piątek, 30 grudnia 2011

piątek, 30 grudnia 2011

Przy okazji buszowania między zabawkami w poszukiwaniu prezentu dla trzyletniej pociechy mojej Przyjaciółki poznałam kolejny powód, dla którego nigdy, przenigdy nie powinniśmy się z szanownym Konku rozmnażać.
Otóż nasza ewentualna córka (nie mam absolutnie żadnych wątpliwości - to na bank byłaby dziewczyna) miałaby, krótko mówiąc, przesrane. Nie dość, że pewnie wymyślilibyśmy jej jakieś odjechane imię (aktualnie na tapecie jest przede wszystkim Fungimykota - pieszczotliwie Fundzia; jeśli nie uda się z córką, to także dobra nazwa dla norweskiego dronedoommetalowego zespołu, wykorzystującego w swoich utworach szelest spadających liści, dźwięki wydawane przez kanadyjskie pstrągi i buczenie tybetańskich szczytów, albo niezły pseudonim artystyczny, gdybym kiedyś chciała podszywać się pod młodego, obiecującego, japońskiego awangardowego poetę), to jeszcze musiałaby się zmagać z nadopiekuńczością swojego tatuśka. Potencjalny stwórca już zadeklarował, że od momentu wejścia w okres dojrzewania miałaby zakaz wychodzenia na jakiekolwiek imprezy. I że generalnie najchętniej by ją zamurował. Podejrzewam też, że mógłby strzelać z wiatrówki do wszystkich kręcących się wokół niej młodzieńców, a ja zostałabym zwolniona z obowiązku podejmowania trudnych wychowawczo decyzji, ponieważ i tak ostateczną odpowiedzią na wszelkie prośby latorośli byłoby: "pod warunkiem, że ojciec się zgodzi".
Biedne dziecko.

sobota, 24 grudnia 2011

sobota, 24 grudnia 2011

Z cyklu "głupawe dialogi, które śmieszą tylko mnie":

- Chyba niedługo będziemy mogli siadać do Wigilii. Uszka już mi wypłynęły...
- Z dwojga złego lepiej uszka niż oczka.

:D

piątek, 23 grudnia 2011

piątek, 23 grudnia 2011

A w ogóle to z tej radości spowodowanej wspomnieniem bunkra Baby Jagi zapomniałam, że jestem zdruzgotana.
Dziś w obiadowym menu znalazły się buraczki. Buraczki, stanowiące efekt uboczny produkcji wigilijnego barszczu, które - zgodnie z kolejną niepisaną tradycją w moim domu - powinny były zostać wyniesione na balkon, gdzie kwitłyby do Wielkanocy, dopóki ktoś by sobie o nich nie przypomniał i nie zebrał się na odwagę, aby w końcu się ich pozbyć (najczęściej razem z garnkiem, do którego samoistnie się przyspawały).

Tymczasem buraczki zeżarte, tradycja upadła, a we mnie kiełkuje coraz bardziej natarczywa myśl, czy z tej rozpaczy nie zostać lastchristmasowym samobójcą...

piątek, 23 grudnia 2011

Zjechałam do Rodzicielki z mocnym postanowieniem przysłużenia się ludzkości i nastawieniem na przedświąteczny rozgardiasz, a tu proszę - pełen czilałt. Rodzicielce najwyraźniej załączył się wieczorny zespół niespokojnych rąk i syndrom grudniowego kitracza - uszka pomrożone, kapucha, kulebiak, sos grecki (poczwórna porcja, mój Brat zeżre każde ilości) takoż, barszcz czeka już tylko na doprawienie, po latach do łask wróciły nawet kruche "ciasteczka przez maszynkę" (łii!). Do zrobienia zostały jedynie sałatki, biszkoptowo-sernikowa rolada (święta bez eksperymentu kulinarnego to nie święta) i, w Wigilię, piernikowe muffinki. Przez chwilę rozważałam nawet wygenerowanie jakichś wyrzutów sumienia, że tak niecnie przyjeżdżam na gotowe, ale po namyśle uznałam, że odrobię przystrajaniem choinki (to, jak co roku, moja działka) i sprzątaniem, przy czym to ostatnie może się okazać najbardziej pracochłonne.

Rodzicielka: "Na wieczornym spacerze wyczesałam psa. Teraz jest ładny i ma piękną sierść, ale chyba niechcący naruszyłam mu jakąś strukturę, bo teraz wszędzie, WSZĘDZIE są jego kłaki".

Zna ktoś jakiś sposób na naprawienie psa z naruszoną strukturą? Zwierzak chyba faktycznie się zepsuł, więc odkłaczony dywan wygląda na odkłaczony przez góra godzinę… Uhm.



A biszkoptowo-sernikowa rolada z brzoskwiniami i masą krówkową ostatecznie okazała się pyszna (a przynajmniej stopień pyszności poszczególnych składników na to wskazuje, degustacja całości nastąpi jutro), ale mało wyjściowa. W związku z czym istnieją pewne przesłanki, by - poza podczepieniem jej pod świąteczną tradycję eksperymentalną - uznać ją za efekt niepisanego zwyczaju, kultywowanego z oddaniem w moim domu, zgodnie z którym jedna potrawa zawsze, ale to zawsze musi się nie udać. Złotymi zgłoskami na kartach historii rodzinnych celebracji zapisały się m.in. chatka Baby Jagi, która dość nieoczekiwanie przybrała formę okazałego bunkra Baby Jagi, oraz cannelloni z masą makową, robione głównie z myślą o Konkubencie uwielbiającym kluski z makiem, które malowniczo wzięło i się rozpirzyło (choć ta niefortunna dezintegracja nie przeszkodziła wyżej wspomnianemu w radosnej konsumpcji). Oba wytwory sztuki kulinarnej do dziś wspominamy z Rodzicielką z łezką w oku i kwikiem uciechy.

ja: Cannelloni to na Wigilię, a ten bunkier to chyba na jakąś Wielkanoc był, nie?
Rodzicielka: Nie wiem, czy Wielkanoc, czy nie Wielkanoc, ten twój chłopak to ciągle się tu kręci.

Pani matka pozdrawia swojego ulubionego zięcia i zaprasza na roladkę. ;)

wtorek, 20 grudnia 2011

wtorek, 20 grudnia 2011

Konkubent właśnie prasuje moją koszulę.
Pierwszy fakt wart odnotowania: jeśli pro potrzebuje wyprasowanego przyodziewku, to wiedz, że coś się dzieje. W tym wypadku rozmowa w sprawie pracy.
Drugi fakt wart odnotowania: ten facet naprawdę mnie kocha!

Umówmy się, wyprasowanie za kogoś koszuli NAPRAWDĘ stanowi najwyższą formę poświęcenia. Jak powszechnie wiadomo, na liście Czynności Domowych Które Najbardziej Ssą Pałkę niepodzielnie króluje właśnie prasowanie. Następnie długo, długo nie ma nic i dopiero jakiś czas potem, gdzieś w peletonie, pojawia się ubieranie pościeli, pakowanie zmywarki, odkurzanie, przyszywanie guzików czy co tam jeszcze ludzie uważają za posysające. Nic jednak nie przebije prasowania i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej.

Nie cierpię go do tego stopnia, że imam się tego zajęcia tylko w sytuacjach skrajnie ekstremalnych, a ponieważ zdarzają się one w moim życiu stosunkowo rzadko, niemal cały mój przyodziewek dzieli się na pięć kategorii:
  1. Rzeczy-gnieciuchy, które z definicji powinny być niewyprasowane.
  2. Rzeczy, których nikt przy zdrowych zmysłach by nie wyprasował (no błagam, kto traktuje żelazkiem skarpetki albo T-shirty służące za piżamę?).
  3. Rzeczy, które doskonale prasują się na grzbiecie właściciela (działa w większości przypadków).
  4. Rzeczy, które same ochoczo się wyprasują po przewieszeniu ich przez oparcie krzesła (ten, kto twierdzi, że spodnie, koszule czy sukienki koniecznie potrzebują żelazka, okropnie ściemnia, słowo).
  5. Rzeczy, w przypadku których można udawać, że należą do pierwszej kategorii, choć ich producent prawdopodobnie o tym nie wiedział.

Genialne w swej prostocie. Ha.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Konkubent szwenda się po domu, mamrocząc pod nosem z zawziętością Elmera Fudda: "Ajm hanting Kławitz".

Powód? Wczoraj wieczorem, tuż przed zaśnięciem, przyznałam się nieopatrznie, że rozważałam wpisanie na swoją listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią randki z Lennym Kravitzem. Wprawdzie nie jest on już młody i piękny i nie ma długich dreadów (ha, to dokładnie tak samo jak ja! :]), ale to nadal Lenny.
Konkubent nie wykazał zrozumienia.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Z cyklu "czego można się dowiedzieć od proparoksytonezy o poranku?".

Podobno dziś była to informacja, że koniecznie należy mi przedstawić listę bandytów do zaaprobowania.
Jestem skłonna w to uwierzyć, bo nie takie głupoty zdarzało mi się już wygadywać, udając jednocześnie, że wcale nie śpię.
Czasem żałuję, że nie mam okazji oglądać swojego własnego procesu budzenia. To musi być całkiem pocieszny widok.

wtorek, 6 grudnia 2011

wtorek, 6 grudnia 2011

Jestem notorycznym złodziejem zapalniczek. W swojej kleptomanii doszłam już do tego momentu, w którym okradam nawet drobnych, zapalniczkowych złodziejaszków - a co najlepsze, nie mam pojęcia, jak, gdzie i kiedy to robię. Po prostu wkładam rękę do własnej kieszeni i nagle odkrywam, że zamiast jednej zapalniczki mam siedem. Gdybym nad tym panowała, dręczyłyby mnie pewnie jakieś okropne wyrzuty sumienia, ale ponieważ dopuszczam się grabieży kompletnie nieświadomie, nie mam sobie nic do zarzucenia.

Chyba zacznę wpisywać sobie tę umiejętność do CV. To może być prawdziwy talent, który zdarza się raz na milion.

Poza tym mam teorię. Otóż sądzę, że zapalniczki są stworzeniami o silnie rozwiniętym instynkcie stadnym i bardzo nie lubią występować w pojedynkę. A ja, jako dziewczę o dobrym sercu, zapewniam im po prostu ciepły, szczęśliwy dom, do którego tak lgną. O.

niedziela, 4 grudnia 2011

niedziela, 4 grudnia 2011

Jak na poważnych, dorosłych ludzi przystało, zajmujemy się przy niedzieli poważnymi, dorosłymi rozrywkami, a towarzystwa dotrzymuje nam pies-maskot o poważnym nazwisku Ernest Zozuń.


Komisyjny pomiar wykazał, że ostatecznie zmajstrowalimy trzydzieści siedem metrów łańcucha. Dobrzy jesteśmy. Swobodnie możemy wziąć udział w jakichś międzyprzedszkolnych zawodach. Rozwalimy grupę Muchomorków i dokopiemy Poziomkom, a co.

Zastanawiamy się też, czy nie zacząć odpłatnie oferować swoich usług wszystkim, którzy nie mają czasu zadbać o świąteczny wystrój własnego domostwa. To może być całkiem niezły pomysł na biznes. Stawka do uzgodnienia, poza materiałami potrzebujemy tylko nieograniczonego dostępu do filmów z Whoopi Goldberg i stałej dostawy mandarynek. Komu, komu?

Ernest Zozuń pozdrawia.

sobota, 26 listopada 2011

sobota, 26 listopada 2011

Już wiem, jakiego psa chcę mieć, kiedy będę duża, obrzydliwie bogata i dorobię się tych rozległych ziemskich posiadłości. Puli!


Nazwę go Ziggy Marley:


I będę zastanawiać się, gdzie ma przód, a gdzie tył:


Przyda się też do mycia podłóg:


I będzie zachwycająco prezentował się w locie:


Przepiękny jest! :D

(wszystkie obrazki wygrzebane z czeluści sieci)

niedziela, 13 listopada 2011

niedziela, 13 listopada 2011

Mówię to i powiadam: nadmiar wolnego czasu, mącące we łbie lektury, późna godzina, współuczestniczenie w wytężonym wysiłku umysłowym, obliczonym na zdobycie wyższego wykształcenia przez mojego szanownego Konkubenta, zwłaszcza gdy nad całym procesem unoszą się w dodatku duchy Humboldta i Wittgensteina, to bardzo zgubne combo.

Gdybym była wirtualną ekshibicjonistką, wyznałabym, że mieszanka wyżej wymienionych czynników wczoraj o drugiej w nocy skłoniła mnie do tego, by napaść znienacka na swojego niczego niepodejrzewającego chłopa i usiłować zedrzeć z niego skarpetkę, drąc się przy tym przejmująco, że jestem królową północy, a skarpetka będzie moim zakładnikiem, dopóki jej właściciel potulnie nie skończy pisać. Żeby akt wzięcia skarpetki do niewoli przebiegł sprawniej, zawczasu zawarłam nawet sojusz z pluszowym wombatem o wdzięcznym przydomku Pan Chrumek, który miał strzec mojego jeńca.

Wyznałabym, ale przecież nie jestem wirtualną ekshibicjonistką i ani mi w głowie opowiadanie takich głupot. Zwłaszcza, że poważnie podają one w wątpliwość stan moich władz umysłowych.
Proszę więc po prostu wierzyć mi na słowo - panowie Martin, Wittgenstein i Humboldt to NIE JEST dobre towarzystwo na sobotni wieczór. Rzekłam.

czwartek, 20 października 2011

czwartek, 20 października 2011

Dziś w menu pożywienie bez kalorii, a właściwie przygotowania do masowej produkcji.

Nananana, foremkę mam i ja. Zmajstrowałam se i mogę hurtowo piec. Ha.

Działa bez zarzutu, sprawdziłam. Dalsze testowanie nastąpi niebawem, a tymczasem dwa starocie z mojej prywatnej kolekcji, dla odmiany niekolczykowe.

Biszkopt z truskawkami:


Tiramiś:


Na potrzeby zdjęć kawałka łapy gościnnie użyczyła oczywiście nasza kumpelka Helga, oklaski dla Helgi-puzzla!

piątek, 14 października 2011

piątek, 14 października 2011

Jestem zachwycona listonoszami urzędującymi na moim osiedlu!

Nie wiem dokładnie, ilu ich jest, ale obstawiam, że przynajmniej trzech.
Pierwszy to listonosz-widmo - nigdy go nie widziałam, ale jestem pewna, że to mały, złośliwy gnom, któremu trochę się nudzi, więc dla rozrywki lubi siać zamęt. To by wyjaśniało, dlaczego nawet nie pofatyguje się, by zadzwonić domofonem - o wdrapywaniu się na czwarte piętro już nie wspomnę - kiedy ma dla mnie przesyłkę. Nie wątpię, że jemu pewnie jest wesoło, ale potem to ja muszę tłumaczyć się Konkubentowi, gdzie byłam, kiedy mnie nie było, skoro w awizo stoi jak byk, że gdzieś się szwendałam.

Drugi listonosz momentalnie zaskarbił sobie moją sympatię, bo poza tym, że jest młody i śliczny, jest również moją bratnią duszą. Bardzo w te pędy, kompletnie nieogarnięty, a kiedy ostatnio wycofywał się na klatkę schodową po zostawieniu paczki, uroczo przypieprzył w skrzynkę z licznikami, aż zadzwoniło. Hah, a sądziłam, że tylko ja mam taką grację!

Absolutnym hitem jest natomiast trzeci pan listonosz, z którym wczoraj zawarłam znajomość.
Blady świt, jeszcze w piżamie i z poranną kawą zasiadam do przeglądu prasy. Dzwonek do drzwi. Narzucam na siebie pospiesznie jakiś przyodziewek, otwieram, a tam listonosz o aparycji Świętego Mikołaja w cywilu.
- Janusz! - komunikuje gromko.
- Eee - odpowiadam błyskotliwie. - Janusza tu nie ma...
- Ja jestem Janusz! - obwieszcza tubalnym głosem. - Polecony przyniosłem!
:D

poniedziałek, 3 października 2011

poniedziałek, 3 października 2011

Temperaturę uczuć i, przy okazji, poziom porozumienia w związku doskonale sprawdzają również wspólne kuchenne poczynania. Pod tym względem jesteśmy duetem idealnym, ponieważ:

a) oboje lubimy jeść,
b) żadne nas nie ma nic przeciwko staniu przy garach (przy czym najlepiej, jeśli każde z nas stoi przy nich jednak osobno, coby się nie pozabijać),
c) jesteśmy zgodni co do tego, że jedzenie nie ma wyglądać, tylko smakować (zwłaszcza, że poziom pyszności w przypadku naszych wytworów kulinarnych jest na ogół odwrotnie proporcjonalny do stopnia ich wyjściowości, co owocuje tym, że przy szczególnie brawurowych dziełach sztuki gastronomicznej naszego autorstwa nie sposób oprzeć się dość makabrycznym skojarzeniom),
d) oboje hołdujemy zasadzie, że w kuchni dobrze jest zrobić tak, żeby się nie narobić.

Idealnym sposobem na spożytkowanie frustracji związanej z widmem nędzy przez następny miesiąc okazała się więc radosna produkcja pożywienia wieczorową porą. Toteż, zgodnie uznawszy, że wszystkie warzywa zawsze do siebie pasują, nawet jeśli fasolka, kapusta i kalafiorek, w dodatku z towarzyszeniem paru innych warzywnych kumpli oraz dzikiej mieszanki przypraw, wśród których zabrakło chyba tylko przyprawy do szarlotki (z tym, że głowy nie dam), teoretycznie stanowią dość śmiercionośne combo, wrzucilimy do gara wszystkie płody rolne, zalegające w naszej lodówce, z zamiarem organoleptycznego sprawdzenia, cóż nam z tego wyjść może.

Oficjalna wersja jest taka, że to, co właśnie przyjemnie pyrczy na gazie, zalewając przy okazji pół kuchenki, to tak zwana zupa jesienna, nieoficjalna natomiast sprowadza się do ostrzeżenia, że gdybym jutro podejrzanie długo nie dawała znaku życia, to może oznaczać, że eksperyment się nie powiódł i odnotowano straty w ludziach. Bo to, że zamiast zupy wyjdzie z tego gęsta glajda o fioletowawym odcieniu, z pływającymi gdzieniegdzie ciupkami rozgotowanych warzyw, można było przewidzieć od początku.

Brawa dla mistrzów kuchni, pokoju i łazienki!

poniedziałek, 3 października 2011

Konkubentowi objawiła się dziś Matka Boska Pieniężna, w związku z czym postanowiliśmy spędzić kawałek późnego popołudnia i nieco wieczoru na typowej i niebywale romantycznej rozrywce owładniętych konsumpcjonizmem dwudziestoparolatków. To znaczy na nabywaniu drogą kupna (ihihi, jeden z moich ulubionych koszmarków językowych!) Dóbr Absolutnie Niezbędnych w Domu i Zagrodzie.
Jak można się było spodziewać, biorąc pod uwagę fakt, że konsumpcjoniści z nas tacy jak z koziej dupy pułk kozacki, a do tego Matuś Pieniężna to nie Święty Mikołaj i uprawia rozdawnictwo w dość ograniczonym zakresie, całe przedsięwzięcie zakończyło się tym, że za wiele nie kupiliśmy, co nie przeszkodziło nam, rzecz jasna, w spłukaniu się do szczętu. Wprawiliśmy się za to w romantyczny nastrój.

- Kocham cię w tej biedzie - wyznałam w miłosnym uniesieniu, spoglądając smętnie na paragon (wszak powszechnie wiadomo, że nie ma lepszego afrodyzjaku niż wspólne nabywanie drogą kupna mopa, kosza na śmieci i papieru toaletowego, no przecież).
- No - lirycznie odrzekł Konkubent, roznamiętniony mniej więcej w tym samym stopniu co ja. - Głównie dlatego, że w bogactwie nie masz okazji.

Fakt. Ale przynajmniej nie może mi zarzucić, że lecę na jego forsę.
Wspólnota… tfu, zerota majątkowa najlepszym wyznacznikiem temperatury uczuć.

poniedziałek, 19 września 2011

poniedziałek, 19 września 2011

Przeprowadzka przeprowadzką, a dorosłość dorosłością, ale przy Barbie wymiękłam - zostały. Mniejsza o to, że każda z trzech posiadanych przeze mnie sztuk straciła głowę i kończyny jakieś pół wieku temu, a ich oryginalne fryzury zostały przerobione na artystyczne, asymetryczne cięcie, farbowaną rudość (zasługa kolorowej bibuły) i pięknie przeszydełkowane dready (na kimś musiałam trenować). Nie miałam serca się z nimi rozstać.

Szczególnym sentymentem darzyłam zawsze tę pierwszą, kupioną w Peweksie za jakąś astronomiczną, kompletnie odjechaną sumę. Rodzice sprezentowali mi ją na urodziny. Wykazali się przy tym wyjątkową perfidią i niebywałą podłością wychowawczą - przez cały rok kręcili, zwodząc mnie okrutnie, więc do ostatniej chwili nie miałam pojęcia, że ją dostanę. Wiedziałam tylko, że muszę być supergrzeczna, a może zasłużę. W tym czasie moja Rodzicielka, która pracowała wówczas w szpitalu, razem ze wszystkimi swoimi koleżankami z pracy, spędzała nocki, szyjąc po tajniacku ubranka. Całe laboratorium było zaangażowane w akcję.
W urodzinowy poranek byłam chyba najszczęśliwszą pięciolatką na świecie - nie dość, że dostałam swoją wyśnioną, wymarzoną Barbie, to jeszcze zaopatrzoną w wielkie pudło pełne ciuchów. Łomatko, czego tam nie było! Kiecki na wszelkie możliwe okazje, spódnice, bluzki, sweterki, kompleciki, spodnie, kombinezon, piżama; lalka miała nawet misternie dziergane rajstopy-kabaretki, koronkową bieliznę z guziczkami i superelegancki płaszczyk - z kieszonkami, paskiem, lamówką z aksamitki i pasującymi do płaszczyka wysokimi botkami.
Nie dziwota, że chociaż jedna Barbie szału nie robiła (moja ówczesna przyjaciółka miała chyba z pięć - +50 do popularności na osiedlu!), i tak wszystkie koleżanki z bloku chciały się ze mną bawić. Kudy tam kupnemu przyodziewkowi do takiej garderoby.

Do lalkowego nieba na zasłużony odpoczynek udał się za to mój sterany życiem, nadgryziony zębem czasu Moliden* - głównie dlatego, że jego istotny element, Den, rozsypał mi się dzisiaj w rękach na kawałki i malowniczo wyłysiał.
Nic już nie będzie takie jak kiedyś...

* W skład Molidena - ochrzczonego tym mianem przeze mnie, gdy darłam się w rozpaczy "Gdzie jest mój Moliden?!?" - wchodziły, jak sama nazwa wskazuje, niemieckie lalki Molly i Danny'ego, bohaterów "My Little Pony" (ręka w górę - kto pamięta niedzielne poranki ze Sky One?), które dostałam na Gwiazdkę gdzieś u schyłku lat osiemdziesiątych. Byłam farciarą - przyjaciółka mojej mamy mieszkała w Berlinie, skąd od czasu do czasu przywoziła bajeranckie zabawki, a wcześniej, w czasach mego niemowlęctwa, wysyłała dary w postaci zapasu Penatenu i Milupy.

sobota, 10 września 2011

sobota, 10 września 2011

Wieczorna terapia zajęciowa.

Jeszcze surowizna...


...i trochę mniejsza surowizna, która zaczyna nabierać kształtów.


Profesor Snape i bluntcardowa kawowa bijacz są dla mnie, reszta wyruszy w Down Under trip, choć skłamałabym, mówiąc, że wysyłam ją na tę wycieczkę na drugi koniec świata tak całkiem bezinteresownie. Kolczyki są prezentem dla mojej ulubionej Szwagierki i rewanżykiem za mojego kumpla, Pana Ekspresa, oraz ostatnie upiększające dary z Lusha. Uważam, że to całkiem uczciwy biznes.

I cały zestaw - skompletowany, zapakowany i opisany (a co, fabryka cioci pro nie odwala fuszery!) - gotowy do podróży na drugi koniec świata. W gustownym dilerskim worze.


Fabryka z wrodzonego lenistwa, chronicznego niedoczasu oraz - przede wszystkim - rozbuchanej do granic pazerności rzadko dzieli się z bliźnimi, ale jeśli już przyjmuje zamówienia, podchodzi do sprawy profesjonalnie. Najpierw przeprowadza wywiad środowiskowy na temat ulubionych filmów...


...ulubionych postaci...


...i ulubionych bajek z dzieciństwa.



A ponieważ fabryka - jak to z prywaciarzami bywa - nie przepuści żadnej okazji, żeby się nachapać, pokątnie produkuje też na własne potrzeby.



Fabryka z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zarządza teraz przerwę w twórczości artystycznej, nie wykluczając wznowienia swojej działalności za czas jakiś.

wtorek, 6 września 2011

wtorek, 6 września 2011

Na poprawę nastroju postanowiłam uczynić coś dla ciała - nałożyłam na paszczę maseczkę z miodli indyjskiej (jeden z dzisiejszych łupów), która, jak się okazało, ma rozkoszną, burozieloną barwę. Wprawdzie Konkubent parska, zwracając się do mnie per "moja ty leśna piękności", w skrytości ducha żałując zapewne, żeśmy niezalegalizowani, gdyż miałby wyborną podstawę do natychmiastowego wystąpienia o rozwód, najlepiej z orzeczeniem o winie, ale ja jestem zachwycona. Zresztą kto by nie był, wyglądając jak skrzyżowanie czającego się po krzakach amerykańskiego żołnierza z orkiem umazanym kaczym gównem?

"No to ci, Kryśka, powiem, że się od dawna tak piękna nie czułam!". Od razu mi weselej.

piątek, 2 września 2011

piątek, 2 września 2011

Przeprowadzkowe plany Rodzicielki w ciągu kilku dni nabrały całkiem realnego kształtu i z kompletnej abstrakcji zamieniły się w wizję dwóch tygodni na spakowanie całego dobytku. Hmm.

Cieszę się i całe to przedsięwzięcie uważam za fantastyczny pomysł, choć skłamałabym, mówiąc, że podskórnie nie jest mi z tym trochę nieswojo. Chyba jeszcze nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że już niebawem nie będę wracać do miejsca, w którym spędziłam ćwierć wieku z okładem - nawet jeśli od piętnastego roku życia jestem tu bardziej łikendowo-świątecznym gościem niż domownikiem.

W ramach konstruktywnych czynów powoli zabieram się jednak za inwentaryzację i pakowanie swoich gratów. Za wiele ich nie ma - większość swoich rzeczy wywoziłam systematycznie w trakcie studiów, więc w zasadzie ostały się jeno śmieci, drobiazgi i sentymentalne pierdoły, których żal wyrzucać, ale też nie ma sensu upychać na aktualnie zajmowanej, cokolwiek ograniczonej powierzchni.

Absolutnym hitem okazały się na przykład cudownie odnalezione prehistoryczne dokumenty. Na zdjęciu do legitymacji szkolnej mam siedem lat i wyglądam jak mały, różowy prosiaczek w nerdowych, plastikowych okularkach z serduszkami, w różowym, obleśnym golfiku, z ulizanym włosem i cokolwiek bobrzym uzębieniem. Cudo!
Chociaż i tak nic nie przebije mojej karty rowerowej, z której zerka na mnie dwunastoletnia, ciut przygłupia, sądząc po wyrazie twarzy, utytułowana zawodniczka sumo. I, przy okazji, żywa reklama stwierdzenia, że regulacja brwi NAPRAWDĘ ma przyszłość - moje zajmują pół czoła i do tego lezą gdzieś na boki. Kwiczałam nad tym zdjęciem przez kwadrans, ocierając łzy radości. Chryste, to niemożliwe, że można tak wyglądać!

Nigdy, przenigdy nie będę już narzekać, że mam krzywą paszczę, przysięgam!
Czas, jak się okazuje, działa bardzo na moją korzyść. Buehehehe!

Honorowe miejsce w całym tym skrzętnie gromadzonym, do niczego nieprzydatnym, choć wzruszającym kramie zajmują jednak przede wszystkim tomy pamiętników - takich prawdziwych, papierowych, najzupełniej prywatnych - produkowanych od końca podstawówki* mniej więcej do końca 2007 roku, kiedy to porzuciłam je na rzecz nieco mniej ekshibicjonistycznych i zdecydowanie mniej depresyjnych wynurzeń blogowych. Co, jak przypuszczam, nie stanowi szczególnie niepowetowanej straty dla świata grafomańskiej twórczości o charakterze autobiograficznym.

Nie zmienia to jednak faktu, że z mieszaniną wzruszenia i rozbawienia (pan Coelho mógłby mi pozazdrościć głębi przemyśleń - niegodzien mi on sznurówek u glanów wiązać, przysięgam!) cofam się w czasie do takiego na przykład 2004 roku i, na zmianę, to kwiczę w głos, to znów płonę rumieńcem, zastanawiając się, skąd brał mi się ten niekwestionowany talent do komplikowania sobie życia.

Wprawdzie nie sądzę, by moja młodość była jakoś skandalicznie burzliwa - podejrzewam, że liczba moich niegdysiejszych głupich pomysłów i jeszcze durniejszych przedsięwzięć mieści się w zupełnie zdrowej normie - ale nie jestem pewna, czy moje hipotetyczne przyszłe potomstwo koniecznie powinno wiedzieć, jak do tego doszło, że ich matka przez ponad miesiąc musiała karnie budzić cały internat (o 6:30! wystarczyły trzy dni, bym przyswoiła najbezpieczniejszą procedurę postępowania na piętrze chłopaków - wbiegasz, wrzeszczysz "POBUDKA!!!", po czym czmychasz, ile sił w nogach, bo z pokojów momentalnie dobiegają klątwy, złorzeczenia, umiarkowanie serdeczne życzenia nagłej śmierci lub najzupełniej naturalne w tej sytuacji chóralne polecenia natychmiastowego wypierdalania, a niekiedy rusza za tobą pościg), w jakich okolicznościach rodzice najdroższej cornflakemum stracili dzięki mnie ogrodowy leżak, który rozpieprzył się w drebiezgi (a wyglądał tak solidnie…), czy ile wynosił niepobity dotąd rekord niekoniecznie przyjemnych spotkań z policją przypadających na jedno sobotnie popołudnie (prawidłowa odpowiedź brzmi: trzy). Mam też pewne wątpliwości, czy uświadamianie hipotetycznych potomków, że ich matka nigdy nie była obdarzona wybitnymi zdolnościami i nadzwyczajnym intelektem, a dobre oceny na studiach miała tylko dlatego, że wszystkie kryzysy w związku z ich ojcem odreagowywała, strzelając se transkrypcję fonetyczną w międzynarodowym albo mieląc wściekle wstępy BN-owskie, jest aby na pewno wychowawcze. Powątpiewam.

Zapamiętać: w testamencie powinnam koniecznie zawrzeć klauzulę, w której życzę sobie, by pudło z moimi prywatnymi zapiskami odpieczętować dopiero po mojej śmierci. Najlepiej na stypie, kiedy spożycie wzrośnie powyżej 1.2 promila. Co się goście pośmieją, to ich, a potomstwo może nawet na prawach do ekranizacji zarobi. Ha.

* Urocze zapiski, które czyniłam w wieku lat sześciu - drukowanymi literami, w dodatku, z wdziękiem właściwym osobom leworęcznym, tu i ówdzie w formie lustrzanych odbić - niestety się nie zachowały i skończyły jako makulatura przy okazji jakichś porządków. Szkoda. Były pocieszne.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Nie byłabym sobą, gdybym przy okazji hurtowego lepienia nie zaspokoiła swojej własnej rozbuchanej potrzeby posiadania, ale wytwory póki co nie doczekały się jeszcze całościowej, sensownej sesji zdjęciowej. Na razie mogę zademonstrować co najwyżej skromną (acz efektowną, dodam chełpliwie :]) kolekcję śródziemnomorską.

W roli modelki wystąpiła nieśmiała Helga - składająca się głównie z uszu. Powitajmy ją brawami!

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Z cyklu "samochwała w kącie stała" - radosna twórczość na australijski eksport.

Tiramisie (na prototypowych, cokolwiek szkaradnawych talerzach):


Malinowe tarty (tu sztuka jedna, ale wpadłam w taki amok, że nalepiłam hurtem, nawet się dzięki temu magnesów na lodówkę dorobiłam):


Leniwe - na specjalne życzenie, swojskie, ze śmietaną, cukrem i cynamonem:



I torciki truskawkowe, z których jestem dumna jak diabli, bo nie wyszły przesadnie ulizane, tylko właśnie takie, jak chciałam.

Jeden torcik...


...dwa torciki...


...komplet.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

W związku z wczorajszym przemiłym wieczorem, okraszonym długaśnymi pogawędkami i sporą ilością wody ognistej, Konkubent - poza tym, że dziś o poranku miał okazję podziwiać mnie w stanie turbokaca absolutnego, grożącego zejściem śmiertelnym z powodu żołądka tańcującego kankana (lub, co było jeszcze bardziej prawdopodobne, paskudnym rzygaczem, przed którym ostatecznie cudownie ocalił mnie domowy kefirek*) - zaczął poważnie zastanawiać się nad tym, czy nasz związek ma w ogóle jakikolwiek sens.

Fakt, że nie znoszę smaku kminku, nie cierpię zupy szczawiowej i nie lubię rabarbaru - bo ni to owoc, ni to warzywo, w dodatku pakowane do słodkich wypieków, co uważam za kompletne kulinarne nieporozumienie (ciasto z rabarbarem, bleh!), przyjął jeszcze dość mężnie, ale przy rewelacji, że nigdy w życiu nie ugotuję mu zupy owocowej**, którą - jak się okazało - lubi, trochę się już podłamał. Natomiast na amen pogrążyło mnie wyznanie, że nie jarają mnie "Gwiezdne wojny".

Dokładnie tak. Wprawdzie jako dziecię lat ’80 "Nową nadzieję", "Imperium kontratakuje" i "Powrót Jedi" oczywiście znam, oglądałam nawet kilka razy, cały problem polega jednak na tym, że z niewiadomych przyczyn nie cierpię, po prostu nie znoszę Harrisona Forda (nigdy w życiu nie zgłębiłam na przykład przygód Indiany Jonesa, bo nie mogę na niego patrzeć; na mojej liście najbardziej nielubianych aktorów wyprzedza go tylko Tom Cruise), więc postać Hana Solo skutecznie zniechęca mnie do całej opowieści. Natomiast nowszych części nawet nie obejrzałam w całości, przede wszystkim w ramach cichego protestu - mimo umiarkowanej sympatii do sagi za najfajniejszego bohatera uważałam zawsze Darth Vadera, który w prawdziwych, kanonicznych "Gwiezdnych wojnach" był cudownym, zamaskowanym, sapiącym uosobieniem czystego zła, w związku z czym opowiadanie jego wzruszającej historii z czasów młodości i wyposażenie go w dodatku w śliczną buźkę Haydena Christensena wydawało mi się okropnie nie na miejscu.

Jak można się było spodziewać, mój biedny chłop poczuł się przytłoczony tym nadmiarem druzgocących informacji. Nawet próba udobruchania go muffinkami (wyjątkowo urodziwymi, bo pieczonymi po raz pierwszy w profesjonalnej blasze, ochrzczonej przez Konkubenta uroczym mianem "muffownicy") nie na wiele się zdała. Chyba właśnie przechodzimy kryzys.

Morał z tej przydługiej historii jest prosty, drogie dziatki - pijackie wyznania bywają rujnujące. Nawet, jeśli dotyczą - zdawałoby się niewinnej - zupy owocowej.


* Łoludzie, chyba się starzeję!
** Pomijając fakt, że - poza naleśnikami i leniwymi - nie uznaję jakichkolwiek słodkich obiadów (bo słodkie są desery, a obiad ma być konkretem i już), zupę owocową uważam za skrajnie bestialski gwałt na owocach. Umówmy się - owoce je się na surowo, dorzuca do ciast i inszych wypieków, ewentualnie robi się z nich soki, ale nie przerabia na zupę, ludzie! Dodajmy do tego przykre wspomnienia z placówek zbiorowego żywienia - jak powszechnie wiadomo, obrzydliwa zupa owocowa znajduje się w menu chyba wszystkich stołówek świata - i mamy komplet: nie ma takiej siły w przyrodzie, która przekonałaby mnie, że zupa owocowa może być smaczna. Podobną zasadę wyznaje zresztą moja Rodzicielka, która osiągnęła prawdziwą biegłość w sztuce gotowania zupy owocowej dla Taty, który bardzo ją lubił, kompletnie bez próbowania.

sobota, 2 lipca 2011

sobota, 2 lipca 2011

ja: Ja pierdzielę, dlaczego jajka od szczęśliwych kur są dwa razy droższe niż te od smutnych?
Konkubent: Bo te szczęśliwe ćpają, dlatego są szczęśliwe. A to kosztuje.

Wielka zagadka drobiarstwa wyjaśniona.

piątek, 24 czerwca 2011

piątek, 24 czerwca 2011

Z cyklu "dramaty w sypialni".

Bo wspólne łoże ma wiele wad. O niektórych już wspominałam - było o kołdrze i o ekspansji terytorialnej, nie było jeszcze o chrapaniu. Więc teraz będzie, oktawą.

Kiedy zmęczony upadasz na łoże,
już gotów do snu (najpierw się drocząc,
że ci bezecnie przyprawiam poroże),
ja mam piekielną ochotę się pociąć.
Bo nie pomoże i Święty Boże,
gdy znów nie dane mi będzie wypocząć,
a niemożliwe staje się spanie,
gdy się rozlega twoje chrapanie.

Najpierw nieśmiałe, jakby trwożliwe,
dla moich uszu dosyć bezpieczne.
Co jest niestety wrażeniem zdradliwym,
trwającym ledwie jedną chwileczkę,
gdyż wnet zaczynasz chrapańsko prawdziwe.
A ja rozważam rychłą ucieczkę.
Bo jak niby ulżyć senności przeklętej,
leżąc tuż obok orkiestry dętej?!?

Chyba zmuszona będę więc pryskać,
bo coraz bardziej świerzbią mnie ręce,
by je na twojej szyi zaciskać.
Ty – nieświadomy w łóżku mordercy,
który ni czorta nie może się wyspać,
chrapiesz wciąż głośniej i coraz więcej.
Nie mogąc znieść już takiej udręki,
kryję się wściekła w czeluściach łazienki

i plan obmyślam – niecny, straszliwy,
którego ofiarą padniesz ty, kotku.
Bo powiedz, tak z ręką na sercu, uczciwie,
czyż nie mam racji, knując zemstę słodką?
Więc by zaśnięcie sobie umożliwić,
nie łażąc po nocy jak senna idiotka
i by do ciszy wreszcie cię zmusić,
przyjdzie mi chyba ciebie udusić.


Z malutką dedykacją dla pana Julka - mojego ulubionego wieszcza i mistrza oktawy - oraz z nieco większą dedykacją dla Konkubenta, z podziękowaniem za inspirację.

wtorek, 7 czerwca 2011

wtorek, 7 czerwca 2011

Jeśli moja teoria uniwersalnego nieba podzielonego na sektory, do którego ostatecznie trafią wszyscy przyzwoici ludzie, jest słuszna (a musi być - jakoś nie mieści mi się w głowie, by u kresu czasu przedstawiciele tylko jednego wyznania mieli usłyszeć "to wy mieliście rację, witamy w klubie zbawionych", natomiast cała reszta ludzkości miała się dowiedzieć, że została zrobiona w jajo, bo i tak nie doświadczy wiecznej szczęśliwości, gdyż należała nie do tej religii, co trzeba), mam nadzieję, że w mojej agnostyckiej zagródce będzie istnieć czerwone wytrawne.

W przeciwnym wypadku chrzanię taki niebiański biznes i wolę powrócić na ziemię jako koza.

środa, 30 marca 2011

środa, 30 marca 2011

Kącik modowych porad cioci proparoksytonezy powraca z przytupem i hołubcem.

W dzisiejszym odcinku dowiemy się, jak w alternatywny sposób okiełznać fryzurę spędzającą nam sen z powiek. Indżoj!

Pierwsza propozycja to oczywiście (hohoho, nikt się nie spodziewał!) nieśmiertelna stylizacja na pirata. Tym razem obowiązkowym elementem, bez którego żadna elegantka z masakrą na łbie nie powinna w ogóle ruszać się z domu, jest kawał chusty. Uwaga, dla dodania sobie wiarygodności wskazany jest deseń w malownicze trupie czachy - panie mniej przywiązane do tradycji mogą śmiało eksperymentować z kolorami, ożywiając nieco swój wizerunek.


W tym sezonie w modzie męskiej bezdyskusyjnie królują wąsy, skrzywdzonym przez fryzjera przedstawicielkom płci pięknej proponujemy jednak nieco bardziej estetyczne rozwiązanie - gustowny narciarski kask, doskonale maskujący na czerepie to, co aż się prosi o zamaskowanie. Ku chwale naszego Orła z Wisły!


Tradycjonalistkom z kolei na pewno przypadnie do gustu nigdy niestarzejąca się klasyka. Niezależnie od tego, czy ich włosy są dobre, złe czy brzydkie.


Łyse placki? Przedwczesna siwizna? Mściwy fryzjer? Żaden problem! Nasza nieszablonowa propozycja z pewnością zadowoli wszystkie kobiety ceniące sobie oryginalny look. Tajemnicą tej obłędnej kreacji jest oczywiście stara jak świat zasada, że maskujemy swoje wady, a podkreślamy atuty. Mężczyźni będą wam padać do stóp, drogie panie! (nawet, jeśli macie na głowie trzy zmechacone włosy na krzyż).


W naszym kąciku pełnym inspiracji nie zapomnieliśmy również o kompletnych desperatkach. Oto trzy propozycje z ekskluzywnej, limitowanej kolekcji "Kryj dziób", która w tym sezonie święci tryumfy na światowych wybiegach:

"Poznasz przystojną brunetkę", czyli model dla nieśmiałych pań, które lubią łączyć funkcjonalność z niewymuszoną elegancją:


"Moja ci ona, moja" - błysk, szyk i sam styl. Oraz szczere srebro:


"Ajm jur mader", czyli klasyczna mała czarna, idealna nie tylko na wieczór:


Na tym kończymy dzisiejszy odcinek glamuuu!rowych porad cioci proparoksytonezy. Pamiętajcie, drogie panie! Nie tylko wam zdarza się bad hair day.

wtorek, 22 marca 2011

wtorek, 22 marca 2011

Czas powiedzieć to głośno: jestem okropnym mieszczuchem.
Owszem, potrafię docenić piękno zapierającego dech w piersiach krajobrazu i nigdzie nie odpoczywam tak jak w Mazurskim Obozie Pracy, położonym w rozkosznym in the middle of nowhere, ale na co dzień moje kontakty z naturą ograniczają się co najwyżej do plantacji kiełków na parapecie i urządzania survivalowych imprez mojej roślince o wdzięcznym imieniu Palemkje*. W życiu nie stanęłam na przykład oko w oko z wsiową krową - w ogóle na polskiej wsi z prawdziwego zdarzenia byłam może ze trzy razy**.

Stan mojej wiedzy przyrodniczej też nie jest zbyt imponujący - wstyd się przyznać, ale zatrzymałam się gdzieś na etapie lekcji środowiska w klasach I-III i za cenę życia nie odróżniłabym jęczmienia od żyta, nagietka od nasturcji i olchy od olszówki. Wszystko, co jest duże, wyrasta z ziemi, ma korzenie, pień, liście i gałęzie, mieści się dla mnie w bardzo pojemnej kategorii "drzewo" (ewentualnie w grę wchodzi podkategoria "iglaste", jeśli gubi szyszki i kłuje). Równie chętnie posługuję się uniwersalnymi terminami: "krzaczor", "kwiatek" i "jakiś badyl" na określenie roślin nieco mniejszych niż drzewa. W konkursie na spostrzegawczość "Szukamy pierwszych oznak wiosny w przyrodzie" przerżnęłabym prawdopodobnie nawet z przedszkolakami. No chyba, że rzeczone oznaki byłyby tak miłe, że wyszłyby zza drzewa i walnęły mnie w łeb.

Nie ubolewam jednak nad tym faktem za bardzo, bo wiosna w wydaniu miejskim, którą miałam okazję dziś podziwiać, wprawiła mnie w doskonały nastrój. Ludzie, jakby czekając na magiczną datę 21 marca, stadnie zrezygnowali z ogacenia, na ulicę tłumnie wylegli ulotkarze, a Stary Rynek zaroił się od wycieczek szkolnych i strzelających foty turystów (pozdrawiam wszystkich, którym wlazłam w kadr!) - oraz pierzastych zasrańców na koślawych nóżkach, ale to akurat umiarkowanie pozytywna wiadomość.

Tak czy owak - serce roście. Sezon na trampki i kurtałkę-fiflaka niniejszym uważam za otwarty.
Wiosna! :)


* Sabotowanych zresztą przez Konkubenta, który po tajniacku ją podlewa. Swoją drogą Palemkje jest ze mną od pierwszego roku studiów - trzech jej kumpli nie miało tyle szczęścia i wymiękli po drodze - i po dziś dzień nie mam pojęcia, jak brzmi jej nazwa rodzajowa.
** Podczas jednej z takich wizyt, gdzieś w zamierzchłym dzieciństwie, usiłowałam podobno - wzorem Elmirki - wyściskać małą kaczuszkę. Historia milczy o tym, jak to spotkanie wpłynęło na jej dalsze losy.

czwartek, 17 marca 2011

czwartek, 17 marca 2011

W związku z tym, że moja ostatnia słit nocia o modzie i urodzie została powitana z takim entuzjazmem, nie mogłam się powstrzymać i niniejszym kontynuuję cykl.

Panie i panowie! Oto krótki przegląd inspiracji dla posiadaczek paznokci rozdwojonych do łokci, którym znudziło się już ukrywać dłonie po kieszeniach. Indżoj!

Pierwsza i podstawowa zasada: piracki look jest dobry na wszystko. Zepsute oko, przeżarte łapy - nieważne, z czym masz problem, stylizacja na starego pirata z powodzeniem załatwi sprawę. W tym odcinku prezentujemy najmodniejsze, gustowne haki, które obecnie robią furorę na światowych wybiegach. Najdroższa, limitowana edycja od Karla Lagerfelda wykonana jest ze szczerego srebra i złota, zaś tu i ówdzie zdobią ją kryształy Swarovskiego. Sam szyk i elegancja!


Propozycja dla kobiet aktywnych zawodowo, takich, co to żadnej pracy się nie boją i stawiają przede wszystkim na wygodę. Wywalanie ścianki działowej? Naprawa zepsutej kanalizacji? Sadzenie lasu? Pieczenie świniaka? Czarujące rękawice budowlańca oraz nie mniej urocze łapki ochronne domowej kurki zapewnią ci nie tylko komfort przy robocie, ale i oryginalny look. W sezonie wiosna/lato 2011 nie może ich zabraknąć w twojej szafie!


Ostrym dziewczynom, szukającym niebanalnych stylizacji, proponujemy z kolei coś z pazurem:



A teraz coś dla miłośniczek dziewczęcego, bezpretensjonalnego stylu - akcesoria w wiosennych, soczystych kolorach o prostym, acz efektownym dizajnie. A do tego można komuś w mordę dać. Absolutny masthaf!


Elegantkom z wymemłanymi łapami polecamy natomiast wiecznie żywą klasykę. Ma ona wszakże jeden minus: tradycja nakazywałaby w którymś momencie zrzucić z gracją tę część przyodziewku, która okrywa ręce, jeśli więc obawiasz się, że reszta świata niekoniecznie miałaby ochotę oglądać twoje koszmarnie rozdwojone paznokcie, wykorzystuj tę stylizację jedynie w porach wieczorowych, w kameralnym gronie, najlepiej po ciemku.


I pamiętaj: paznokcie rozdwojone do łokci to naprawdę nie koniec świata! Z nimi też możesz poczuć się piękna i zadbana.