czwartek, 2 listopada 2017

[199].

gdyby ktoś kiedyś wpadł na pomysł stworzenia kampanii społecznej na wzór Faces of Meth, tyle że skierowanej do właścicieli kotów i przestrzegającej przed skutkami zażywania kocimiętki (catnip. not even once), ochoczo służę twarzą. nie swoją, rzecz jasna, chętnie udostępnię natomiast kocią mordę, którą akurat mam na stanie. tak się bowiem składa, że rzeczona kocia morda, podobnie jak cała reszta Tuńczyka, która ową mordę zawiera, ćpa. na potęgę. co w sumie w ogóle nie powinno mnie dziwić – zachciało mi się przygarniać bezdomny rudy element z dworca, to mam. ech.

co gorsza, w pakiecie z nałogowcem, który tylko kombinuje, jak by tu skołować kolejną działkę i zafundować sobie miły odlocik, dostałam też imponujący zestaw kocich akcesoriów i zabawek, a wśród nich opętane piszczące myszki, głośne jak alarm samochodowy. wcale się nie zdziwię, jeśli niebawem zacznę wyciągać spod wycieraczki listy z pogróżkami od wkurwionych do nieprzytomności i z lekka już przygłuchłych sąsiadów. uroczyście oświadczam też, że już nigdy, przenigdy nawet przez sekundę nie ośmielę się rozważać pomysłu, czy by nie uszczęśliwić któregokolwiek z dzieci moich znajomych czymkolwiek, co gra, śpiewa, wyje, dzwoni, buczy, piszczy albo generalnie wydaje jakieś dźwięki. nie miałabym serca zrobić tego ich rodzicom, bo doskonale rozumiem już, skąd bierze się ich rozpacz. wybaczcie!

wracając jednak do mojego kota z problemem narkotykowym. otóż jego myszki – poza tym, że opętane i że to jego najukochańsze zabawki (czy kogoś to dziwi?) – na domiar złego… są napakowane po brzegi kocimiętką. sen każdego przemytnika! swoją drogą, bardzo jestem ciekawa, co na ten temat miałaby do powiedzenia policja. i gdzie są służby celne? mniejsza zresztą o ten przemyt. najgorsze w tym wszystkim jest to, że Tuńczyk w swoim nałogu tkwi już na tyle głęboko, że poważnie daje się we znaki swojemu otoczeniu. to znaczy M. i mnie, czyli matkom, które nierozsądnie tolerują w domu taką kocią degrengoladę. żebyż to jego ćpanie miało charakter czysto rekreacyjny i było zupełnie nieszkodliwe! wiecie: reggae w głośnikach, trochę zioła dla rozluźnienia, dobry ridim, man, te sprawy. ale nie. drapichrust najwyraźniej nie potrafi usiąść na tyłku i zrobić sobie błogiego czilałtu, jak Jah przykazał. nie dość, że zupełnie nie zna umiaru, to jeszcze zachowuje się haniebnie – najpierw się nawali, a potem dostaje małpiego… ee, pardąsik, kociego rozumu. galopuje po chałupie jak stado mustangów, skacze po meblach, robi demolkę, morduje zabawki, oddaje kłaczka paszczą, na gastrofazie próbuje zeżreć Palemkje, atakuje dywanik M., jej pościel, jej misia, mój kocyk, moje stopy i własną piaskownicę, w której ryje nory, usiłując najwyraźniej dokopać się do jakichś warstw czarnoziemu czy czegoś. a na koniec – zapewne z powodu ponarkotykowej paranoi i stanów lękowych na zjeździe – chowa się w szafie. zachęcam go wprawdzie, żeby z niej wyszedł – niezależnie od orientacji i tak będę go przecież kochać – ale nic z tego. narkomania i depresja spowodowana nadużywaniem substancji psychoaktywnych jak nic.

a teraz łączymy fakty, aby w pełni uzmysłowić sobie ogrom patologii, w której przyszło mi żyć: Tuniak gania za pluszowymi myszkami, waląc przy okazji działkę za działką, traci kontakt z bazą, jego chęć na polowanie na napakowane kocimiętką myszki rośnie, a nasz dramat się pogłębia. zabawek mu nie zabiorę, bo będzie mu smutno i zacznie ćpać. pozwolę mu na nocne harce i libacje – tylko umocnię go w jego nałogu. i co tu począć?

czy Monar przyjmuje koty? a może Markot??

najbardziej jednak boję się tego, przed czym ostrzegają podczas wszystkich szkolnych pogadanek profilaktycznych – że od zioła tylko się zaczyna. ani się obejrzę, a będę mieć na balkonie w pełni wyposażone kocie meth lab i worki niebieskiej metamfetaminy poupychane gdzieś po kątach. cholera.
no i gdzie ja znajdę taki malutki żółty kombinezonik i maseczkę w rozmiarze na kocią mordę? hę?

niedziela, 29 października 2017

[198].


październikowe uzależnienia:

Tuniś (dlaczego nikt mi wcześniej nie powiedział, że życie z kotem jest takie zabawne?), dynia – duszona, pieczona, smażona, na kanapce, w owsiance, w hummusie, z kaszą, z ryżem, z ziemniakami i makaronem, sobotnie nasiadówki z przyjaciółmi, kawa z ekspresu przelewowego, Lorde i Melodrama, Dirty Elegance, bo jesień, cienie do powiek i kredka do brwi (dobry wpływ M.), piżama, gruszki.

wtorek, 24 października 2017

[197].

życie bywa przewrotne. w jednej chwili hasasz sobie wesoło po zieloniutkiej Nowej Zelandii, moczysz włochate stopy w strumyku i troskliwie doglądasz pomidorów, fasolki czy co ci tam w ogródku wyrosło, a w następnej zjawia się u ciebie jakiś szurnięty stary domokrążca na wiecznym haju i plecie trzy po trzy coś o jakiejś biżuterii, którą trzeba przetopić w obawie przed dementorami i Nedem Starkiem. albo banda kurduplowatych, pozbawionych manier skłotersów znienacka pakuje ci się na chatę, bezpardonowo wyżera wszystkie zapasy ze spiżarni i urządza musical podczas mycia twoich własnych garów, a potem usiłuje wyciągnąć cię diabli wiedzą dokąd, żeby sprowadzić cię na drogę występku, snuć się po jaskiniach i bawić się w zagadki z brzydalem cierpiącym na zaburzenie dysocjacyjne tożsamości. a w dodatku cały ten podejrzany element oczekuje najwyraźniej, że w wolnym czasie zgłębiasz hobbystycznie podstawy wiedźmińskiego fachu, i liczy na to, że przydasz się do ubijania potworów.

czasem bywa jeszcze gorzej. zdarza się, że potwór zalęga się pod twoim dachem, śpi w twoim własnym łóżku, je w twojej własnej kuchni i urządza burze piaskowe w twojej własnej łazience. a ponieważ zamiast specjalizacji wiedźmińskiej wybrałeś na studiach specjalność komparatystyczną o profilu środkowo-wschodnio-europejskim, krytycznoliteracką, dokumentalistyczną albo jakąś inną, jeszcze głupszą, w takiej sytuacji nie pozostaje ci nic innego, jak tylko zwołać drużynę i mieć nadzieję, że ktokolwiek w tej zbieraninie umie posługiwać się ostrymi narzędziami bez realnego ryzyka przypadkowego zrobienia sobie krzywdy.

drużynę zwołałam zatem i ja.
no dobrze, tak naprawdę to udało mi się zwerbować zaledwie jednego ochotnika, ale nie bądźmy tacy drobiazgowi. poza tym doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że misja, na którą się porywam, jest pieruńsko niebezpieczna, by nie rzec: beznadziejna, więc i tak nie spodziewałam się, że zgłosi się jakikolwiek śmiałek, który zechciałby mi towarzyszyć. tylko ktoś z uporczywymi myślami samobójczymi mógłby zapragnąć wziąć w niej udział. a jednak znalazł się człowiek wystarczająco szalony, by przystać na moją propozycję.

zanim jeszcze zwróciłam się do niego z prośbą o pomoc, przez chwilę łudziłam się, że zdołamy poradzić sobie z tym questem wraz z M. we własnym zakresie. wszak odwagi nigdy nam nie brakowało, sprytu też nie, a skoro kreatura, której należy stawić czoło, rozpanoszyła się w naszej własnej chałupie, jakoś tak głupio mieszać w to niewinnych ludzi i narażać ich na śmiertelne niebezpieczeństwo. niestety już pierwsza próba choćby nieznacznego zbliżenia się do naszego przeciwnika pokazała, że choć M. jest najwspanialszą kompanką, jaką można sobie wymarzyć, i ochoczo mogłabym przedzierać się z nią przez Mroczną Puszczę, Morze Dothraków i masywy Mahakamu, to jednak prawdziwa z niej elfka – prześliczna, delikatna i eteryczna, niesłychanie skuteczna na odległość, ale niezbyt użyteczna w bezpośrednim starciu z demonem z otchłani piekielnych*. widząc jej błyskawicznie kurczący się pasek życia oraz dramatycznie topniejącą manę, zgodziłam się więc, że strategiczny odwrót to jedyne rozsądne wyjście. i postanowiłam wynająć profesjonalistę.

nie ulegało wątpliwości, że potrzebny był nam zawodowiec – napakowany testosteronem i mięśniami najemnik, maszyna do zabijania, doświadczony rębajło, co to niejedną walkę stoczył, niejedną ranę lizał i niejedno widział. przypuszczam, że udział w tej straceńczej misji będzie najniebezpieczniejszym zleceniem w jego karierze, niewykluczone też, że będzie to zlecenie ostatnie, ale ryzyko jest przecież wpisane w jego profesję. poza tym – jak na nieustraszoną bohaterkę przystało – najtrudniejszą część zadania zamierzam wziąć na siebie. on ma mnie tylko ubezpieczać i służyć mi wsparciem, natomiast cięcia zadawać będę ja. to w końcu moja walka.

jaka to misja, zapytacie?

cóż.

najważniejsza.
od niej zależą losy świata.
od niej zależy przyszłość całej ludzkości.

dlatego, nawet jeśli się nie powiedzie, trzeba podjąć wyzwanie.

trzeba





obciąć
Tuńczykowi
pazury.

nie śmiem wyrokować, jak skończy się ostateczna bitwa. wiem natomiast, że ten, kto wyjdzie z niej zwycięsko, bez wątpienia godzien będzie tego, by dostać konia z rzędem, królestwo i pół księżniczki, a przede wszystkim – by zasiąść na Żelaznym Tronie.

chociaż bez względu na wynik Tron pewnie i tak zgarnie Tuńczyk.
po prostu się na niego wpakuje i utnie sobie na nim drzemkę.


* wyyybacz, M.! wiesz, że Cię uwielbiam, ale hiperbola to moja ulubiona figura stylistyczna ;)

czwartek, 12 października 2017

[196].

wieczór. siedzimy w kuchni, ja przygotowuję żarcie dla kota.

nawiasem mówiąc, o ile wcześniej nie zdradzałam jakichś szczególnych predyspozycji do macierzyńskiego pierdolca, o tyle z chwilą przygarnięcia Tuńczyka okazało się, że jestem podręcznikowym wręcz przykładem absolutnie beznadziejnej matki-kwoki. dzióbię widelcem karmę, żeby księciunio nie musiał się nadmiernie wytężać przy paśniku, podrzucam mu kocie łakocie, obserwuję z niepokojem, kiedy jakoś tak niemrawo je, czy aby nie chory (mimo że brak apetytu w zasadzie mu się nie zdarza; kot je jak dorodny owczarek i ciągle mu mało), reaguję na każde podejrzane miauknięcie (a że zwierz jest dość gadatliwy, podejrzanych miauknięć wydaje z siebie całkiem sporo) i generalnie rozpuszczam go do granic przyzwoitości.

stawiam przed kotem michę, jak zwykle życząc mu smacznego. dłuższą chwilę obserwujemy, jak je. nie wiem, kto wymyślił, że koty spożywają posiłki spokojnie i z gracją, ale musiał być niezłym kłamczuszkiem i bezwstydnym konfabulantem, a już z całą pewnością nie widział Tuńczyka w porze karmienia. futrzak stanowi bowiem kompletne zaprzeczenie tej idiotycznej teorii – wsadza mordę w miskę po same uszy, rąbie, jakby nadal mieszkał na dworcu, a do tego chrumka, ciamka i mlaszcze. zero manier.

– Tuńczyk – strofuję niewychowanego drapichrusta, który zeżarł już caluteńką kolację, poprawił kocimi chrupkami, a teraz zerka, czy może da się jeszcze naciągnąć którąś z matek na jakiś deser. – jak będziesz tak jadł, będziesz gruby i wszystkie dzieci będą się z ciebie śmiały.
– przechodziłam przez to – wzdycha ciężko M.
– ja też.
kontemplujemy w milczeniu niewesołe wspomnienia z grubawej młodości.
– nie, Tuńczyk, nie zrobimy ci tego – deklaruje nagle z mocą M. – bo potem dorośniesz i kupisz sobie kota...

dokładnie tak, kocie. spójrz tylko na nas. nie idź tą drogą.

piątek, 29 września 2017

[195].


wrześniowe uzależnienia:

moszczenie się, urządzanie, skręcanie mebli i zakrojona na szeroką skalę architektura wnętrz, papryka, mój nowy kumpel Lenny, dzięki któremu wkroczyłam w XXI wiek, Simsy, zażeranie przedrozwodowego stresu (niestety), nowa płyta Tori Amos Native Invader, leczo, picie wina i kuchenne nasiadówki, domuś, a przede wszystkim Tuńczyk! <3

niedziela, 24 września 2017

[194].

w jesień wkroczyłam z przytupem i hołubcem. nie wiem, może to jakiś czas zbierania plonów, czy czegoś, ale chwilami naprawdę mam ochotę splunąć na szczęście, bo dawno nie działo się tak wiele w tak krótkim czasie. głównie dobrego.

po pierwsze: mam dom. ten, na którym razem z M. tak nam zależało, wynajmowany-własny, prawdziwy, niebędący tylko zajmowaną chwilowo chałupą, którą prędzej czy później opuszcza się bez żalu, aby poszukać sobie kolejnego tymczasowego lokum. chyba wreszcie znalazłam miejsce, w którym naprawdę chciałabym zapuścić korzenie. z dziką radością rzuciłam się więc w wir meblowania i dekorowania, tu i ówdzie dodając od siebie radosne akcenciki, jak uroczo szkaradne rękawice kuchenne z kogutkiem, które M. przyjęła z pełnym zrozumieniem. kupiłam szafę, komodę, regał, biurko, krzesło, lampę, stolik nocny i samodzielnie zmontowałam całe to ustrojstwo, po raz kolejny dochodząc do wniosku, że składanie mebli z Ikei uszczęśliwia, a gra w Simsy to w gruncie rzeczy zabawa na wskroś edukacyjna – po tylu latach budowania wirtualnych domów urządzenie własnego pokoju to zupełna drobnostka. udało mi się nawet zrobić to tak zmyślnie, że nie stoję jak głupek na środku pomieszczenia i nie pokrzykuję rozpaczliwie, wymachując rękami, zamiast ominąć przeszkodę. ha! po raz pierwszy w życiu mam też kuchnię, w której naprawdę chce się gotować i w której jest swojsko i przytulnie: można usiąść przy stole albo umościć się wygodnie na siedzisku pod oknem, niespiesznie pić kawę lub wino, śmiać się, plotkować i rozmawiać godzinami. jest dokładnie tak, jak chciałam.

kupiłam nowy komputer. najdroższa, sterana życiem i pracą Tosia na zawsze pozostanie w mojej wdzięcznej pamięci, ale dzięki Lenny’emu, który szturmem podbił moje umiarkowanie podatne na technologiczne uniesienia serce, nareszcie przeniosłam się w dwudziesty pierwszy wiek. to laptopa można trzymać na kolanach? można wylegiwać się z nim w pościeli? nie musi wiecznie wisieć na kablu, może pracować ciszej niż wiertara, istnieją nowsze systemy niż Vista? naprawdę?? ten nieoczekiwany, bo wymuszony nagłym zgonem Tosi zakup dodatkowo dał mi też nieprawdopodobne poczucie sprawstwa i mocy, ponieważ dzięki niemu uświadomiłam sobie, że niepostrzeżenie znalazłam się w takim punkcie życia zawodowego – i życia w ogóle – kiedy tak po prostu mogę pójść do sklepu i od ręki zaopatrzyć się w nowy osprzęt, który w dodatku sama wybiorę. i nie, nie ma to nic wspólnego z kwestiami finansowymi, chodzi o coś więcej – o totalną niezależność. wspaniałe uczucie.

rozwiodłam się. nie jest to życiowe osiągnięcie, które umieściłabym w czołówce sukcesów w swojej biografii, i gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, nie poleciłabym tej akurat formy przepieprzania czasu, energii i pieniędzy jako doskonałej rozrywki, bo znam dużo lepsze, nieco mniej wykańczające emocjonalnie, ale i tak należało to zrobić, aby na dobre domknąć pewien etap i nieodwołalnie zakończyć tamto życie. i udało się, zrobiłam to, żyję i czuję się świetnie.

a jakby tego było mało, od czterech dni mam kota. nie, nie tego w głowie. kot jest żywy, prawdziwy i z całą pewnością nie jest wytworem mojej rączej wyobraźni, chociaż sama go wymyśliłam na długo przed tym, zanim stał się realny. od zawsze wiedziałam, że któregoś dnia w moim życiu pojawi się rudy kot, którego nazwę Tuńczyk. i jest! rudo-biały, przepięknie pręgowany, ma na imię Tuńczyk, a ja od pierwszej chwili zupełnie straciłam dla niego głowę. w nocy śpi w moim łóżku, przyjemnie grzejąc mi stopy (lub na nie polując, jeśli nieopatrznie którąś z nich odkryję) i mrucząc na dobranoc, głośno miauczy, domagając się żarcia, kocich przysmaków lub po prostu uwagi, i wita mnie od progu z entuzjazmem, o jaki nie podejrzewałabym nawet psa, a co dopiero kota po przejściach, niemającego zbyt wielu powodów, by darzyć ludzi czymkolwiek poza silną niechęcią i najgłębszą pogardą. ociera się o nogi, ogląda z M. seriale, tarmosi jej dywanik, próbuje podgryzać Palemkje, usypuje kopce ze żwirku, udaje kocią bułkę, zamienił mój śliczny pokój w koci plac zabaw skrzyżowany z pokojem dziecinnym i późnym wieczorem urządza gonitwy za najgłośniejszymi, najbardziej świecącymi zabawkami, jakie posiada w swojej imponującej wyprawce, by w połowie polowania zastygnąć w bezruchu i zacząć się myć (albo kontemplować ścianę. albo zainteresować się własną łapą. lub przyglądać się z uwagą paproszkowi na podłodze… wygląda na to, że trafił nam się ciut głupkowaty łowca z deficytem uwagi; na wolności musiałby się chyba żywić hummusem i jarmużem, bo sam w życiu by niczego nie upolował). a przy tym jest cudownie niedotykalski i tylko od czasu do czasu, jakby od niechcenia, pozwala delikatnie się pogładzić, co sprawia mu wyraźną przyjemność – dopóki zniecierpliwiony nie pacnie głaszczącego łapą. nie nalegam na bliższy kontakt, a Tuńczyk chyba to docenia; pod tym względem jesteśmy do siebie bardzo podobni. i wiem jedno: w życiu nie pozwolę mu już wrócić do domu tymczasowego, z którego przybył, mowy nie ma. mam tylko nadzieję, że ostatecznie polubią się z Palemkje, kot będzie uprzejmy jednak jej nie zeżreć, a ona powstrzyma się przed zeżarciem jego, bo takie ryzyko również istnieje.

chyba jest dobrze. tak po prostu.

wtorek, 19 września 2017

[193].

sąd mnie zawezwał. przeczuwając, że to jedno z tych zaproszeń, których się nie odrzuca – jak wtedy, kiedy Anna Wintour proponuje ci udział w gali MET, brytyjska królowa chce wypić z tobą popołudniową herbatkę i kieliszeczek brandy albo gdy posępni panowie w ciemnych okularach zabierają cię na wycieczkę do lasu na grzybobranie, połączone na ogół z kopaniem głębokiego dołu, w którym wylądujesz, jeśli nie udzielisz im stosownych informacji; właściwie ostatecznie i tak w nim wylądujesz, tyle że przynajmniej nie przestrzelą ci kolan – uznałam, że we wtorek o 14:00 w sumie i tak nie mam nic lepszego do roboty, więc mogę się stawić, skoro tak grzecznie proszą. czemu nie.

w zaproszeniu stało, że wystąpię w charakterze inicjatorki i głównej gwiazdy całej imprezy; zamiast pozwanego partnerować miał mi bliżej niezidentyfikowany pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam. w cichości ducha liczyłam na to, że gość nie jest żonaty, a do tego wygląda jak Robert Downey Jr. w Ally McBeal, toteż postanowiłam dołożyć wszelkich starań, aby olśnić zgromadzonych – a przede wszystkim pana pełnomocnika dwojga imion, nazwisk czy czego tam – swą zapierającą dech w piersiach urodą. nad walorem intelektualnym trudzić się nie musiałam, wszak po tylu latach owocnej współpracy z wydawnictwem prawniczym jestem tak wszechstronnie wyedukowana, że z powodzeniem sama mogłabym zostać ministrem sprawiedliwości. i to prawdopodobnie najlepszym w historii. prawo karne? sprawy cywilne? prawo pracy, podatki, umowy międzynarodowe? żaden problem. oto ja, panie i panowie: Doogie Howser polskiego sądownictwa.

z tak imponującym przygotowaniem merytorycznym przystąpiłam zatem do zabiegów upiększających. w pierwszej kolejności umówiłam się do fryzjera, bo przecież nie wypada występować przed wymiarem sprawiedliwości jak ostatnie czupiradło. następnie starannie wybrałam przyodziewek. nic ekstrawaganckiego – miało być szykownie i poważnie, a w takich sytuacjach, jak powszechnie wiadomo, najlepiej sprawdza się klasyka i subtelna elegancja. wiecie: garsonka od Chanel, dyskretny sznur pereł, szpileczka, te sprawy. jeszcze tylko delikatny makijaż i, emanując spokojną pewnością siebie, mogłam wyruszyć na spotkanie z wysokim sądem.

rozprawę poprowadziła sędzia Anna Maria Wesołowska, pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam nie dość, że wyglądał jak Robert Downey Jr. (z małą różnicą – był wyższy i odrobinę przystojniejszy niż pierwowzór), to jeszcze cierpiał, biedaczysko, na niezaleczony mutyzm wybiórczy, ja zaś, błyszcząc intelektem niczym gwiazda zaranna, dałam tak brawurowy popis krasomówstwa, że Demostenes brzmiałaby przy mnie jak pierwszoklasista niemrawo dukający wierszyk podczas akademii z okazji zakończenia roku szkolnego w prowincjonalnej podstawówce. rozprawa wprawdzie odrobinę się przez to przeciągnęła, ponieważ, wiedziona oratorskim szałem, w ramach grande finale popisałam się brawurową interpretacją Filipik Cycerona w łacińskim oryginale, wnioskując jednak po owacjach na stojąco i kwiatach, które otrzymałam, był to chyba całkiem udany występ.

sąd wydał wyrok po naradzie – jak można się było spodziewać, dokładnie taki, jak wnioskowałam w pozwie – i przy akompaniamencie wiwatów wszystkich osób obecnych na sali małomówny pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam, kompletnie zauroczony całokształtem mojej osoby, porwał mnie w ramiona i złożył na mych ustach długi, namiętny pocałunek. następnie tanecznym krokiem opuściliśmy razem budynek sądu, a pan Darek, wręczywszy mi na do widzenia odznakę „dzielna powódka”, odprowadzał nas tęsknym spojrzeniem, ukradkiem ocierając łzy wzruszenia. i wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

no dobra, trochę kłamię.

sąd rzeczywiście mnie zawezwał. faktem jest również, że zrezygnowałam z przygotowań merytorycznych, ale bynajmniej nie ze względu na mój ostry jak brzytwa umysł. po prostu doszłam do wniosku, że i owszem, Dwunastu gniewnych ludzi, Czas zabijania czy Filadelfia to doskonałe filmy, aczkolwiek oglądanie amerykańskich dramatów sądowych w celach edukacyjnych przed polską rozprawą i powoływanie się na pierwszą poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych w mojej sytuacji może okazać się cokolwiek nieprzydatne. a odświeżanie sobie Świętych z Bostonu było dość ryzykowne – niby wiedziałabym, co zrobić i jaką modlitwę odmówić, w razie gdyby sprawy przybrały niekorzystny obrót, ale bez sensu byłoby gdzieś w trakcie procesu z powódki stać się oskarżoną i pójść siedzieć. toteż uznałam, że trudno, pójdę do sądu głupia.

wizyta u fryzjera także jest najprawdziwszą prawdą, ale już moja gustowna stylizacja to szyty grubymi nićmi bullshit. może kiedy dojdę do statystyk Liz Taylor, będę rozwodzić się z nieco większą klasą, tymczasem jednak musiały wystarczyć pospieszne postrzyżyny (głównie dlatego, że rozpaczliwie ich potrzebowałam, gdyż moje kłaki coraz mniej przypominały fryzurę na major Kusanagi, a właściwie jakąkolwiek fryzurę, za to niepokojąco upodabniały mnie do Chewbacki) oraz rurki, balerinki i czarna koszula – na tyle obszerna, by dało się pod nią ukryć te wszystkie obmierzłe fałdy, których się dorobiłam przy okazji długofalowego procesu przeobrażania się w silną i niezależną kobietę (zaczynam mieć wątpliwości, czy bycie miękką bułą z chudym tyłkiem rzeczywiście było takie złe), czytaj: nerwowo wpierdalając wszystko, co słodkie, tłuste i napakowane węglami. innymi słowy: powinni mnie skazać za sam wygląd.

do tego w środku wcale nie było lepiej. przynajmniej na początku. przysięgam, nie ma takiego sposobu na umoszczenie się wygodnie w postapokaliptycznej rzeczywistości, który byłyby w stanie uchronić cię przed chęcią porzygania się z nerwów w tych okolicznościach. zwłaszcza jeśli od dwóch tygodni co noc śni ci się przeszłość, we wszelkich możliwych wariacjach i konfiguracjach, oraz całe mnóstwo alternatywnych zakończeń. i co z tego, że jesteś całkowicie pogodzona z losem, że to ty wnosisz i doskonale wiesz, że – mimo pomyślnego zakończenia sprawy – happy endu nie będzie? i tak jest ci kurewsko źle. tyle dobrego, że główny bohater zrezygnował z udziału w tej imprezie, inaczej rozsypałabym się kompletnie. w tej sytuacji mogłam jednak trzymać fason i rozsypać się tylko trochę.

nie zdążyłam. poważnie, chciałam, ale cała rozprawa trwała w sumie czternaście minut, zaś pan pełnomocnik dwojga imion, nazwisk czy czego tam – mimo że w najmniejszym nawet stopniu nie przypominał Roberta – okazał się bardzo sympatycznym facetem i straszną gadułą. a do tego podobnie jak ja sprawiał wrażenie całkiem zainteresowanego definitywnym zakończeniem całego tego zawracania dupy, w tej kwestii od początku mieliśmy więc pełną zgodność. dziarska pani sędzia inicjatywie przyklasnęła (nawiasem mówiąc, w rozprawie wzięło też udział dwóch martwych panów z Komisji Kontroli Gier i Zakładów, ale nie mam pojęcia, czy mieli jakieś przemyślenia na ten temat. podejrzewam, że byli wypchani) i tym oto sposobem, zapytana o swój stan cywilny, nareszcie nie muszę zaczynać odpowiedzi od yyy. wspaniale! z tej radości udało mi się nawet jakoś przełknąć fakt, że rozprawy nie poprowadziła sędzia Anna Maria Wesołowska ani że szybkiego rozwodu – analogicznie do szybkich ślubów w Vegas – nie udzielił mi Elvis, choć powinien. rozwiodłam się? rozwiodłam. przeżyłam przygodę o całkiem niezłym potencjale literackim? przeżyłam. nic, tylko przyoblec ją w głupawą narrację i świętować, co też niniejszym czynię.

mimo to trochę mi smutno. nie dostałam odznaki „dzielna powódka”, a przecież na nią zasłużyłam. to akurat jest strasznie niesprawiedliwe!