oddać Szwagierce sprawiedliwość - nasz kosz w życiu nie był tak puściutki, a my nie mieliśmy tak czystego przyodziewku. Zwłaszcza, że z rozpędu czyste też prała.
Niewykluczone, że jej zabiegi przyczyniły się jakoś do uaktywnienia ukrytych magicznych mocy naszego łazienkowego artefaktu. Albo wyjaśnienie jest jeszcze prostsze: Szwagierka po prostu zepsuła nam kosz na brudy! O!

piątek, 7 stycznia 2011

piątek, 7 stycznia 2011

W ogóle - jak by się dobrze nad tym zastanowić - wychodzi na to, że większość dramatów rozgrywa się u nas właśnie w alkowie.

Jeszcze zanim wyszło na jaw, że aby porządnie i w miarę zgodnie się wyspać, potrzebujemy łoża wielkości lotniskowca (w pierwszym wspólnie wynajmowanym pokoju właśnie takie mieliśmy - do dziś tęsknię za moimi trzema czwartymi lotniskowca ), pojawił się problem kołdry. I pytanie, jakie powinna mieć ona rozmiary, by każda noc nie kończyła się morderczą walką, prawie-rozstaniem, groźbami karalnymi, nienawiścią i generalnym kryzysem. Póki co, po ponad sześciu latach, kwestia ta nadal pozostała nierozwiązana.

Na szczęście, jak na dorosłych ludzi przystało, udało nam się wypracować kompromis. Taki mianowicie, że każde z nas ma swoje własne okrycie i nie ma takiej siły w przyrodzie, która zmusiłaby nas do spania pod jednym, zaś nasze zdecydowanie oraz pełna zgodność w tym zakresie stały się powszechnie znane wśród niemal wszystkich znajomych, którzy od czasu do czasu mają okazję nas gościć. Jeśli przyjeżdżają Konkubent i pro., to oznacza, że zamiast chlebem i solą trzeba witać ich wege żarciem i dwiema kołdrami, to jasne.

Szczerze podziwiam więc pary, które od lat śpią pod jedną kołdrą w standardowych rozmiarach, nadal tworzą zgodne związki i nie mają na koncie odsiadki za morderstwo. Naprawdę, chylę czoła.

piątek, 7 stycznia 2011

Konkubent chce mnie zabić. To już oficjalne.

Otóż parę dni temu po raz kolejny okazało się, że jeden z największych problemów w naszym związku ma hmm, charakter łóżkowy. A polega on głównie na tym, że nasze łóżko nie ma niestety wymiarów 10 x 10, choć powinno.
O ile bowiem za dnia jesteśmy całkiem zgodnym konkubinatem, o tyle w nocy wychodzi na jaw, że w rzeczywistości panuje między nami olbrzymi konflikt interesów, którego nijak nie da się pogodzić. On chce przestrzeni życiowej, możliwości manewru i demokracji, ja śpię ekspansywnie jak Związek Radziecki, zmieniam swą pozycję strategiczną po milion razy i zagarniam coraz większe terytoria. Niezależnie od tego, co na to NATO, wypracowanie satysfakcjonującego kompromisu jest w tej sytuacji po prostu niemożliwe.

Toteż Konkubent zagroził mi przedwczoraj, że jeśli nic się nie zmieni, nie zawaha się sięgnąć po mniej pokojowe rozwiązanie. A konkretnie: po wąwóz.

- A po co ci ten wąwóz? - zapytałam z ciekawością, kiedy wtajemniczył mnie w swój plan wykopania takowego na środku naszego przymałego łóżka.
- Jak to po co? Wrzucę cię do niego, jak nie przestaniesz zagarniać mojej przestrzeni - odparł z godnością.
- I co, ja będę siedzieć w wąwozie, a ty co będziesz robił? - zaczęłam z lekka krztusić się ze śmiechu.
- Będę stał nad wąwozem, tańczył i śpiewał "Łobi, łobi, łobi, biała squaw wpadła do wąwozu".
- Co?
- "Łobi, łobi, łobi". I będę rzucał w ciebie strzałami - dodał z mściwą satysfakcją.

Uhm. Nie, żebym była strachliwą białą squaw, ale na wszelki wypadek od dwóch dni staram się nie spać zbyt ekspansywnie. Strzeżonego...